Oser: Szczęściarze

„Kapitalne”, „olśniewające”, „niedogmatyczne”, „sekularyzacyjne”: ślubny album tybetańskiej pary przetoczył się właśnie przez chiński internet, strącając lawinę przymiotników. Z takim łoskotem, że nad sprawą pochyliła się nawet reżimowa agencja Xinhua, która w oświadczającym się na klęczkach panu młodym i jego płaczącej ze szczęścia wybrance dostrzegła symbol nowego Tybetu i pokoleniowej cezury lat osiemdziesiątych. Słowem „Zeitgeist”.

Młodzi pochodzą z Tybetańskiej Prefektury Autonomicznej Kardze (on, Gerong Phuncog) i Tybetańsko-Qiangowskiej Prefektury Autonomicznej Ngaba (ona, Dała Dolma) w prowincji Sichuan. To regiony rolnicze o szczególnie silnych chińskich wpływach kulturowych. Gerong Phuncog jest absolwentem Centralnego Uniwersytetu Minzu („Narodowości”) w Pekinie i prowadzi agencję reklamową w Chengdu, Dała Dolma studiowała muzykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Ngabie, a teraz sprzedaje w internecie biżuterię.

Ich album ślubny jest podzielony na dwie części. Zdjęcia z pierwszej przedstawiają parę jako „nowoczesnych Tybetańczyków” w garniturach, sukienkach, okularach przeciwsłonecznych i kapeluszu z szerokim rondem, pijących wino i kawę, biegających, słuchających rocka, jeżdżących sportowym samochodem i latających helikopterem jak dzieci hollywoodzkich gwiazd, które zadają szyku w światowych metropoliach, albo modele z chińskich kolorowych magazynów. Idealne na witrynę salonu fotograficznego.

Część druga to zdjęcia „tradycyjnie tybetańskie” z tak zwanymi strojami narodowymi, różańcami, spuszczonymi głowami i dłońmi złożonymi do modlitwy. Zrobiono je w pałacu Potala i lhaskim sanktuarium Dżokhang oraz obok kołowrotka, jurty i jaka na łące. Młodzi i na nich wyglądają jak modele, grają. Także te doskonale sprawdziłyby się w sklepowym oknie.

W takich obrazkach nie ma nic złego, jeśli mają zawisnąć na domowej ścianie albo zabawiać przyjaciół w rodzinnym albumie. Wykorzystywane komercyjnie mogą budzić mieszane uczucia, a zaprzęgane do robienia propagandy politycznej niewątpliwie zasługują na komentarz. Te w dodatku rozprzestrzeniały się w sieci jak wirus i, zauważone przez BBC tudzież New Yorkera, przekroczyły granice Chin. Najwyraźniej czytano je jako dowód zmian i modernizacji, wizytówkę młodego pokolenia Tybetańczyków, którzy różnią się zasadniczo od swoich przodków, nie mają czego zazdrościć zagranicznym rówieśnikom, ale czują się nostalgicznie związani z ojczystą tradycją.

Śmiechu warte. Przecież wyraźnie widać, że nie mają pojęcia ani o pielgrzymowaniu, ani o pasieniu zwierząt, i nawet przebrani w tybetańskie stroje wciąż roztaczają aurę współczesnego chińskiego drobnomieszczaństwa. Tacy zmyśleni Tybetańczycy zamieszkują dziś wyobraźnię chińskich wielbicieli Dachu Świata, a także wystają w swoich przebraniach przed Potalą, różnymi świątyniami i na bazarze Barkhoru, oferując usługi w charakterze tła dla turystów, którzy przyjeżdżają pstryknąć tam sobie – jakżeby inaczej – ślubne fotki w tybetańskim emploi.

Gerong Phuncog i Dała Dolma po prostu ich udają.

Wygląda to tak: chińscy miłośnicy Tybetu i supermodelki ubierają się w tybetańskie ciuchy, a młodzi Tybetańczycy udają Hanów i supermodelki, idąc w ich ślady. Jest na to odpowiednie słowo – pozerstwo.

Przebranie się w tradycyjne, etniczne stroje mniejszości i pozowanie w nich przed Potalą, klasztorem, młynem modlitewnym czy koczowniczym namiotem może wyglądać na powrót do domu – ale tylko wyglądać. To wyłącznie gra, poza. Przejrzy ją każdy ziomek, może jednak robić wrażenie na obcych. I wielu rzeczom służyć. Przede wszystkim chińskiej wizji modernizacji oraz ichniemu brakowi zrozumienia Tybetańczyków.

