Od tysięcy lat Kraina Śniegu była domem twórczej cywilizacji mądrości i kultury. Stworzenie i rozpropagowanie tybetańskiego pisma przez Thonmiego Sambhotę pomogło jej przyswajać i przetwarzać zagraniczne tradycje oraz idee, dając początek złotemu wiekowi zdobyczy kulturalnych, politycznych i społeczno-gospodarczych, które do dziś budzą onieśmielenie i podziw. Mimo całkowitego rozpadu imperium tybetańskiego po ataku króla Langdarmy na buddyzm owo dziedzictwo pozostaje spoiwem, łączącym Tybetańczyków z trzech dzielnic. W dwudziestym wieku, za sprawą rozpropagowania buddyzmu tybetańskiego w Europie i Stanach Zjednoczonych, naszą spuściznę docenili niezliczeni uczeni i luminarze na całym świecie.
Choć osiągnięcia nauki i techniki zapierają dech w piersi, w tych czasach ludzkość nie może pochwalić się wielkimi osiągnięciami w dziedzinie rozwijania pokoju wewnętrznego. Na naszych oczach popełnia się okropne występki i zbrodnie. Wielu uważa, że nie ma na to ratunku, niemniej inni widzą antidotum i nadzieję na osiągnięcie spokoju umysłu w kulturze tybetańskiej – i to nie za sprawą przelotnej mody, lecz autentycznego, głębokiego zrozumienia tego dziedzictwa. Niektórzy wróżą, że przeminie to jak każdy zachodni romans z egzotycznymi ideami i obyczajami, nie przemawia za tym jednak autentyczna głębia oraz stabilność skali i stopnia tamtejszego zaangażowania w buddyzm tybetański.
Tym większym rozczarowaniem i smutkiem napawa, że we własnej ojczyźnie kultura tybetańska niebezpiecznie chyli się ku upadkowi i czającej się za nim śmierci. Sercem kultury jest język: nośnik tożsamości i najcenniejszy klejnot narodu. Nie ulega wątpliwości, że dziś tonie on w odmętach degrengolady i dewaluacji. Niedościgniony nauczyciel i założyciel Larung Garu czcigodny Khenczen Dzigme Phuncog powiadał, że „prawdziwy Tybetańczyk musi znać własny język i go używać. Jeśli zrezygnujemy z narodowego stroju i ojczystej mowy, los Tybetu będzie przypieczętowany”. Dziś miejskie dzieci tybetańskich rodziców nie mówią, o zgrozo, słowa po tybetańsku. Zjawisko porzucenia lub konsekwentnego odchodzenia od rodzimej kultury nasila się i napawa najwyższym niepokojem. Podobnie rzecz ma się z nadętymi ludźmi – tu prym wiodą urzędnicy administracji lokalnej – którzy nie potrafią bądź nie chcą powiedzieć zdania po tybetańsku, wplatając w swoje wywody może jedno ojczyste słowo na pięć. Słuchanie ich i próba znalezienia w tym sensu jest prawdziwą udręką. Trudno się nie zastanawiać, skąd się to bierze. Zwykle z bezmyślnego małpowania, o którym za chwilę, ale przecież i z braku narzędzi językowych oraz terminologii, choćby z zakresu techniki, co zmusza do zapożyczeń.
Główną przyczyną obecnego stanu rzeczy jest brak zrozumienia dla znaczenia języka w życiu publicznym. Tybetański ma wszystko, czego trzeba do tworzenia nazw nowych produktów. Poza mechanizmem normatywnym. Oczywiście chwali się znać języki obce. Jednak człowiek, który posługuje się nimi, nie znając własnego, jest zwyczajnie żałosny i śmieszny. Niektórzy tybetańscy pisarze i wydawcy zaczęli na przykład wprowadzać do swoich publikacji chińską interpunkcję, a wraz z nią przedziwny galimatias. System chiński powstał w czasach dynastii Song, żeby rozwiązać ówczesne problemy językowe, które w tybetańskim nie występują dzięki naszym zasadom przekładu, gramatyce i partykułom. Moim zdaniem takie wynalazki są więc nie tylko niepotrzebne, ale i szkodliwe.
