Kiedy Jego Świątobliwość udzielał abhiszeki Kalaczakry w 2012 roku, pisałam o „Kole czasu”, filmie mistrza Herzoga z wcześniejszych ceremonii w Austrii i Indiach. O mnichach w bordowych szatach, którzy usypują mandalę bóstwa z ziaren barwionego piasku, o modlącym się przed nią tłumie wiernych i o Dalajlamie, na powrót zmieniającym czubkiem wadżry święty wizerunek w kolorowy piach (będący już przecież czymś więcej), wysypywany z drogocennej wazy do obcej rzeki, niosącej go dalej w świat razem z melodią tego cudownego głosu: „Wszystkie religie propagują miłość, współczucie, przebaczenie, tolerancję i dyscyplinę – esencję człowieczeństwa i źródło szczęścia bez względu na to, czy towarzyszy im wiara”.
Na tamtą Kalaczakrę sprzed pięciu lat, trzydziestą drugą Jego Świątobliwości, ściągnęło do Bodh Gai dwieście tysięcy pielgrzymów – w tym dziesięć tysięcy z Tybetu i ponad tysiąc z Chin właściwych. I to im właśnie zadedykował ceremonię Dalajlama. „Gdyby Tybetańczycy mogli uzyskać paszport z taką samą łatwością, jak inni – napisałam wtedy – byłoby ich tutaj znacznie więcej. W gruncie rzeczy to cud, że po powstaniu w 2008 roku, tyle osób zdołało zdobyć wymagane dokumenty. Większość to staruszkowie z Khamu i Amdo. Wymowne, że jest więcej pielgrzymów z (małego i spokojnego) Deczenu w Yunnanie niż (ogromnego i wstrząsanego protestami) Kardze w Sichuanie. Tak czy owak wydanie im paszportów trzeba uznać za akt łaski”.
Odcierpiawszy swoje po drodze, pątnicy mogli rozkoszować się nektarem Dharmy w najświętszym z sanktuariów. Pławiąc się w chwili szczęścia, nawet nie podejrzewali, że ktoś szykuje się już do wyrównania rachunków, gotując im koszmar fizycznych i psychicznych katuszy: rewizji, konfiskat, przesłuchań i zatrzymań. Tym ludziom – często ponadosiemdziesięcioletnim – do dziś śni się wielotygodniowa izolacja, „edukacja patriotyczna” oraz publiczne „sprawdziany”, podczas których mieli popisywać się nową znajomością prawa, analizować swoje postawy, zestawiać uczucia wcześniejsze z obecnymi, porównywać przeszłość i teraźniejszość, a przede wszystkim wyrażać głębię wdzięczności partii. Najgorsze były wlokące się w nieskończoność przesłuchania. Wymachiwanie kijem i marchewką najtrudniej znosili ci, którzy przeżyli piekło rewolucji kulturalnej i innych „ruchów politycznych”. Na koniec wszystkich i tak wciągnięto na czarną listę.
Każdy Tybetańczyk, który wziął udział w tamtej abhiszece Kalaczakry, stracił paszport, a jego uzyskanie stało się jeszcze trudniejsze dla wszystkich. Kilka miesięcy później władze Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (TRA) znowelizowały przepisy, komplikując wymogi do tego stopnia, że równie dobrze mogli po prostu zamknąć dla nas granice. Przy okazji paszporty kazano zwrócić także tym, którzy w Indiach nigdy nie byli, i dokładnie wszystkich prześwietlono. Oczywiście obiecywano, że ważne dokumenty zostaną szybko zwrócone, ale nie zrobiono tego do dzisiaj. Nowe utrudnienia wprowadzono także gdzie indziej. Jak wiadomo, ziemie tybetańskie zostały administracyjnie przypisane do pięciu prowincji Chin: TRA, Qinghai, Sichuanu, Gansu i Yunnanu. W każdej obowiązują nieco inne przepisy, ale w jednym są zgodne: odmawiają paszportów Tybetańczykom, wikłając absurdalne procedury i rygory. W rezultacie wymarzone dokumenty posiada tylko garstka wybranych.