Nałożenie takiego kostiumu przez młodego Tybetańczyka nie jest żadnym wyrazem świadomości narodowej, tylko jej zaprzeczeniem, które zmienia tych ludzi w bierne przedmioty, płynące z głównym nurtem globalnej, świeckiej cywilizacji. Nie ma w tym nic prawdziwego, nie tylko o afirmacji, ale choćby o pogodzeniu się z własną tożsamością nie wspominając. To po prostu groteska, jak obraz tygrysa malowany ze zdjęcia kota.

Tego rodzaju wizerunki przedstawiają Tybetańczyków jako „innych”, cień własnego odbicia w cudzych oczach. To pusty produkt młodzieżowej kultury Hanów i małpujących ich Tybetańczyków, który chce udawać kulturę zachodnią, lecz pozostaje na wskroś chiński. Nic więcej.

Poza szczyptą ironii. Czy ta młoda tybetańska para mogłaby faktycznie iść się pomodlić do Potali? A choćby, pochodząc spoza Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, dotrzeć do Lhasy bez okazywania raz po raz dowodu osobistego i najróżniejszych zezwoleń? Albo zatrzymać się w hoteliku, którego nie wyznaczyła im policja? Swobodnie jeździć po świecie? Korzystać z wolności samodzielnego myślenia i decydowania o własnym życiu? W końcu najwyraźniej mają paszporty, przywilej niedostępny przytłaczającej większości rodaków. Szczęściarze!

Może nawet nie wiedzą, że wiceprzewodnicząca stowarzyszenia pisarzy regionu autonomicznego napisała niedawno na (zagranicznym, rzecz jasna) portalu społecznościowym: „Dlaczego nie wolno nam, Tybetańczykom, wyjeżdżać za granicę? Dlaczego przed trzema laty władze odebrały nam paszporty? Czemu nam ich nie oddadzą? Całe Chiny jeżdżą na wycieczki zagraniczne, w czym jesteśmy gorsi?”.

Powie ktoś, że dostali paszporty, bo są zameldowani poza administracyjnymi granicami Tybetu, wiem jednak skądinąd, że nawet w Chengdu nasi mają z tym ogromne problemy. O wszystkim tym chińskie media oczywiście milczą, przedstawiając młodożeńców jako dzieci nowoczesnego Tybetu, szczęśliwe, samodzielne i korzystające z wachlarza praw, które umożliwiają realizowanie własnych marzeń.

Trudno się dziwić, że budzą zazdrość tylu chińskich internautów.

Jest przecież i łyżka dziegciu, na którą zwrócił uwagę amerykański dziennikarz. Spektakularny sukces ślubnej sesji zbiegł się ze śmiercią czterdziestosiedmioletniej mniszki, która podpaliła się na ulicy w Kardze. Przed nią – w proteście przeciwko chińskim rządom – uczyniło to stu czterdziestu jeden Tybetańczyków, w tym dwadzieścia dwie kobiety. Młodzi i starzy, duchowni i świeccy, koczownicy, chłopi i miastowi. Co najmniej połowa pochodziła z tych samych stron, co nasza szczęśliwa młoda para. Bardzo wielu było też w ich wieku. Mogli chodzić po idyllicznych łąkach, na których tamci fotografowali się z koniem i namiotem.

Wedle obowiązującej dziś w Chinach narracji samospalenia są uosobieniem mrocznych, złych, separatystycznych sił, które trzeba zetrzeć w proch, nasza młoda para ucieleśnia natomiast energię pozytywną i zasługuje na aureolę z napisem „nowoczesność” oraz światła reflektorów. W politycznych realiach braku wolności osobistej choćby w sferze myśli i uczuć słowo „nowoczesny” brzmi przecież żałośnie fałszywie i pusto. Co więcej, sekularyzm nie jest ani jego synonimem, ani żadnym panaceum na rozwiązanie problemów Tybetu czy choćby tarczą przed nimi.

To była krótka historia o prawdzie i fałszu, realizmie i parodii. Rzeczywistości nie da się zastąpić sztucznymi obrazkami sukcesu, które na co dzień służą napędzaniu sprzedaży.

Młoda para mogła zatytułować swój album „Nasza historia”, ale w istocie wpisali własne życie w historię cudzą. Niemniej faktycznie się pobrali i z tego powodu całym sercem życzę im szczęścia.

maj 2015

Za RFA

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU