Prezydent Jiang Zemin postanowił wykorzystać ataki z jedenastego września do poprawienia stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, ignorując zaklęcia Władimira Putina oraz bliskich współpracowników, doradzających dystansowanie się od Waszyngtonu. Jego strategicznym celem było wbicie klina między prezydenta Chena Shui-biana i George’a W. Busha, który zaraz po objęciu urzędu obiecywał, że zrobi wszystko – być może włącznie z użyciem broni jądrowej – żeby pomóc bronić się Tajwanowi.
Jiang pytał o zdanie swego przyszłego ministra spraw zagranicznych, Li Zhaoxinga, który właśnie przestał być ambasadorem w Waszyngtonie. Li był pod wrażeniem uwagi, jaką poświęcają chińskim więźniom politycznym członkowie Kongresu. Najbardziej utkwił mu w pamięci Ngałang Czophel, tybetański etnomuzykolog z uczelni w Vermoncie, skazany na osiemnaście lat więzienia za szpiegostwo. W związku z tą sprawą senator Jim Jeffords – republikanin z Vermontu, orędownik wolnego handlu – zagłosował przeciwko przedłużeniu Chinom klauzuli najwyższego uprzywilejowania. Chcąc naprawić relacje z USA, pod koniec 2001 roku Jiang postanowił zacząć zwalniać prominentnych więźniów politycznych.
Kogo zwolnić?
Sam od ponad dziesięciu lat podejmowałem interwencje na rzecz więźniów politycznych, pomagając uzyskać przedterminowe zwolnienie dwustu pięćdziesięciu skazanym. Moim największym atutem były umiejętności i znajomości z dwudziestu pięciu lat biznesowej działalności w Chinach. Podjąwszy decyzję o zwolnieniach, władze chińskie zwróciły się do mnie z prośbą o radę i pomoc.
Doszliśmy do wniosku, że pierwszy powinien być Ngałang Czophel, który 20 stycznia 2002 roku opuścił więzienie De Yang w Sichuanie i został odesłany na leczenie do Stanów Zjednoczonych. Jak można się było spodziewać, zostało to bardzo dobrze przyjęte w Waszyngtonie.
W marcu 2002 roku poleciałem do Pekinu na spotkanie z przedstawicielem pięcioosobowej grupy, która decydowała, kogo, kiedy i jak zwolnić z więzienia. Na jej czele stał sam Jiang Zemin. Uznano, że najlepszą formułą jest zwolnienie warunkowe ze względów medycznych, ponieważ może go udzielić komendant zakładu karnego bez angażowania sądu. Zaproponowałem zwolnienie sędziwego Takny Dzigmego Sangpo, który uchodził za najdłużej osadzonego „kontrrewolucjonistę” (jego karę podwyższano dwukrotnie za protesty podejmowane w Drapczi).
Uwolnienie Dzigmego Sangpo było priorytetem tybetańskiej diaspory. O jego zwolnienie apelowały wszystkie interesujące się Chinami organizacje praw człowieka, był na liście i mojej fundacji. W sierpniu 2001 roku nawet Dalajlama prosił o ujęcie się za nim zebranych w Los Angeles biznesmenów i celebrytów.
Negocjacje
Szczegółowe negocjacje rozpoczęły się wkrótce po moim przyjeździe do Pekinu. Podczas pierwszego spotkania mój interlokutor powiedział, że Dzigme Sangpo nie chce opuścić więzienia, w którym ma dobrą opiekę i cieszy się wielkim szacunkiem współwięźniów. (Słyszałem to już od kongresmena Toma Lantosa, który otrzymał taki list z ambasady Chin.) Kiedy powiedziałem, że trudno uwierzyć, by sędziwy Tybetańczyk wybrał życie za kratami, rozmówca zaproponował mi pomoc w wyjeździe do lhaskiego zakładu karnego Drapczi, żebym sam o to zapytał.
Oczywiście, bardzo chciałem zobaczyć się z Dzigmem Sangpo – ale nie w więzieniu, w którym podejmował już protesty podczas wizyt zagranicznych gości, miedzy innymi ambasadora Szwajcarii. Za każdym razem był za to karany, również podnoszeniem wyroku. Nie dałem się przekonać, choć zapewniano, że bez względu na okoliczności nie spadnie mu włos z głowy. Zaproponowałem, żeby go warunkowo zwolniono i skierowano na leczenie do szpitala, klasztoru albo domu krewnych.
Do rozmowy wróciliśmy po dwóch dniach. Żaden klasztor ani szpital nie chciał przyjąć sędziwego nauczyciela, bojąc się konsekwencji najazdu funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa. Bali się również krewni. Wiedząc, że Dzigme Sangpo ma w Lhasie siostrzenicę, która należy do partii, zasugerowałem, że z pewnością podjęłaby się takiego zadania i przyjęła go na kilka dni pod swój dach.
Nie pomyliłem się, mogliśmy więc zacząć rozmawiać o zwolnieniu Dzigmego i moim przyjeździe do Lhasy. Poprosiłem o zgodę na zabranie własnego tłumacza (znam znośnie chiński, ale nie tybetański), jednak jej nie uzyskałem (przekonywano, że jako nauczyciel Takna z pewnością mówi choć trochę po chińsku). Chciałem też zajrzeć po drodze do amerykańskiego konsulatu w Chengdu (wszystkie samoloty z Pekinu do Lhasy miały tam wtedy międzylądowanie), ale odmówiono mi i tego. Rząd Chin nie zamierzał za to ingerować w decyzję o kraju docelowym (Szwajcara, w której żyje duża społeczność tybetańska, wyraziła zainteresowanie przyjęciem byłego więźnia politycznego) pod warunkiem, że zwolniony wyleci do Stanów Zjednoczonych.
Na koniec ustaliliśmy, że w ciągu dwóch miesięcy wrócę do Pekinu i w towarzystwie przedstawiciela Ministerstwa Spraw Zagranicznych polecę do Lhasy na spotkanie z Dzigmem Sangpo.
Dwa tygodnie później, pierwszego kwietnia, jadąc do chorej matki na Florydę, dowiedziałem się, że Dzigme Sangpo został warunkowo zwolniony z więzienia i zamieszkał u siostrzenicy.
Do Lhasy
Przed czerwcowym wyjazdem do Chin kupiłem jednorazowy aparat fotograficzny i butelkę Jacka Danielsa (w charakterze lekarstwa!). Potrzebowałem też zdjęcia Dzigmego Sangpo, którego w życiu nie widziałem na oczy. Skąd miałbym wiedzieć, że rozmawiam z właściwym człowiekiem? Na tym etapie współpracowałem już z tybetańską społecznością emigracyjną i tą drogą dostałem fotografię zrobioną w celi więzienia Drapczi. W kącie majaczyła postać sędziwego mężczyzny z długą brodą i okularami na nosie.
Chciałem też usłyszeć od jego mieszkającego w Waszyngtonie krewnego, że Dzigme Sangpo rzeczywiście mówi po chińsku. I uzyskać potwierdzenie oferty rządu Szwajcarii, który w przeciwieństwie do administracji amerykańskiej wypłaca bardzo przyzwoite stypendium przyjmowanym przez siebie więźniom politycznym. (Mają też sporą społeczność tybetańską oraz świątynię buddyjską i szkołę w wiosce Rikon w okolicach Zurychu.)
Do Pekinu przyleciałem na początku lipca. W ciągu dziewięciu dni odbyłem trzy spotkania z moim interlokutorem i jego zastępcą, którzy przedstawili mi towarzyszkę podróży do Lhasy, urzędniczkę w randze III sekretarza w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Spotykałem się też z wysokimi przedstawicielami Ministerstwa Sprawiedliwości i Sądu Najwyższego oraz z amerykańskimi i szwajcarskimi dyplomatami.
Szesnastego czerwca poleciałem z moją towarzyszką do Lhasy (przez Chengdu). Na lotnisku Gongkar okazało się, że nikt na nas nie czeka, co dało mi przedsmak gościnności aparatczyków z Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA). Z portu lotniczego jest do miasta niemal sto kilometrów, które udało się nam pokonać, gdy moja towarzyszka dodzwoniła się gdzieś i załatwiła nam samochód. Ponad dwie godziny później spotkał się z nami w hotelu przedstawiciel Biura ds. Zagranicznych lokalnej administracji. Wręczył nam po khataku i szybko omówił program. Nie zostaliśmy zaproszeni na kolację.
Następnego ranka przyjechał po nas samochód. W spotkaniu uczestniczyli przedstawiciele Komitetu Polityczno-Prawnego lokalnych struktur Komunistycznej Partii Chin, Zarządu Więziennictwa TRA, Biura ds. Zagranicznych (czyli naszego gospodarza) oraz lhaskiego Biura Bezpieczeństwa Publicznego, które kontrolowało warunki zwolnienia warunkowego.
Zacząłem od zapytania obecnych, czy chcą coś powiedzieć tytułem powitania. Nie chcieli. Zapytałem wtedy, czy jakiś cudzoziemiec rozmawiał już tutaj z warunkowo zwolnionym więźniem. Przedstawiciel służby bezpieczeństwa powiedział, że nie. Kiedy spytałem, czy wedle ich wiedzy Dzigme Sangpo chciałby podjąć leczenie za granicą, odpowiedzieli, że mogę się tego dowiedzieć od niego.
Następnie poinformowano mnie, że zwolnienie warunkowe ze względów medycznych przyznaje się na okres sześciu miesięcy, po czym weryfikuje się przesłanki. Jeśli zwolniony nie zostanie uznany za ciężko chorego, wraca do zakładu karnego odbyć resztę kary. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że to właśnie zamierzają zrobić władze TRA.
Po spotkaniu zabrano mnie na wycieczkę po najważniejszych zabytkach miasta. Kiedy podziękowałem towarzyszącemu mi urzędnikowi, zostałem pouczony, że za wszystko płaci MSZ, a nie administracja TRA, więc podziękowania są zbędne.
Spotkanie
Po południu 17 czerwca 2002 roku moją towarzyszkę i mnie zawieziono do domu siostrzenicy Dzigmego Sangpo. Zauważyłem łańcuch na drodze dojazdowej do osiedla i tłum esbeków. Na dachach stali policjanci z bronią, drzwi pilnował wartownik. Tybetańskim zwyczajem siostrzenica na powitanie pokazała nam język. Weszliśmy do pokoju pełnego aparatczyków oraz policjantów w mundurach i cywilnych ubraniach. Poproszono, żebym zajął miejsce na kanapie pod ścianą – dokładnie naprzeciw tej publiczności.
Wtedy wprowadzono Dzigmego Sangpo, kruchego staruszka, dla którego ściągnięto tu całą tę armię. Miał te same okulary, co na zdjęciu. Usiadł obok mnie na kanapie.
Od razu zapytałem, czy mówi po chińsku. Pokręcił głową. Nie wiedziałem, co robić. Skąd miałbym wiedzieć, że nasze słowa zostaną przetłumaczone jak należy? Nagle wystąpiła młoda kobieta, proponując tłumaczenie. Atmosfera zagęściła się jeszcze bardziej, aparatczycy nie kryli niezadowolenia.
Nie bawiąc się w uprzejmości, od razu zapytałem Dzigmego Sangpo o zdrowie i podjęcie leczenia za granicą. Choć cierpiał na tuzin chorób i chciał się leczyć w Ameryce, powiedziano mu, że uzyska na to zgodę tylko wtedy, gdy obieca, że już nigdy nie wróci do Tybetu. „Tego – odparł – zrobić nie mogę”.