Nie wyczerpało to jednak zainteresowania chińskich władz Kalaczakrą. Następnej, trzydziestej trzeciej abhiszeki Jego Świątobliwość udzielił w 2014 roku w Ladakhu, w północnoindyjskim stanie Dżammu i Kaszmir. Traf chciał, że był to również rok świętej góry Kailaś, o której okrążeniu marzy wtedy każdy Tybetańczyk. Okazało się, że nasze upośledzenie ruchowe nie ogranicza się do świata, ponieważ nie dostajemy nie tylko paszportów, ale również zezwoleń na przebywanie w rejonach przygranicznych. A ściślej w prefekturze Ngari, która nagłą newralgiczność zawdzięcza sąsiedztwu z Ladakhiem. Może bali się, że rozmodleni ludzie dostaną skrzydeł i przeleciawszy nad górami, wylądują u stóp swego przywódcy? Strach tej władzy jest doprawdy niepojęty.
Li Decheng – chiński aparatczyk, członek partii komunistycznej oraz dyrektor wydziału religii ichniego Centrum Tybetologii – pozwolił sobie wtedy zauważyć, że „Dalaj grzeszy przeciwko świętym naukom Kalaczakry”. Objaśniwszy „tak zwane Koło” przy pomocy kilku zdań przepisanych z ksiąg buddyjskich, ów mędrzec orzekł, że Dalajlama „szkodzi zdrowemu rozwojowi buddyzmu tybetańskiego, corocznie przekazując te nauki za granicą”. W odpowiedzi pewien obywatel sieci zasugerował, że „świętość” nauk najlepiej zagwarantuje powierzenie ich lokalnym strukturom Komunistycznej Partii Chin, a w krajach, w których nie zarejestrowano jeszcze jej struktur – ambasadom Chińskiej Republiki Ludowej i Instytutom Konfucjusza, by raz na zawsze ukręcić łeb hydrze separatyzmu, czyhającej na zdrowie buddyzmu tybetańskiego.
Z myślą nie tylko o takich jak Li sporządziłam wtedy listę wszystkich abhiszek Kalaczakry, których Dalajlama udziela od 1954 roku. Opublikowałam ją na blogu razem z datami i liczbą uczestników. Pierwsza ceremonia odbyła się w lhaskiej Norbulingce w 1954 roku. Jego Świątobliwość miał wtedy dziewiętnaście lat. Następna – dwa lata później, w tym samym miejscu. W każdej uczestniczyło sto tysięcy osób. W autobiografii Wolność na wygnaniu Dalajlama pisze, że Kalaczakra, jedna z najważniejszych tantr, „ma szczególne znaczenie dla światowego pokoju”. „Czułem się niezwykle uprzywilejowany – wspomina – uczestnicząc w rytuale, który od pokoleń odprawiało tylu wybitnych mistrzów duchowych. Kiedy recytowałem ostatni wers modlitwy poświęcenia, wzruszenie odebrało mi mowę. (…) Dziś uważam, że był to dobry omen, wskazujący, iż udzielę więcej abhiszek Kalaczakry niż którykolwiek z moich poprzedników i to we wszystkich częściach świata”. Dokładnie tak. Większość ceremonii odbywała się w Indiach i w buddyjskich Himalajach, ale na mojej liście pan Li znajdzie też Stany Zjednoczone, Szwajcarię, Hiszpanię, Mongolię, Australię, Austrię czy Kanadę.
Na ostatnią Kalaczakrę zjechało w styczniu do Bodh Gai dwieście tysięcy wiernych. Czy byli wśród nich jacyś rodacy z Tybetu? Według zagranicznych mediów mimo paszportowego horroru do Indii dotarło kilka tysięcy osób, ale w grudniu władze chińskie kazały im natychmiast wracać i trzymać się z daleka od buddyjskiego święta. Wiem z pierwszej ręki, że opornych straszono konfiskatą dokumentów podróży, odebraniem meldunku, wykreśleniem z rejestru duchownych, wilczym biletem i tuzinem innych sankcji. W specjalnym rozporządzeniu rozesłanym do wszystkich tybetańskich wiosek ostrzegano, że „tak zwana Kalaczakra kliki Dalaja jest nielegalnym zgromadzeniem buddyjskim. Wykorzystywanie internetu do jej obserwowania lub udostępniania, kopiowanie oraz upublicznianie materiałów audiowizualnych, zdjęć i tekstów bądź organizowanie albo podżeganie innych do uczestniczenia w związanych z nią wydarzeniach jest przestępstwem, które będzie karane aresztowaniem i więzieniem”. Taki dokument kazali podpisywać w każdym tybetańskim domu, o czym informowały nawet zagraniczne media.
