Phuncog Łangczuk: Życie i śmierć w Drapczi

Urodziłem się w 1973 roku w położonej na południe od Lhasy prefekturze Lhoka. Moi rodzice byli chłopami – uprawiali ziemniaki, jęczmień i rzodkiew. U nas na wsi większość dzieci chodzi do szkoły dwa, góra trzy lata, ale rodzice doskonale zdawali sobie sprawę z wagi wykształcenia. I tak dane mi było uczyć się czternaście lat, do dwudziestego pierwszego roku życia. W szkole wpajali nam chińską wersję historii Tybetu, ale gdy miałem szesnaście lat, jeden z nauczycieli zaczął zapraszać kilku z nas do siebie i uczyć prawdziwej historii.


Ogrom zbrodni i krzywd, jakie wyrządzili memu narodowi Chińczycy, sprawił, że postawiłem zrobić coś dla Tybetu. W 1994 roku wraz z kilkoma kolegami i nauczycielami rozlepiliśmy pięćset plakatów niepodległościowych. 15 czerwca, o trzeciej w nocy, do mego pokoju wpadło siedmiu policjantów. Oprócz mnie aresztowali jeszcze dwóch uczniów i dwóch nauczycieli. Koledzy wyszli do dwóch tygodniach, nauczyciele – po dwóch miesiącach. Mnie uznano za prowodyra. Po sześciu miesiącach odsiadki w areszcie śledczym dostałem pięć lat więzienia. 1 grudnia 1994 przewieziono mnie z rodzinnych stron do Drapczi. Trafiłem na rukhag 5: jeden z dwóch – obok kobiecej „trójki” – oddziałów politycznych tego więzienia. W tym czasie w Drapczi odbywało kary 1.600 skazanych, w tym 290 politycznych.

W Drapczi

Dni upływały nam na musztrach, ciężkich robotach lub pracy w ogrodzie. Rano ćwiczyliśmy. Czasami strażnicy kazali nam skandować jakieś hasła – o walce z separatyzmem, wyznawaniu win, obietnicy „resocjalizacji”. Bywało, że odmawialiśmy. W zimie zalewali wtedy plac wodą i kazali nam siedzieć w tej marznącej brei. Wielu nabawiło się od tego reumatycznych bólów i biegunek, ale nigdy nikogo nie leczyli.

W szklarniach obwiązywały wyśrubowane normy. Jeśli się ich nie wyrobiło, bili, zamykali w karcerach albo odbierali prawo do przyjmowania comiesięcznych odwiedzin.

W grupie roboczej było nas trzydziestu. Wykonywaliśmy rozmaite prace budowlano-remontowe na terenie więzienia. Najgorsze było taszczenie kamieni na czterogodzinnych zmianach. Pracowaliśmy codziennie, bezustannie obserwowani przez strażników. Dawali nam jeść dopiero po zakończeniu wyznaczonego zadania. Wszyscy mieliśmy poranione plecy.

W marcu 1995 roku miejsce pracy zajęły musztry pod okiem trzech czy czterech oficerów Ludowej Policji Zbrojnej. Z reguły biegaliśmy i maszerowaliśmy, ale czasami kazali stać bez ruchu, a potem, na komendę, wykonać pięćdziesiąt przysiadów. To było trudne. Jeśli ktoś się zachwiał lub nie mógł dokończyć „ćwiczenia”, bili pałkami albo pasami. Mniej więcej raz na miesiąc kazano nam stać, bez ruchu, w palących promieniach słońca. Godzinami. Sytuację pogarszały nasze ogolone głowy. Każdy, kto się poruszył, zachwiał czy upadł, był odsyłany do ogrodu, gdzie musiał stać z wyciągniętymi rękoma, na które strażnicy kładli stare gazety lub szczapy. Za upuszczenie kopali i odbierali „prawo do posiłku”. Nie umiem policzyć, ile razy przechodziłem przez ten koszmar.
4 maja 1995 roku Lode Gjaco, więzień kryminalny z okręgu Sog, zaczął nagle wznosić niepodległościowe hasła i rozrzucać ulotki. Natychmiast zbiegli się chińscy strażnicy, którymi dowodził oficer, Tang. Związanego Lode ustawili twarzą do ściany. Po kilku ciosach upadł, a wtedy deptali mu ręce, okładali stalowymi prętami, wciskali do ust pałkę elektryczną. Byliśmy w szoku. Choć wyglądał tak, jakby miał zaraz umrzeć, ciągle wykrzykiwał swoje hasła. Przestali go katować, gdy stracił przytomność. Spędził dwa miesiące w karcerze, a potem przenieśli go na „nową piątkę”. Pamiętam, że cały dzień stał, skuty, w drzwiach oddziału, czytając na głos więzienny regulamin.