W tym momencie skończyła się rozmowa. Weszli strażnicy i gdy schylili się po Dzigmego, ten zadrżał i położył mi głowę na piersi. Miał w oczach łzy. Odwróciłem się do naszej publiczności i powiedziałem, że do tej pory mówiono mi, iż Dzigme Sangpo nie chce opuścić więzienia. Teraz, gdy znam prawdę, wrócę do Pekinu i ustalę z władzami centralnymi warunki jego wyjazdu na leczenie w Stanach Zjednoczonych.
Co powiedziawszy, wstałem i wyszedłem. Za drzwiami czekała dyrektorka z Biura Bezpieczeństwa Publicznego, która spytała, co mówił Dzigme Sangpo. Kiedy usłyszała, że chce się leczyć za granicą i że ja to załatwię, wypaliła: „W żadnym razie! On jest stary i wymaga opieki”. Odpowiedziałem, że ona i jej koledzy opiekowali się nim wystarczająco długo i najwyższy czas powierzyć to komu innemu.
Wyjazd z Lhasy
Wieczorem zjadłem z moją towarzyszką skromną kolację w hotelowym barze. Kiedy na stół wjechały jacze kotlety, powiedziała mi, że w ministerstwie zazdrościli jej wyjazdu i udziału w tej historycznej misji. „Zastanawialiśmy się też – ciągnęła – dlaczego zrezygnował pan z kariery w biznesie, żeby jeździć na koniec świata i pomagać zupełnie obcemu staremu Tybetańczykowi”. Zapytałem, do jakich doszli wniosków. „Myślimy, że pan uważa, że są w życiu ważniejsze rzeczy od zarabiania pieniędzy”. Jej słowa sprawiły mi przyjemność.
Miesiąc później, 13 lipca 2002 roku sędziwy Tybetańczyk wszedł w Pekinie na pokład samolotu, lecącego do Chicago. Towarzyszył mu pracownik amerykańskiej ambasady. Po szybkiej przesiadce tego samego wieczora wylądował w Waszyngtonie, gdzie czekali na niego krewni. Tybetańczycy na całym świecie świętowali.
Posłowie
Dzigme Sangpo osiadł w końcu w szwajcarskim Rikonie, gdzie często go odwiedzam. Latem 2010 roku mój syn spędził tam kilka tygodni.
Dzigme Sangpo dziękował mi w imieniu tybetańskich i chińskich więźniów. Ten stary, łagodny człowiek nie żywi do Hanów żadnej niechęci.
W związku z tą sprawą dziękowało mi później wielu Tybetańczyków. Raz były więzień, który poznał Taknę w Drapczi, zaprosił mnie na bardzo obficie zakrapianą kolację w Londynie.
„Tak zwana edukacja socjalistyczna – powiedział – polegała w więzieniu na słuchaniu pogadanek strażników. Zawsze wtedy sadzali na środku Dzigmego Sangpo i mówili: »O ile chcecie stąd wyjść, przyznacie się do winy, poddacie resocjalizacji, będziecie wykonywać polecenia i ciężko pracować. Jeśli jednak będzie się zachować jak ten stary lis, trwać w uporze i opierać reformie, nie wyjdziecie stąd nigdy. Dla Dzigmego Sangpo jest stąd tylko jedna droga: w skrzyni«”.
Zdaniem mojego towarzysza od kieliszka zwolnienie Dzigmego Sangpo dało radość i nadzieję wszystkim osadzonym w Drapczi. Jeśli rząd Chin zwrócił wolność jemu, była ona w zasięgu każdego. W następnych miesiącach władze chińskie zwolniły przedterminowo wielu tybetańskich więźniów, w tym Ngałang Sangdrol i Phuncog Njidrol, przywódczynie „śpiewających” mniszek z Drapczi.
John Kamm jest założycielem Fundacji Dui Hua (chiń. dialog).
Za Dui Hua