Kiedy latem 1966 roku piekło rewolucji kulturalnej wylało się z Pekinu do Lhasy, mój ojciec – oficer średniego szczebla i zapalony fotograf – dokumentował ciosy, jakie spadały na tybetańskie klasztory i kulturę buddyjską. W kraju, nad którym całkowitą kontrolę przejęła Armia Ludowo-Wyzwoleńcza, publicznie lżono arystokratów, kupców, hierarchów i przedstawicieli dawnego rządu, a „klasę pracującą” i młodzież poddawano praniu mózgu. W oparciu o trzysta zdjęć z tego okresu przez sześć lat przeprowadzałam w Lhasie wywiady, które złożyły się na książkę „Zakazana pamięć. Tybet w czasach rewolucji kulturalnej”: świadectwo epoki w słowie i obrazie, opublikowane w 2006 roku na Tajwanie. Sześć lat później dwadzieścia cztery z tych zdjęć wybrano na wystawę towarzyszącą Międzynarodowym Targom Książki w Berlinie.
Temat wystawy – w której wzięli również udział artyści plastycy Ai Weiwei i Meng Huang, pisarz Liao Yiwu oraz Liu Xia, poetka, żona noblisty Liu Xiaobo – stanowiły „Widzialne i niewidzialne więzienia”. Mój ojciec, Cering Dordże był jedynym nieżyjącym uczestnikiem (a także jedynym przedstawicielem „mniejszości etnicznej”, oficerem i członkiem Komunistycznej Partii Chin). Deutsche Welle nazwała jego fotografie „bezcennym i unikatowym świadectwem historii”.
Zdjęcia dostarczyłam ja, ale powiększali je, retuszowali i drukowali organizatorzy. Kiedy wystawa się skończyła, zabrał je dla mnie znajomy. Na tle fantastycznego papieru odbitki ojca sprawiają wrażenie przedpotopowych. Jednak jedno zdjęcie najpierw wprawiło mnie w osłupienie i rozśmieszyło, a potem dało do myślenia.
Zrobiono je w sierpniu 1966 roku. Przedstawia arystokratę Sampo Cełanga Rigzina na wiecu hańby, na którym oskarżono go o „organizowanie zbrojnej rebelii, utrzymywanie nielegalnych kontaktów z siłami zewnętrznymi oraz spiskowanie przeciwko partii i dyktaturze proletariatu”. W rzeczywistości był kolaborantem, współpracującym z najeźdźcą od połowy lat pięćdziesiątych. Dali mu nawet (pusty) tytuł wiceprzewodniczącego Tybetańskiego Okręgu Wojskowego i generalskie szlify. Jako przedstawiciel „patriotyczny wyższych sfer” figurował na „Powiadomieniu o stłumieniu rebelii” w 1959 roku.
Ród Sampo zrobił karierę w XVIII wieku, dzięki Siódmemu Dalajlamie zyskując tytuł Jabszi. On sam piastował różne stanowiska w tybetańskiej administracji od piętnastego roku życia. Na wiec, z którego pochodzi zdjęcie, hunwejbini przebrali go w paradną szatę urzędnika czwartego szczebla, która powinna hańbić kontrastem z prostymi ubraniami ludu. Miał wtedy tylko sześćdziesiąt dwa lata, ale chodził o lasce i ledwie trzymał się na nogach. Na plecach zatknięto mu dwa kije, rzekomo „narzędzia tortur”. Najbardziej jednak rzuca się w oczy długa struga śluzu cieknącego z nosa starca pochylonego przed tłumem – ucieleśnienie wstydu i upokorzenia.