W związku z tym Jego Świątobliwość zorganizował specjalne spotkanie dla grupy zrozpaczonych Tybetańczyków, którzy zostali zmuszeni do powrotu. Przy okazji przekazał wiadomość wszystkim rodakom w kraju: „Ci, którzy nie mogą wziąć udziału w abhiszece Kalaczakry, nie powinni czuć się rozczarowani. Trzynastego, czternastego i piętnastego dnia jedenastego miesiąca naszego kalendarza odbędzie się ceremonia wstępna, część główna oraz zakończenie rytuału. Przyjmijcie wtedy śluby, a ja umieszczę was w mandali i otrzymacie wszystkie błogosławieństwa”. Dodał, że dotyczy to również chińskich buddystów, którzy pragną uczestniczyć w tej uroczystości. „Tybetańczycy żyjący w kraju i za granicą są rozdzieleni od pięćdziesięciu siedmiu lat – powiedział na koniec. – Odwaga rodaków z ojczyzny i ich oddanie naszej sprawie, nawet jeśli nie są szczególnie zainteresowani buddyzmem, pozostają niewzruszone. Wspólnymi siłami zwróciliśmy na Tybet uwagę świata. Z całego serca dziękuję wam za to i mam nadzieję, że nie poniechacie swoich wysiłków”. Kiedy oglądałam potem internetową transmisję, największe wrażenie zrobiły na mnie te słowa: „Odległość nie ma żadnego wpływu na świętą więź lamy i ucznia. Zapewniam, że otrzymacie abhiszekę Kalaczakry, modląc się choćby w najdalszych zakątkach Tybetu. Nie bądźcie więc smutni ani rozczarowani”. I tak przyklejona do monitora przez cztery dni, w odległym Pekinie odbierałam na żywo drogocenne nauki i błogosławieństwa Jego Świątobliwości z Bodh Gai. Jak skwitował przyglądający się temu przyjaciel: „Mamy swoje sposoby na pławienie się w słońcu w zamglonej poświacie księżyca”.
„Pustość pozostaje pusta, a śmierć nie kończy pracy tych, którzy są gotowi pozostać, żeby pomagać wszystkim istotom”. Jako buddystka ze złożonymi dłońmi dziękuję Jego Świątobliwości, uosobieniu wszystkich Buddów i Bodhisattwów, za serce dla udręczonych rodaków. Nauki Kalaczakry stanowią zwieńczenie tybetańskiej tradycji buddyjskiej tantry. Budda zaczął przekazywać je przed śmiercią z myślą o cierpiących istotach, którym przyjdzie żyć w epoce stopniowego upadku Dharmy. Im głębiej w niej toniemy, tym powszechniejsze stają się owe pouczenia. Weźmy pierwszy dzień 2017 roku, w którym imperialny Pekin spowił ciężki smog. Przyglądałam się z okna toksycznej chmurze, recytując sutrę ślubowań Bodhisattwy Ksitigarbhy. Pięć trucizn ze starych ksiąg dławiło świat, lecz zbójcy podnoszący rękę na tego, który wraca ratować cierpiących, trwali w zajadłości, niepomni srogiej odpłaty. „Kto krew Buddy przelewa, urąga Trzem Klejnotom, znieważa mnichów i mniszki albo bezcześci sutry, spadnie do najgłębszego z piekieł na tysiąc miliardów eonów”. Modlę się do wszystkich Buddów i Bodhisattwów, by nie szczędzili współczucia także tym najgorszym, wyciągając ich z piekielnych odmętów w światłość szczęścia.
Pekin, 13 stycznia 2017