16 grudnia 1995 roku wezwali nas wszystkich na plac. Trzech nie stanęło do apelu (jeden był ciężko chory). Paldzior, oddziałowy, postanowił sprawdzić funkcyjnego, Ngałanga Tensanga, i spytał, czy są wszyscy. Funkcyjny nie chciał wydać współwięźniów, odpowiedział więc, że tak. Paldzior wpadł w furię, oskarżył Ngałanga o kłamstwo i odesłał do izolatki. Przez godzinę staliśmy twarzami do ściany, a potem ustawiono nas w szeregu i kazano „ćwiczyć” – patrzeć to w lewo, to w prawo. Paldzior uznał, że Kelsang Gjalcen, mnich z klasztoru Dhinga, rzucił mu „wyzywające spojrzenie” i za karę uderzył go w twarz. Kelsang otarł krew ręką i wytarł ją w mundur Paldziora. Czując, co się święci, zaczęliśmy głośno protestować. Po chwili na placu pojawił się wyższy oficer, uspokoił sytuację i odesłał krwawiącego Kelsanga na izbę chorych. (Zaraz po powrocie na oddział został jeszcze raz pobity przez Paldziora.)

Po południu strażnicy zaczęli wywoływać do biura rzekomych „prowodyrów” porannego protestu: Sangje Tenphela, Topdziora, Dordże i Dhondupa Jugjala. Wszystkich brutalnie pobito. Wieczorem Paldzior wezwał do siebie Cejanga, mnicha z klasztoru Serkhang. Trinle Ngałang, Topgjal i ja baliśmy się, że będzie go torturować, i wezwaliśmy cały oddział do protestu. Paldzior przestraszył się, że sytuacja wymknie się spod kontroli. Zadał Cejangowi kilka głupich pytań i odesłał go do celi.

Komendantura zawsze się bała, że informacje o więziennych protestach mogą się wydostać za mury Drapczi, i starała się temu zapobiegać z całą bezwzględnością. Pod koniec stycznia 1996 roku przyłapano Ngałanga Pekara ze starego oddziału i Kelsanga Gjalcena z „nowej piątki” na spisywaniu danych i wyroków wszystkich skazanych. Ngałang trafił do izolatki, a po kilku dniach przewieziono go do karceru w Utritru. Wrócił do Drapczi – do izolatki – z wyrokiem podniesionym o sześć lat. Potem dawali mu najgorsze szmaty i mniejsze racje żywnościowe. Kelsanga ukarano karcerem.

Śmierć w Drapczi

28 lutego 1996 roku odbywał się specjalny, doroczny apel, w którym uczestniczyli wszyscy więźniowie i funkcjonariusze. Na początku odczytywano raporty indywidualne, dotyczące pracy i postawy każdego z nas. Przez cały czas byliśmy prowokowani i poszturchiwani przez strażników. Bhuczung i Trinle Ngałang zostali brutalnie pobici i zamknięci w karcerach.