W dzieciństwie często bawiłam się zdjęciami ojca i to zapamiętałam szczególnie: nie potrafiłam zrozumieć, jak dorosły mógł się tak publicznie zasmarkać i nic z tym nie zrobić. Po latach pisałam z sarkazmem: „Wyzwoleni niewolnicy pozbyli się tradycyjnych strojów i zastąpili je zielonymi mundurami. Choć nie nosili czapek i naszywek, w gruncie rzeczy zmienili się w żołnierzy z czerwonymi opaskami. Z rozpalonymi głowami i ogniem w oczach obsiedli Plac Ludowy przed Potalą. Wodzireje dumnie potrząsali czerwonymi książeczkami, intonowali rewolucyjne hasła i wymierzali zaciśnięte pięści w pędzonych na podest wrogów klasowych. Ci stali tam w rzędzie, drżący ze strachu, ze związanymi rękami, papierowymi czapkami na głowach i tablicami na szyjach. Zmienieni w klaunów okrutni wyzyskiwacze dźwigali na grzbietach politycznie niepoprawne jedwabie i brokaty, wlokąc za sobą drewniane wózki pełne antycznych dowodów winy, zgięci w ukłonie, z opuszczonymi głowami, twarzami zastygłymi w grymasie wstydu, cieknącymi po brudnych policzkach łzami i wiszącymi z nosa, sięgającymi ziemi soplami smarków, to zawodząc, to znów zaciskając zęby”.
Na zdjęciu z wiecu hańby Sampo Cełanga Rigzina, które pokazano na wystawie w Berlinie, żadnych smarków jednak nie było. Posłaniec z Niemiec stwierdził ze śmiechem, że tamtejszy specjalista musiał je uznać za zadrapanie na negatywie i usunął.
Nowoczesne technologie komputerowe pozwalają na zrobienie tego bez zostawiania najmniejszych śladów manipulacji. Niemiecki grafik mógł wywabić wydzielinową zmazę powodowany współczuciem. Nie doświadczywszy terroru rewolucji kulturalnej, zapewne nie umiał sobie wyobrazić okrucieństwa aktu publicznego hańbienia. Nawet jeśli kierował się szlachetnymi pobudkami, samemu zdjęciu zaszkodził. I tak przybył tu kolejny cios – choćby i niezamierzony.
Rysa, którą przypominają smarki na oryginalnej fotografii, oddziela życie „stare” od „nowego” i objawia nam, widzom, zmienności kolei dziejów, które w jednej chwili zrzucają ze szczytu uprzywilejowania na dno upokorzenia. Zwracam uwagę, że dwaj mężczyźni, którzy doglądają hańby Sampo Cełanga Rigzina, bynajmniej nie stali się nowymi panami. Dowiedziałam się, że dawno nie żyją. Kiedy traci się własny kraj, wszyscy zostają niewolnikami – i nie mają, jak widać, nawet władzy nad własnymi ciałami.
Poczciwy grafik, który z dobrego serca otarł ofierze nos, wyrządził krzywdę zdjęciu, odbierając mu moc prawdy i świadectwa historii. Najpierw myślałam, że mogły stać za tym różnice kulturowe, ale potem doszłam do wniosku, że chodzi raczej o inny stosunek do pamięci. Retusz może podnosić jakość fotografii, lecz pomniejsza skalę ludzkiej tragedii i odbiera jej pamięć. Naszym obowiązkiem jest doszukiwanie się najmniejszych szczegółów tamtych wydarzeń, przechowanie każdego włókna tamtego wstydu i upokorzenia, każdej kropli śluzu z nosa.
Słowo na koniec. Ojciec zrobił jeszcze dwa zdjęcia: Sampo i jego żony wleczonych na plac, oraz samej kobiety. Zgięta do ziemi, ma na szyi sznury pereł i złoto, ściska w rękach tacę z buddyjskimi przedmiotami rytualnymi i dźwiga na plecach tradycyjną wagę do żywności. Z trudem zachowuje równowagę, wbijając w ziemię przerażone oczy. Sampo Cełang Rinzin zmarł w 1973 roku, jego żona wkrótce potem. Ich starszy syn pojechał do Pekinu w 1951 i był jednym z sygnatariuszy Siedemnastopunktowej ugody; potem zamknęli go w więzieniu, w którym spędził niemal dwadzieścia lat. Młodszy został złapany podczas próby ucieczki do Indii, uznany za „zdrajcę” i stracony w 1970 roku. Nie miał wtedy dwudziestu lat. Jak pamiętacie, Sampo był kolaborantem, ale nawet to nie uchroniło jego rodziny.
czerwiec 2015