Musimy też zdawać sobie sprawę, że przeobrażanie serca i umysłu po to, by nasze działania stały się same z siebie, spontanicznie etyczne, wymaga, byśmy w swoim codziennym życiu postawili prawość na pierwszym miejscu. Miłość i współczucie, cierpliwość, szczodrość, pokora i inne cnoty uzupełniają się. Ponieważ tak trudno wykorzenić szkodliwe uczucia, musimy przyswoić sobie i wprowadzić w nawyk ich przeciwieństwa, jeszcze zanim pojawią się negatywne myśli. Kultywowanie szczodrości jest, na przykład, kluczowe dla przeciwdziałania skłonności do skąpstwa, które wyrasta z naszego egoizmu.
Najlepiej zacząć od dawania. Pomaga to przezwyciężyć nawykową chciwość, którą zwykle usprawiedliwiamy pytaniem: „Co mi zostanie, jeśli wszystko rozdam?”. Każda wielka religia i każde cywilizowane społeczeństwo uznają za cnotę wspieranie biednych i potrzebujących, przynoszące niewątpliwy pożytek zarówno dającemu, jak i obdarowanemu. Ten ostatni wyzwala się z męczarni nędzy. Ten pierwszy cieszy radością, jaką sprawił swoją pomocą. Pamiętajmy przy tym, że są różne rodzaje i poziomy dawania. Jeśli chodzi nam o to, żeby inni byli o nas dobrego zdania, chcemy zdobyć sławę czy pozujemy na świętego – plamimy nasz czyn. Praktykujemy wówczas nie szczodrość, ale nadymanie się. Podobnie ten, kto daje dużo, może nie być tak hojny, jak ten, kto daje mało. Wszystko zależy od możliwości i motywacji.
Dawanie czasu i energii – choć nie zastąpią one niezbędnych przedmiotów – wydaje się szczodrością wyższej klasy. Mam tu na myśli zwłaszcza dar służby upośledzonym, bezdomnym, samotnym, osadzonym w więzieniu, i tym, którzy z niego wyszli. Ten rodzaj szczodrości odnosi się także do nauczycieli, przekazujących uczniom wiedzę. Czynnikami, które decydują o tym, czy dawanie przyniesie maksymalny pożytek i dającemu, i obdarowanemu, są brak oczekiwania i jakiejkolwiek myśli o nagrodzie, a także pobudki: prawdziwa troska o innych. Im bardziej poszerzamy perspektywę – tak, by obejmowała również pomyślność innych – tym pewniejsze stają się fundamenty naszego własnego szczęścia.
Jeśli teraz powiem, że jednym z najważniejszych składników procesu przeobrażania siebie jest pokora, Czytelnik może zapytać, czy nie przeczę temu, co mówiłem przed chwilą o potrzebie pewności siebie. Prawdziwa pewność siebie – to znaczy poczucie własnej godności – wyraźnie różni się od próżnego, nadętego ważniactwa. Podobnie prawdziwa pokora, która jest odmianą skromności, nie ma absolutnie nic wspólnego z brakiem wiary w siebie, choć wielu wydaje się ich nie odróżniać. Zapewne dlatego pokora jest dziś tak często brana za oznakę słabości, a nie wewnętrznej siły – zwłaszcza w świecie stosunków zawodowych i interesów. Współczesne społeczeństwo z pewnością nie nadaje jej takiej rangi, jaką miała w Tybecie mojej młodości. Zakorzeniony w naszej kulturze szacunek i podziw dla pokory sprawiał, że mogła tam naprawdę rozkwitać. (W przeciwieństwie do ambicji – której nie należy brać za całkowicie stosowne dążenie do realizacji szlachetnych celów – uznawanej za przywarę, łatwo przeradzającą się w egoizm.) Niemniej we współczesnym świecie pokora jest tak ważna, jak chyba nigdy dotąd. Im więcej osiągamy sukcesów, zarówno jako poszczególni ludzie, jak i – dzięki rozwojowi nauki i techniki – cała ludzkość, tym usilniej powinniśmy ją pielęgnować. Sukcesy czynią nas bowiem szczególnie podatnymi na dumę i arogancję.
W pokonaniu nawyku próżności może pomóc rozmyślanie o ludziach, których pycha czyni z nich przedmiot kpin i żartów. Choć mogą nie zdawać sobie sprawy z tego, jak głupio wypadają – każdy to widzi. Oczywiście nie idzie o to, żebyśmy zasiedli oceniać bliźnich, ale o to, byśmy po prostu uświadomili sobie negatywne skutki takich stanów serca i umysłu. Wiedząc, do czego prowadzą, będziemy starali się ich unikać. Można powiedzieć, że odwracamy tu zasadę nieszkodzenia innym – nie chcemy przecież i własnej krzywdy – i wykorzystujemy fakt, że znacznie łatwiej dostrzegamy cudze błędy niż zalety.
Fragment książki „Etyka na nowe tysiąclecie”, Politeja 2000