Około trzeciej wezwali na przesłuchanie mnie i Sangje Tenphela. Kazali mi napisać, jak wyrok zmienił moją „postawę”. Napisałem, że nie zmienił. Zapytali, dlaczego. Napisałem, że zostałem fałszywie oskarżony i że chiński rząd wyrządził mi wielką krzywdę. W tej samej chwili znalazłem się na podłodze. Strażnik kopał mnie po nerkach, a potem kazał uklęknąć i bił dagjukiem [wypełniony pisakiem kawałek plastikowego węża]. Na kilka minut straciłem przytomność. Potem bili mnie na zmianę, dyskutując przy tym o torturach, jakie czekają Sangje. Kiedy się mną znudzili, zawlekli mnie do izolatki. Żaden z nas nie dostał nic do jedzenia. W izolatkach nie było pościeli ani koców, a zostawili nam tylko spodnie i cienkie koszule. Nigdy nie myślałem, że człowiekowi może być aż tak zimno.

Później dowiedziałem się, co spotkało Sangje Tenphela. Ponieważ milczał i nie chciał „współpracować”, Paldzior tłukł go po twarzy plastikowym wężem. Ktoś zgasił mu papierosa na policzku, a potem zabrali się za niego Nima, Cenam i Hatuk. Dwóch trzymało, a trzeci kopał w brzuch, nerki, głowę, kolana. Sangje opowiadał, że zachowywali się tak, jakby ich to bawiło. Później skakali mu po plecach i bili w potylicę. Kiedy wrócił na oddział, Lobsang Gelek ułożył go delikatnie na taczce i zapytał, czy może go zawieźć do szpitala. Został za to brutalnie pobity, a gdy sami strażnicy skierowali Sangje na izbę chorych, lekarze orzekli, że nic mu nie dolega.

2 marca wszyscy więźniowie oddziału usiedli na dziedzińcu i zaczęli się domagać wypuszczenia z karcerów Trinle Ngałanga, Bhuczunga i mnie. Powiedzieli strażnikom, że jeśli nie wrócimy, podejmą strajk głodowy. Natychmiast wezwano Lobsanga z komendantury, a plac otoczyła LPZ. Więźniowie dostali pięć minut na opuszczenie dziedzińca. Starsi uważali, że należy przerwać protest, ale młodzi nie chcieli się poddać. Choć kilku pobito, Trinle Ngałang i Bhuczung zostali zwolnieni. Ja zostałem w karcerze.

10 marca przez cały dzień przesłuchiwał mnie Paldzior. Uważał, że byłem prowodyrem wszystkich protestów. Następnego dnia pobili mnie strażnicy i kazali napisać następujące oświadczenie:

„Szanowny Oddziałowy, Jestem ciemnym, prostym człowiekiem. Wydaje mi się, że Tybet był przez całe wieki niepodległym krajem. Proszę więc o wyznaczenie nauczyciela, który przedstawi mi prawdziwe fakty i przybliży prawdę o Tybecie, więzień Phuncog Łangczuk”.

Od tego dnia moją dzienną rację ograniczono do dwóch tingmo [gotowana na parze bułka] i kubka przegotowanej wody. Odebrano mi także koc, który właśnie dostałem. Dzięki temu uświadomiłem sobie, co musiał przeżywać Milarepa [słynny jogin i poeta, który medytował w górach bez ubrania i jedzenia], i moje serce przepełniło wielkie oddanie dla tego świętego.

17 marca – czyli trzydziestego dnia miesiąca naszego kalendarza – wszyscy więźniowie oddziału znów poprosili o wypuszczenie mnie z izolatki. Przesłali mi gryps w tingmo, prosząc, bym robił dobre wrażenie na strażnikach. Koło południa przyszli do mnie Apho i Nima z komendantury i zapytali, co sądzę o niepodległości Tybetu. Odpowiedź musiała się spodobać, bo odesłali mnie na oddział, gdzie zgotowano mi wspaniałe powitanie.

