Szukając materiałów do nowego eseju, od kilku dni grzebię w najbardziej wypieszczonym organie partii – „Kronice ilustrowanej Chin”, która sama nazywa siebie „twarzą kraju i pamięcią ludu”. Postanowiłam policzyć, ile zaserwowano nam tam portretów „wyzwolonych” Tybetańczyków. Wyniki przerosły moje oczekiwania.
Na nacjonalistycznym portalu znalazłam „kalejdoskop” niemal siedmiuset okładek z lat 1950-2009 (ostatnim sześciu dali z jakiegoś względu spokój). Na mniej więcej dwudziestu umieszczono tybetańskie twarze – głównie młodych, pięknych kobiet oraz słodkich dzieci w czerwonych chustach. Przesłanie jest proste jak drut: „wyzwoleni niewolnicy” są wdzięczni (niech świadczy o tym khatak na szyi przewodniczącego Jiang Zemina), „wyzwoleni niewolnicy” nieodmiennie cieszą się i tańczą (choć niesłychanie rzadko w swoim środowisku naturalnym, o tradycji nie wspominając). Jedynym mężczyzną w tym gronie jest Rinczen Phuncog, który wspiął się na Czomolungmę w 1988 roku (w stylizacji przywodzącej na myśl zionącego nienawiścią Łangdu ze słynnego „Niewolnika”). „Ależ to wszystko sztuczne!”, wykrzyknął zaprzyjaźniony fotograf, gdy podzieliłam się z nim moim odkryciem.
Mnie najbardziej podoba się „Karmienie gęsi” z 1962 roku, z kobietą, która wygląda jak figurka i karmi porcelanowe gęsi tak, jakby były kurami. Rzecz w tym, że nie przypominam sobie żadnego tybetańskiego rolnika, który hodowałby gęsi. Znajomy z Khamu twierdzi, że w dawnych czasach zdarzało się je trzymać arystokratom, lecz tylko dla ozdoby. Dziś widuje się je na nizinach, gdzie „wspomagają Tybet”, ale już nie jako przyjaciel człowieka, a mięso. Drugi faworyt to ścielące się na torach khataki z okazji „dotarcia kolei do Lhasy”. Tybetańscy pasterze i pasterki padają na kolana i łkają z wdzięczności. Nie znam obrazu, które lepiej ilustrowałby pojęcia „kolonizator” i „kolonizowany”.
Na okładkach znalazły się także inne mniejszości: Ujgurzy (a właściwie Ujgurki), Mongołowie (także przede wszystkim przedstawicielki lepszej części społeczeństwa z „bohaterką pastwisk” z czasów rewolucji kulturalnej na czele) oraz Miao, Yi, Bai – znów kobiety. Najwięcej miłości partia okazała jednak Tybetańczykom, jakby to im chciała szczególnie utrwalić ten refren: „należycie do nas, należycie do nas, zawsze należeliście do nas”.
Człowiek złośliwy zapytałby, czy to na pewno dobry dowód pewności swego, czy wręcz odwrotnie.
Najważniejsze wydarzenie we współczesnej historii Tybetu – wybuch i stłumienie powstania narodowego, które partia nazywa „zbrojną rebelią” – nie zasłużyło sobie na twarz i okładkę. W numerze z tamtego kwietnia napisano o nim na trzeciej stronie pod szkarłatnym tytułem „Otwarcie nowego rozdziału”.
wrzesień 2015