Chciałbym, żebyśmy zastanowili się krytycznie, dlaczego istnienie języka tybetańskiego stoi dziś pod znakiem zapytania. Przede wszystkim we wszystkich miastach na terenie Tybetu w fabrykach, domach towarowych, szpitalach, biurach podróży, biurach i urzędach pracują głównie Chińczycy. Bez znajomości chińskiego nie załatwicie najprostszej sprawy. Będziecie skazani na strojenie grymasów i dziwaczną gestykulację. Zderzając się codziennie z takimi sytuacjami, prości, niedokształceni Tybetańczycy najwyraźniej przestali dostrzegać wartość posiadania własnego języka. Chcąc nauczyć się chińskiego, zaczęli się posługiwać nim między sobą, wydając na świat dziwacznego językowego potworka. I nawet gdy mówią po tybetańsku, mają absurdalną skłonność do zastępowania świetnych, dobitnych i precyzyjnych słów chińskimi wtrętami, które przestają ich razić. I tak w wielu społecznościach koczowniczych w Qinghai mówi się obecnie mieszanką tybetańskiego i chińszczyzny. Pewne słowa i frazy zlały się do tego stopnia z potocznym tybetańskim, że ludzie nie potrafią powiedzieć, skąd się wywodzą.
Po wtóre, jak już wspomniałem, tybetańscy lingwiści i językoznawcy tworzą rodzime nazwy urządzeń elektronicznych i innych nowinek tylko z przypadku i doskoku. Jedną z głównych przyczyn degradacji tybetańskiego i wysypu wszelkiego rodzaju hybryd jest brak rozwiązań normatywnych oraz ujednoliconego nazewnictwa zjawisk i przedmiotów codziennego użytku. Inny problem to niemal niepodzielna dominacja chińskiego na miejskich tablicach informacyjnych, reklamach i szyldach. Jeśli towarzyszy mu tybetański przekład, z reguły jest tak najeżony błędami, że budzi wyłącznie wesołość i zażenowanie. Tam, gdzie spotykają się dwa języki, znaki chińskie są duże i zajmują miejsce centralne, a litery tybetańskie wątłe i upchnięte nad krawędzią. Trudno o bardziej krzyczący dowód dominacji chińskiego i tragicznego położenia tybetańskiego w naszym własnym kraju.
Po trzecie, co woła o szczególną pomstę do nieba, tybetańscy wielkomiejscy rodzice zachęcają dzieci do mówienia wyłącznie po chińsku i sinizowania się na wszelkie możliwe sposoby. I nie jest to dla nich tylko kwestią okoliczności czy „nowoczesności”, ale wręcz powodem do dumy. Ci ludzie wychodzą ze skóry, żeby rozmawiać ze swoimi dziećmi po chińsku. Obserwuję ich bardzo uważnie i jestem przerażony, widząc, jak mało znaczy dla nich ojczysty język i kultura. Przyglądam się także tybetańskim studentom, uczęszczającym na chińskie uczelnie i rozmawiającym między sobą głównie w tamtym narzeczu. Przed kilku laty jechałem obok dwóch takich chłopców autobusem z lotniska do Lhasy. Przez półtorej godziny nie padło z ich ust jedno zdanie w czystym tybetańskim. Dziwaczna domieszka chińszczyzny sprawiała, że właściwie nic nie rozumiałem. To nie jest wyjątek, tylko reprezentatywna postawa wobec własnego dziedzictwa. Jeszcze raz podkreślam, nie mam nic przeciwko temu, że mówią po chińsku. Znajomość obcych języków zasługuje na pochwałę i podziw. Ale nie to, że cichaczem, nieświadomie jeden z nich pożera nasz własny.
Po czwarte, mimo że istnieją przepisy, które wymagają od urzędników posługiwania się językiem tybetańskim na tybetańskiej ziemi, w praktyce na wszystkich spotkaniach i zebraniach mówi się tylko po chińsku. Po części dlatego, że większość pracowników administracji zwyczajnie nie zna innego języka. Prawda jest taka, że tybetańskim posługuje się nieliczna mniejszość. Choć czasem silą się na tę dziwaczną mieszankę, większość tybetańskich aparatczyków stara się mówić tylko po chińsku. Z naiwnego przekonania, że to nowoczesne, postępowe i przyszłościowe. Wszystkie notatki sporządza się po chińsku. Jego nieznajomość traktowana jest jak ułomność. Aż chińskie są już nie tylko oficjalne dokumenty, ale i nic nie znaczące bazgroły.
Wszystko to sprawia, że tybetański staje się w Tybecie bezużyteczny. Wszyscy musimy się ocknąć i uświadomić sobie, że nasz język znika w zastraszającym tempie. Apeluję do was o sumienie i wielką kampanię w celu zachowania, chronienia i ożywienia naszej mowy.
lipiec 2014
Khenpo Cultrim Lodo (rocznik 1962) z Instytutu Studiów Buddyjskich Larung Gar jest jednym z najważniejszych i najbardziej wpływowych nauczycieli buddyjskich we współczesnym Tybecie. Jego profil na Weibo subskrybuje ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy osób; jang sel so szi – to trzydzieści spółgłosek i cztery samogłoski alfabetu tybetańskiego.