Kiedy wróciłem do celi, przeraził mnie widok zmasakrowanego Sangje Tenphela. Jego stan ciągle się pogarszał, więc 30 kwietnia Tenzin Czedrak położył go na taczce i poprosił strażników o zgodę na wizytę w szpitalu. Paldzior odmówił i ostrzegł, że za następny taki pomysł ukarze nas z całą surowością.

5 maja Sangje był już tak słaby, że nie mógł jeść. Współwięźniowie znów ułożyli go w taczce, ale strażnik zatrzymał ich na bramie. Po godzinie pojawili się Paldzior i Penpa, którzy nie zgodzili się na zawiezienie go do szpitala. Penpa śmiał się, urągał Sangje i zaczął go nawet szarpać. Choć w nocy chory raz po raz tracił przytomność, nie podano mu żadnych leków. Tuż przed świtem cały oddział podjął protest, domagając się przewiezienia go do szpitala. Dopiero gdy było jasne, że umiera, strażnicy pozwolili Tenzinowi Czedrakowi zabrać go na izbę chorych.

6 maja Tenzin Czedrak wrócił na oddział z nisko opuszczoną głową. Powiedział nam, że Sangje Tenphel zmarł o czwartej rano. Później dowiedzieliśmy się, że podczas przygotowywania zwłok do pogrzebu wyszło na jaw, iż miał połamane żebra i uszkodzone płuca.

Nie mogliśmy puścić tego płazem. 7 maja podzieliliśmy się na dwie grupy, które miały przygotować apele do władz. List starszych więźniów był bardziej wyważony. Domagali się w nim oficjalnego podania przyczyny zgonu na jutrzejszym apelu oraz udzielenia zgody więźniowi politycznemu na udział w pogrzebie i rozmowę z osobą, która przygotowywała zwłoki. W drugim, ostrzejszym liście żądaliśmy formalnego ogłoszenia żałoby po Sangje, poszanowania praw człowieka i poprawy warunków w Drapczi oraz przeniesienia Penpy, strażnika, który kpił z umierającego. Wieczorem przekazaliśmy władzom pierwszy list. Drugi zatrzymaliśmy na wypadek zignorowania pierwszego apelu.

8 maja więzień Cering Phuncog był świadkiem ofiarowania szczątków Sangje orłom i sępom. Około jedenastej Phuncog, Lobsang i inni z komendantury wezwali nas na wiec. Przed wejściem na plac Paldzior odczytał nam stosowny ustęp regulaminu, zabraniający więźniom odzywania się do funkcjonariuszy. Wiec rozpoczął Phuncog, który stwierdził, że Sangje umarł na wylew krwi do mózgu, wywołany chroniczną chorobą, która nie miała nic wspólnego z jego „pobytem” w Drapczi. Lobsang dodał, że rząd Chin nie ponosi żadnej odpowiedzialności za jego zgon, a każdy, kto będzie twierdzić inaczej, zostanie surowo ukarany. W tym momencie Phuncog Leksang wykrzyknął, że nie przyjmuje do wiadomości tych wyjaśnień i że Sangje został pobity na śmierć. Kiedy poderwał się drugi więzień, interweniowali strażnicy, wyprowadzając obu z placu. Przedstawiciele komendantury ogłosili, że wiec jest skończony, ale my nadal siedzieliśmy w milczeniu. Po chwili otoczyli nas funkcjonariusze LPZ, którzy zagrozili biciem, jeśli nie wrócimy do cel. Musieliśmy przerwać protest.

Następną ofiarą Paldziora był Kelsang Thutop, czterdziestodziewięcioletni mnich Drepungu, skazany w 1989 roku na 18 lat więzienia i rok później przeniesiony do Drapczi. 4 lipca 1996 wezwano go nagle do biura, gdzie był przesłuchiwany przez Paldziora i Penpę. Dwie godziny później dowlókł się na oddział. Był tak skatowany, że nie mógł mówić. Udało się nam ubłagać strażników, żeby zabrali go na izbę chorych, ale żaden z nas nie mógł mu towarzyszyć. Władze musiały się obawiać kolejnego protestu, bo zamknięto nas w celach i kazano czytać gazety. Dowiedzieliśmy się później, że Kelsang zmarł około drugiej w nocy. Podczas przygotowań do pogrzebu okazało się, że miał zmiażdżone jądra.

