Ilekroć podnosi na nas rękę jakiś tyran, stawiają mu czoło wyłącznie tybetańscy intelektualiści, poczuwający się do pełnienia służby publicznej. Tylko oni gotowi są mówić prawdę na głos, reszta nabiera wody w usta. Niedawno chiński „tulku”, który posługuje się imieniem Pema Oser, intronizował znanego aktora Zhang Tielina. Historię celebryty podchwyciły wszystkie media, wywołując dyskusję o buddyzmie tybetańskim i autentyczności rzeczonego lamy. Głos zabrał też Zhu Weiqun, dyrektor komitetu mniejszości i religii we Froncie Jedności. Nie palił się do oceniania kompetencji Pemy Osera, powiedział za to, że „fałszywi żywi buddowie wyłudzają pieniądze od mas, a niektórzy wracają potem prowadzić działalność separatystyczną w Tybecie”, od ręki zwalając winę na tybetańskich duchownych. Pierwszy odpowiedział mu Dziamphel Gjaco, znakomity uczony z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych, obnażając – w imię narodowej i etnicznej jedności – fałsz absurdalnych zarzutów. Potem także inni rzeczowo tłumaczyli genezę i historię fenomenu fałszywych „inkarnacji”.
Odpowiedzieć na obrzucanie błotem przez Zhu Weiquna wszystkich tybetańskich lamów i tulku powinni przede wszystkim oni sami. Ale zabrać głosu nie odważył się nawet jeden lama, tulku czy opat. Z reguły czynią rozróżnienia między dobrem a złem z pompą i namaszczeniem, wymierzają kary, wydają sekciarskie pomruki i wyrzucają za brak posłuszeństwa ze zgromadzeń. I prześcigają się w elokwencji, praktykując dyktaturę, która urąga tak religii, jak polityce, gdy piętnuje na przykład za jedzenie mięsa. Głoszą swoje „dziesięć cnót” niczym slogany rewolucji kulturalnej. I gdzie są teraz ci moraliści? Czemu milczą jak trusie? Ponieważ dbają tylko o swoje interesy, a co za tym idzie próbują przypodobać się ważnym aparatczykom i wypełniają każde polecenie ich fagasów. Dlatego właśnie żaden lama, tulku ani opat nie chciał podjąć dyskusji z Zhu Weiqunem.
W naszym społeczeństwie relacje między lamami, władzami i ludźmi przypominają dziś trójkątne palenisko. Wszyscy lamowie i tulku boją się władz. Te z kolei boją się ludzi, a oni – lamów i tulku. W niektórych regionach Tybetu – urągając i polityce, i religii – sojusz lamy z sekretarzem tworzy mechanizm kontroli, który przysparza cierpień prostemu człowiekowi. Moim zdaniem to główna przyczyna braku stabilizacji społecznej.
Mówiąc bez ogródek, w administracji niektórych miast i wiosek prym wiedzie nie partia, a religia. Trudno się dziwić, że bóstwa faktycznie potrafią dotkliwie karać tam za uchybienia.
Historia uczy, że gdy cierpiały naród i religia Tybetu, o prawdę potrafili walczyć tylko starzy urzędnicy służby publicznej, na przykład weteran Armii Ludowo-Wyzwoleńczej Taszi Łangczuk, Bapa Phuncog Łangjal, Jarling Dordże czy właśnie Dziamphel Gjaco. Warto by zbadać, czemu żadnego lamy, opata czy tulku nie stać dziś na pójście śladami poprzedniego Panczenlamy.
Tyle z Uniwersytetu Minzu w Pekinie od wagabundy, który dobrze życzy ludziom i kulturze.
grudzień 2015
Thupten Phuncog jest profesorem Uniwersytetów Minzu w Pekinie i Chengdu.