Niestety, nie był ostatni. W 1997 roku rozchorował się Pasang Dała, młody mnich z klasztoru Deczen Sangak, którego dwa lata wcześniej skazano na pięć lat więzienia za indywidualny protest na lhaskim Barkhorze. Zimą było już z nim bardzo źle. Nie udzielono mu żadnej pomocy. Choć ciągle szczękał zębami, kazano mu uczestniczyć we wszystkich apelach i odmówiono drugiego koca. W listopadzie posłano go w końcu na izbę chorych. Lekarze orzekli, że nic mu nie jest. Co gorsza, od czasu do czasu nie dostawał tam, za karę, jedzenia. Wrócił na oddział w jeszcze cięższym stanie. Tracił pamięć, nie mógł jeść ani chodzić o własnych siłach. Był zdany na naszą pomoc. Nie tylko nie przeniesiono go do szpitala ani nie podano leków, ale oskarżono o symulowanie. 16 grudnia zemdlał. Następnego dnia zmarł w szpitalu.

Majowe protesty

1 maja 1998 roku komendantura postanowiła uczcić Międzynarodowe Święto Pracy. Dwóch więźniów miało wciągnąć na maszt chińską flagę, a sześciuset – w tym stu dwudziestu politycznych – oddać jej cześć. Plac otoczyli funkcjonariusze LPZ, których obecność miała wybić nam z głów wszelkie myśli o protestach. Około dziesiątej na główny plac apelowy spędzono wszystkich skazanych z wyjątkiem „starej trójki” i (mojej) „starej piątki”. Mieli odśpiewać „Socjalizm jest dobry” i – w trakcie wciągania flagi – hymn państwowy. Wszystko szło gładko do hymnu, kiedy to Karma Dała i Sonam, więźniowie kryminalni z „szóstki”, zaczęli skandować „Wolny Tybet!”, rzucając w górę niepodległościowe ulotki. Natychmiast dołączyli do nich więźniowie polityczni z „nowej trójki” i „piątki” oraz kryminalni z innych oddziałów. Funkcjonariusze potrzebowali ponad godziny na zagnanie skazanych na oddziały. Politycznych z „nowej piątki” zatrzymano na oddziałowym dziedzińcu i kazano usiąść na ziemi. Sześciu – Norbu Phuncoga, Kapasanga, Kungtuka, Migmara, Tenzina i Logju – brutalnie pobito i zamknięto w karcerach. Wyroki inicjatorów demonstracji, Karma Dały i Sonama, podniesiono później o dziewięć lat.

Flagę musieli wciągnąć na maszt dwaj samotni funkcjonariusze.

4 maja przypadał Międzynarodowy Dzień Młodzieży i komendantura postanowiła powtórzyć ceremonię. Tym razem na główny plac spędzono czterystu więźniów, w tym sześćdziesięciu politycznych, i podwojono obstawę. Na południowym krańcu dziedzińca kręciło się kilkanaście osób z kamerami. Przed główną bramą stały cztery ciężarówki z żołnierzami. Nawet lekarze, sprzątacze, kucharze i inni cywilni pracownicy więzienia trzymali w rękach stalowe pręty, pałki elektryczne i plastikowe węże. Kiedy około dziesiątej padła komenda: „Do hymnu!”, przed szereg wystąpił Lobsang Gelek, dwudziestoczteroletni mnich z klasztoru Nagczu Khamar, i podnosząc w górę prawą rękę, wykrzyknął: „Wolny Tybet! Niech żyje Jego Świątobliwość Dalajlama!”. Natychmiast dołączyli do niego wszyscy polityczni, rozpoczynając kolejny protest. Funkcjonariusze LPZ zaczęli strzelać w powietrze, na dziedziniec wtargnęli czekający pod bramą żołnierze. Sześciuset żołdaków skatowało więźniów politycznych i około pięćdziesięciu kryminalnych. Dziedziniec spłynął krwią. Wszystko to filmowano. Wielu skazanych wtrącono do karcerów lub wywieziono na przesłuchania do Sangjip i Guca. Pięciu politycznych przeniesiono na oddziały kryminalne. Pozostałych zamknięto w oddziale. Byliśmy ledwie przytomni. Jedni myśleli o odebraniu sobie życia, inni chcieli walczyć z Chińczykami do ostatniego tchu.

Około drugiej w nocy na „nowej piątce” powiesił się Lobsang Czephel. Przywiązał sznur do wentylatora w umywalni. Zostawił list pożegnalny, w którym napisał, że odbiera sobie życie w imieniu sześciu milionów Tybetańczyków i że nigdy nie pochyli głowy przed chińska flagą. Wyraził też nadzieję, że w następnym życiu spotka się z wszystkimi przyjaciółmi. Zwłoki znalazł Lobsang Dała. Inni usłyszeli jego płacz i pobiegli do łazienki. Gjalcen Czephel, Bhuczung, Lobsang Dała i Phuncog Samdup ponieśli ciało zmarłego, krzycząc, że zamordowali go Chińczycy. Wrzawę słychać było na naszym oddziale. Przypadliśmy do okiennych krat, krzycząc i wygrażając pięściami. Shatou, chiński strażnik, wyjął broń i zaczął strzelać w powietrze, ale nie daliśmy się zastraszyć. Cełang Dhondup z Lhoka Danang rozerwał nawet koszulę na piersiach i powiedział, że mogą go zastrzelić – tu i teraz.

Po kolei wyprowadzali nas z cel. Każdego biło pięciu, sześciu strażników. Związanych rzucali na ziemię, polewali wodą i razili prądem. Najbardziej pastwili się nad Rinzinem, Cełangiem Dhondupem, Ngałangiem Condu, Dhondorem i Loselem. Pasang, strażnik, zabrał Dhondora do osobnej celi, w której katował go przez dwie godziny. Pobity, wracając na oddział, padał co krok. Strażnik zagroził, że jeśli nie będzie szedł „normalnie”, wszystko zacznie się od nowa. Ngałang Condu i Rinzin spływali krwią. Potem przewieziono ich do szpitala, ale żebra Ngałanga nie zrosły się nawet po zwolnieniu.

Zaraz po znalezieniu zwłok Lobsanga, Ngałang Sungrap i Ngałang Dordże poprowadzili więźniów pod bramę oddziału. Dołączyli do nich wszyscy skazani. Stojący na dachu funkcjonariusze LPZ zaczęli strzelać w powietrze i w tłum. Ranili Ngałanga Sungrapa i Dzigme.

Tanak Dzigme Sangpo próbował interweniować tłumaczyć przyczyny protestu. Kiedy jeden z żołnierzy, Pasang, powalił go na ziemię, młodziutki Dała sypnął mu piachem w twarz i został za to potwornie skatowany. Inny strażnik pobił Ceringa Phuncoga i Ngałanga Dordże, a następnie przekazał ich żołnierzom. Nieprzytomny Cering trafił potem na izbę chorych, a Ngałang Sungrap i Ngałang Dordże – do szpitala wojskowego.

W końcu strażnicy zapędzili nas do cel. Wrócili po południu i przez następne dwadzieścia trzy godziny metodycznie katowali każdego z osobna. Niektórych zabierano do biur i tam torturowano.

Następnego dnia zamknęli w karcerze Ngałanga Tenkjonga, mnicha z Gandenu, którego pobili tak okrutnie, że następnego dnia musieli go przewieźć do wojskowego szpitala. Zmarł po drodze. Miał 27 lat.

Następną ofiarą ich barbarzyństwa padł Khedrup, mnich z Gandenu, którego zawieszono w izolatce za wykręcone na plecach ręce i bito stalowymi prętami. Nie udzielono mu żadnej pomocy medycznej. Zmarł w połowie maja.

Przesłuchanie

Rankiem 5 maja Tung, Sung, Cenam i jeszcze jeden funkcjonariusz zabrali mnie na przesłuchanie do warsztatu krawieckiego. Oskarżyli o zorganizowanie protestu z 4 maja i kazali przyznać się do winy. Związali mi nogi, a potem zacisnęli sznur na szyi tak mocno, że nie mogłem wykrztusić słowa. Odpowiadałem im, gdy luzowali pętlę. Bili pasem po twarzy i głowie, kopali w plecy. Tung wyjął mi pasek ze spodni i bił nim, dopóki się nie rozpadł. Odesłali mnie na oddział, mówiąc, że mam 15 minut na „przemyślenie sytuacji”. Po kwadransie trzej żołnierze doprowadzili mnie, bijąc przez całą drogę, na kolejne przesłuchanie – tym razem na oddział czwarty.

Kiedy dotarłem na miejsce, kazano mi zdjąć kurtkę i podnieść ręce, które przywiązano do założonej za kark deski. Potem związali mi nogi na drugiej belce. Nie mogłem się poruszyć. Położono mnie na brzuchu; padły pierwsze pytania. Nagle któryś ze strażników trzy razy kopnął mnie głowę. Poczułem, że mogę tego nie przeżyć, krzyknąłem więc, po chińsku, „Wolny Tybet!”. W jednej chwili rzuciło się na mnie sześciu policjantów z pałkami i dagjukami. Straciłem przytomność. Gdy ocucili mnie wodą z wiadra, powtórzyłem mój okrzyk i po chwili znów byłem nieprzytomny. Tym razem po ocuceniu zaczęli bić pałką elektryczną – w twarz, usta, nawet członka. Od czasu do czasu gasili mi na dłoniach papierosy. Musiało być ze mną źle, bo dwa razy wzywali lekarza. Potem zawleczono mnie na izbę chorych, z której trafiłem do izolatki.

Noc spędziłem bosy na lodowatej podłodze. Chciało mi się pić, ale byłem tak słaby, że zemdlałem, czołgając się do kranu. Udało mi się za drugim razem, ale zaraz zwymiotowałem i upadłem. Kiedy przyszedł strażnik, usłyszałem, że zasłużyłem na wszystko, co mnie spotkało.

Następnego ranka przyniesiono mi jakieś lekarstwo i szklankę wody. Jakoś się do niej dowlokłem, ale natychmiast wszystko zwróciłem do szklanki. Spróbowałem jeszcze raz – z takim samym skutkiem. Wyprowadzono mnie na dziedziniec, gdzie zbadał mnie lekarz. Dostałem zastrzyk i trafiłem na izbę chorych. Ponieważ mój stan nie uległ poprawie, po pewnym czasie przewieziono mnie do wojskowego szpitala.

Tym biciem uszkodzili bębenki. Nie słyszałem, przez cztery dni ledwie widziałem. Miesiąc nie wstawałem z łóżka. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem po odzyskaniu wzroku, był postrzelony Ngałang Sungrap. Przyszli go przesłuchać w sprawie protestu z 4 maja i próby wyważenia bramy oddziału. Nie przyznał się, więc wrócili następnego dnia. Choć był po operacji, Tung bił go pałka elektryczną. Zabrali go ze szpitala zanim odzyskał siły i zamknęli w karcerze.

20 czerwca przewieźli mnie do więzienia i zamknęli w celi nr 13. Dzieliłem ją z dwoma chińskimi więźniami kryminalnymi, którzy mieli mnie obserwować. Nadal zaprzeczałem wszystkim oskarżeniom, ale 11 lipca miałem już tak dosyć bólu i tortur, że próbowałem odebrać sobie życie, połykając cztery igły i dwa kawałki szkła. Napisałem list pożegnalny i położyłem go sobie na brzuchu: „Jestem pewny, że z pełnego krwi i łez morza historii wyrośnie lotos wolności”.

Przez całą noc rozdzierał mnie ból, a rano zacząłem wymiotować krwią. Współwięźniowie natychmiast wezwali strażników. Przewieziono mnie do szpitala, w którym spędziłem trzy dni. Zanim wróciłem do „trzynastki”, wielu lhaskich urzędników pytało mnie, dlaczego próbowałem popełnić samobójstwo. Odpowiadałem, że nie mogę znieść tego, co robią z nami w więzieniu, i że z pewnością odbiorę sobie życie.

20 sierpnia przeniesiono mnie do celi nr 12, do której trafili również więźniowie zamknięci w karcerach po 1 i 4 maja.

Brutalność władz zabiła więc trzech mnichów. Wielu więźniów odniosło rany i cierpiało w karcerach. 21 mnichów ukarano później podniesieniem wyroków – od roku do pięciu lat więzienia.

Zwolnienie i droga do wolności

16 czerwca 1999 zostałem wezwany do biura Paldziora, który przez trzy godziny wykładał mi regulamin i zasady polityki Chin. Potem podsumował pięć lat, które spędziłem w Drapczi. Zapytał mnie o ewentualną „zmianę postawy” i perspektywy odzyskania przez Tybet niepodległości. Odparłem, że nie zauważyłem w sobie żadnych zmian i że jestem przekonany, iż pewnego dnia Tybet będzie wolny. Powiedziałem, że wolność przyniesie nam nie wojna, ale negocjacje między Jego Świątobliwością Dalajlamą i prezydentem Jiang Zeminem. Paldzior stwierdził, że żaden z nas nie doczeka wolnego Tybetu, i kazał „zachowywać się” po zwolnieniu. Ostrzegł, że nie przeżyję następnego wyroku. Na koniec uderzył mnie w twarz i odesłał po rzeczy.

Zatrzymałem się w bramie, żeby po raz ostatni spojrzeć na oddział. Wszyscy więźniowie machali do mnie zza krat. Poczułem straszny ból. Za co musieliśmy tak cierpieć? Za to tylko, że każdy z nas uważał, iż Tybet nie jest prowincją Chin? Przysiągłem sobie, że do końca życia będę walczyć o prawa Tybetańczyków.

Pojechałem w rodzinne strony, gdzie spędziłem dziewięć miesięcy. Nie miałem chwili spokoju. Ciągle nachodziła mnie policja, byłem bezustannie śledzony. Przeniosłem się do Lhasy, ale po sześciu miesiącach zrozumiałem, że muszę uciekać. 30 października wyjechałem z miasta. Przekroczyłem granicę przebrany za Nepalczyka, ale złapała mnie nepalska policja. Spędziłem pięć dni w więzieniu, z którego wyciągnęli mnie przedstawiciele Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców. Do Dharamsali dotarłem 4 grudnia 2000 roku. Trzy dni później spotkał mnie ogromny zaszczyt – zostałem przyjęty przez Jego Świątobliwość. Wtedy zrozumiałem, co to szczęście i wolność.

Nadal jednak nie mogę uwolnić się od Drapczi. Na skutek bicia trzecią część życia spędzam w szpitalach. Kuleję na prawą nogę. Chodzę o lasce. Ciągle bolą mnie plecy, choruję na serce. I noc w noc prześladują mnie koszmary. Jestem w maleńkiej celi i trzęsę się ze strachu, że zaraz po mnie przyjdą i znów zacznie się bicie.

 

 

 

Relacja spisana przez Gu-Czu-Sum, stowarzyszenie byłych więźniów politycznych z siedzibą w Dharamsali (tyb. „9, 10, 3” – od numerów miesięcy, w których doszło do największych, po powstaniu w 1959 roku, demonstracji przeciwko chińskim rządom w Tybecie: 27 września 1987, 1 października 1987 i 5 marca 1988).

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU