Pewnego mroźnego grudniowego poranka w 1988 roku zapakowano mnie na ciężarówkę i z dziewiętnastoma innymi (głównie mnichami klasztoru Ganden uznanymi za „kontrrewolucjonistów” za udział w proteście podczas marcowego „Święta modlitwy”) przewieziono z lhaskiego aresztu śledczego do więzienia Drapczi, które miało wtedy cztery oddziały.
Razem ze skazanym na czternaście lat mnichem Tenpą Łangdrakiem, Czungdakiem z klasztornego Komitetu Demokratycznego Zarządzania (dziesięć lat), studentem Lobsangiem Tenzinem (kara śmierci, której wykonanie zawieszono na dwa lata) oraz lamą Julo Dała Ceringiem (dziesięć lat) trafiłem na rukhag pierwszy. Każdy z nas dostał niebieski uniform oraz koc i musiał ustawić się z nimi do zdjęcia.
Na oddział wchodziliśmy o dziesiątej rano. Poza kilkoma chorymi skazani byli w pracy. Chiński i tybetański strażnik przeprowadzili mnie przez pusty dziedziniec do celi numer dziewięć, w której stało sześć piętrowych łóżek. Na dolnej pryczy przy oknie siedział stary człowiek z owiniętymi kocem skrzyżowanymi nogami. Musiał wiedzieć, że jestem nowym więźniem, ale nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Tybetański strażnik zatrzymał się przed nim i powiedział do mnie: „Dzielicie celę, ale nie wolno ci z nim rozmawiać. Dziad nie wychodzi do pracy ani na gimnastykę. Pomieszało mu się w głowie. Robi awantury bez powodu”.
O siódmej wieczorem skazani wrócili z pracy i zaczęli jeść. Godzinę później rozległ się dzwonek i wszyscy poszli na swoje prycze. Strażnik, który przyszedł na inspekcję, pokazał mi cutranga, oddziałowego Sonama Ceringa i powiedział, że wszystkiego dowiem się od niego. Przed wyjściem i zamknięciem drzwi przypomniał jeszcze o kategorycznym zakazie rozmawiania o naszych wyrokach.
W celi było dziesięciu więźniów (i dwie wolne prycze). Zaczęli mówić, kiedy tylko zamknęły się drzwi. Rozmawiali wyłącznie o pracy, o wyrobionych dzisiaj i jutrzejszych normach. Stary człowiek – okryty kocem tak brudnym, że nie dało się odgadnąć jego pierwotnego koloru – wciąż milczał i siedział bez ruchu, jakby w ogóle nie słyszał tego zgiełku.
Skazani mieli szare twarze, widać było, że harują nad siły. Mówili jeden przez drugiego, nie słuchając się nawzajem. Podszedł do mnie wytatuowany osiłek ze strupami na twarzy i zapytał, skąd jestem i ile dostałem. „Z Maldro Gjamy – odpowiedziałem. – Trzy lata”. Zarechotał, składając na piersi ramiona z gąszczem mieczy, smoków i kobiet. „A więc zjesz tu piętnaście tysięcy partyjnych pampuchów, wylejesz dwa pełne wiadra potu, dziewięć razy zmienisz skórę i zabierzesz to czerwone dupsko za stalową bramę. Ja zżarłem już sto pięćdziesiąt tysięcy ich buł, wypociłem dziesięć wiader i osiemdziesiąt razy zrzucałem skórę, a wciąż mam przed sobą dwanaście lat odsiadki”.
Przetrawienie tych słów zabrało mi kilka dni. Dowiedziałem się, że byczek ma na imię Bumga (do którego więźniowie dodawali przydomek Hor od tradycyjnej nazwy wschodniego Nagczu, skąd pochodził) i jest potomkiem słynnego bandyty Gagji Dramnaka. Niczego się nie bał, mówił, co myśli, i dał się lubić. W więzieniu czuł się jak w domu. Po tygodniu byliśmy przyjaciółmi.
Skazani zachowywali się zupełnie inaczej niż osadzeni z aresztu śledczego,w którym trzymano mnie do tej pory. Tamci byli dość przerażający i mówili głównie o kobietach. Im dosadniej, tym chętniej ich słuchano.
Dostałem pryczę naprzeciw starego człowieka, nad oddziałowym Sonamem Ceringiem.
Po chwili staruszek wstał i podreptał do kąta za drzwiami. „Dziadku, nie lej na podłogę – rzucił oddziałowy. – Skoro nie widzisz, odpuść sobie puszkę i szczaj prosto do wiadra, żeby rano nie klął cię dyżurny”. (Z reguły sikało się do mniejszego naczynia, żeby maksymalnie skrócić czas podnoszenia pokrywki, spod której buchał straszny smród.) „Nie chcę chlapać na podłogę, ale niestety nic tu nie widzę”, odparł stary, jakby nic nie mógł na to poradzić. „Po prostu zostaw puszkę i lej do wiadra”, powtórzył oddziałowy.
Tego dnia nie zamieniłem z nim ani słowa.
Następnego ranka, gdy tylko otwarły się drzwi, więźniowie ruszyli na dziedziniec umyć twarz i ręce. Stary człowiek też poszedł. Położył na parapecie koszmarnie brudną wełnianą czapkę i okulary. Stałem tuż obok i będę pamiętał tę scenę do końca życia. Szkła były popękane i porysowane. Połamane oprawki trzymały się na konstrukcji z plastikowej taśmy, drutu, nici i spajającej jej grubej warstwy brudu. Bez niej natychmiast rozpadłyby się na kawałki. Niemiłosiernie znoszone buty nie miały sznurówek. Ubranie pokrywały warstwy plam jedzenia i śluzu, które musiały się na nim zbierać długie lata.
Kiedy patrzyłem, jak nieporadnie sięga po swoje rzeczy, miałem wrażenie, że jest zupełnie ślepy. Zdawało się, że połatana więzienna kurta i filcowe spodnie nie osłaniają tego pokrytego bliznami ciała, tylko krępują mu ruchy. Gdy inny myli się i gimnastykowali, on wypluwał z siebie flegmę z taką mocą, jakby chciał całkowicie oczyścić wnętrzności z zalegającej je cuchnącej mazi.
Ogarnął mnie potworny smutek, że trzymają tu niewidomego starca, który musi oprzeć się o ścianę, żeby zrobić dwa kroki. Jakiej zbrodni się dopuścił? Ile czasu spędził i spędzi jeszcze za kratami? Nie mieściło mi się w głowie, że partia komunistyczna może chcieć karać więzieniem kogoś takiego. I zastanawiałem się, jaka karma trzyma go przy życiu w tej męce.
Tak wyglądał nasz pierwszy wieczór i poranek. Ja wciąż nie wiedziałem, ile lat spędził już za kratami, a on – że ma przed sobą jednego z pierwszych więźniów politycznych tej dekady.
Po kilku dniach oswoiłem się z więziennym życiem, w którego tajniki wprowadzali mnie Hor Bumga i Drukta Cering z Markhamu.
Pewnego dnia Bumga, zapytał mnie, czy wiem, kim jest stary człowiek. Odparłem, że nie mam pojęcia i że żal mi go z powodu ślepoty i bezradności.
„Mówią tu na niego Po Mu Da, bo jak jest w dobrym humorze, nuci chińską piosenkę, która tak leci – usłyszałem w odpowiedzi. – Naprawdę nazywa się Dzigme Sangpo i siedzi, pewnie już dobre dwadzieścia lat, za udział w niepodległościowych protestach. Podejmował je nawet w więzieniu. Nie umiem sobie wyobrazić bicia i tortur, które przeszedł. Przez to zresztą dali go do naszej celi. O demonstracjach w 1987 roku dowiedzieliśmy się z gazety, kiedy kazali nam potępiać »garstkę separatystów«. Wielu chętnie to robiło, co prawda głównie Chińczycy. Jakoś w październiku, kiedy strażnicy jedli niedzielny obiad, a skazani wylegiwali się na dziedzińcu, ktoś nagle zaczął krzyczeć z okna na piętrze: »Chwała bohaterom, którzy wyszli na ulice Lhasy! Niech żyje niepodległy Tybet! Niech żyje Dalajlama« i tak dalej. Wszyscy osłupieli, bo nigdy nie słyszeli takich słów w więzieniu, i zbiegli się, żeby zobaczyć, kto to. Wtedy oniemieli jeszcze bardziej, ponieważ zobaczyli dziadka, na którego nikt wcześniej nie zwracał uwagi. A on wciąż krzyczał, bo w pobliżu nie było żadnego strażnika ani aparatczyka. Zaraz jednak poderwał się Sonam Cering, obecnie funkcyjny, i siłą zawlókł go z powrotem do celi. Potem zgłosił »polityczny incydent« strażnikom, a ci wezwali wojsko. Po Mu Da został skuty i zamknięty w dwumetrowym karcerze. Nikt nie wie, co tam przeszedł, ale na koniec roku dołożyli mu do wyroku pięć lat za »reakcyjne okrzyki«. A że obowiązuje tu zasada »karania za złe i nagradzania za dobre«, tego samego dnia gorliwemu Sonamowi odjęli trzy latka i zlecili niespuszczanie dziadka z oka. Zapamiętaj sobie – dodał na koniec z naciskiem – że starzec nie jest słaby. Ma żelazną wolę i nieprawdopodobną odwagę. To wojownik, który bez wahania odda życie za Tybet. Pamiętaj też o Sonamie i uważaj, co gadasz, bo może uznać, że opłaca mu się choćby coś zmyślić za następne obniżenie wyroku”.
Wiedziałem już, że Sonam Cering pracował w prokuraturze ludowej w Szigace. Kiedy odkrył, że żona go zdradza, zastrzelił jej kochanka, a ją okaleczył. Dostał za to dożywocie, siedział od dziesięciu lat.
Historia Dzigmego Sangpo (krócej: Dzigsanga) zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Bardzo chciałem z nim porozmawiać, ale oczywiście nie było to proste. Wieczorem długo go obserwowałem spod przymkniętych powiek. Myśl, że śpię w tym samym pomieszczeniu co człowiek, który gotów był oddać wszystko za niepodległość Tybetu, głęboko mnie poruszyła.
Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że ten kruchy, budzący litość, niedołężny starzec jest takim człowiekiem i że tyle wycierpiał za swój kraj i rodaków. To cud, że jeszcze żył! Musiał przejść przez piekło, o czym najlepiej świadczyło umęczone, pokryte bliznami ciało. Co myślał dziś o swojej walce i bólu? Czy miał rodzinę? Czy tortury, którym go poddawano, nie odebrały mu pamięci i rozumu? Tamtej nocy najbardziej bałem się właśnie tego.
Przysiągłem sobie, że zagadnę go przy pierwszej okazji. W pracy mógłbym to zrobić podczas przerwy, ale Dzigsang zostawał w celi, do której zawsze wracaliśmy grupą.
Porozmawiałem za to z Druktą z khampowskiego Markhamu. Pchnął nożem kuzyna, z którym pokłócił się o owce. Za zabójstwo skazano go na karę śmierci, zawieszając wykonanie egzekucji na dwa lata. Był prawy, koleżeński i kiedy mógł, starał się pomagać w celi Dzigsangowi. Niechęć do komunistów wyniósł z domu.
Zapytałem go, czy historia, którą usłyszałem od Bumgi, była prawdziwa. „Jak najbardziej – odparł. – Staruszek sprawia wrażenie słabego i pomylonego, ale tak nie jest. To prawdziwy patriota, całkowicie oddany sprawie. Jeśli będziesz miał okazję, przedstaw mu się, a na pewno się ucieszy i wszystko ci opowie. Uważaj tylko na oddziałowego”.
Bardzo na to liczyłem, ale na swoją szansę musiałem czekać do niedzieli, bo po pracy w celi zawsze był funkcyjny. W dniu wolnym większość skazanych siedziała na dziedzińcu, grając w kości, karty i szachy. Kiedy po obiedzie dołączył do nich oddziałowy, natychmiast wróciłem do celi. Staruszek jak zawsze siedział na pryczy. Poprosiłem Druktę, żeby stanął przy oknie i ostrzegł mnie, gdyby ktoś się zbliżał. Zgodził się i poradził, żebym przedstawił się jako polityczny, bo inaczej stary może nie zechcieć ze mną mówić.
Kilka dni wcześniej zauważyłem, że jeden z więźniów ma nową niebieską chusteczkę, i pomyślałem, że przydałaby się Dzigsangowi do wycierania łzawiących oczu. Wymieniłem ją na swój ręcznik i położyłem teraz przed staruszkiem, mówiąc, że jestem mnichem Gandenu.
Natychmiast podniósł wzrok i spojrzał na mnie uważnie znad resztek okularów. Usłyszawszy, skąd się tu wziąłem, chwycił mnie za ręce i krzyknął z radością: „Polityczny! Kilka dni temu kucharz szepnął mi, że przywieźli was tu kilkoro na czwórkę, dwójkę i kobiecą trójkę. Opowiadaj!”.
Wyjaśniłem, że w naszej grupie byli głównie mnisi z Gandenu, kilku z klasztorów Drepung i Sera oraz paru świeckich. Znów chwycił mnie za ręce: „Kiedy dowiedziałem, że dwudziestego siódmego września, pierwszego października i piątego marca ludzie wyszli na ulice protestować przeciwko chińskiej okupacji, omal nie pękłem z dumy! Uszczęśliwiliście ślepego starca! Z całego serca dziękuję!”.
„Sam nie mogłem wiele zrobić – dodał – ale na znak solidarności i szacunku dla waszej odwagi też wołałem tu o niepodległość”. A potem zarzucił mnie pytaniami o bicie i tortury w areszcie, ofiary i tak dalej.
Troska, z jaką mówił o demonstrantach, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Nie miałem też wątpliwości, że lata bicia i tortur, przez które stracił wzrok, w niczym nie zmąciły mu myśli. Zapytałem, jak długo jest w więzieniu i ile mu jeszcze zostało.
„To długa historia – odparł. – Po 1965 roku odsiedziałem piętnaście lat, w tym horror rewolucji kulturalnej. W 1983 demonstrowałem w Lhasie, za co partia znów skazała mnie na piętnaście lat i zamknęła w Drapczi. Jak mówiłem, w 1987 skandowałem niepodległościowe hasła w więzieniu. Uznali to za kontrrewolucję oraz uparte opieranie się resocjalizacji i dołożyli mi pięć lat. Innymi słowy, jestem tu teraz od sześciu lat i mam do odsiedzenia jeszcze czternaście”.
Odjęło mi mowę. Ten stary, zasmarkany, zarośnięty człowiek, którego strażnicy kazali traktować jak zadżumionego, spędził w więzieniu dwadzieścia jeden lat – o rok więcej niż ja chodziłem po ziemi.
Musiał dostrzec moje wzruszenie, bo powiedział: „Nie warto się na tym roztkliwiać. Niezależnie od tego, co mi zrobili i jak to bolało, mam swój maleńki wkład w przypominanie chińskim komunistom o zbrodniach, jakich się dopuścili, najeżdżając Tybet, odbierając mu niepodległość, zmuszając Dalajlamę do opuszczenia ojczyzny, wyrzynając tysiące osób, niszcząc naszą religię i kulturę. Wołam o niepoddawanie się oprawcy i zaświadczam jego winy. To jedyny cel mojej walki, którą prowadzę w imieniu żywych i martwych rodaków. Nie jestem rozgoryczony ani przygnębiony. Nawet jeśli przyjdzie mi umrzeć w więzieniu, odejdę bez żalu”.
Pomyślałem, że nikt nie ma pojęcia, jaka siła drzemie w tym kruchym człowieku. Zastanawiałem się też, czy słyszał o nim Jego Świątobliwość Dalajlama i Tybetańczycy w Indiach. Skoro Chińczycy trzymali go w więzieniu tyle lat i wciąż karali z taką bezwzględnością, musieli sądzić, że stanowi dla nich zagrożenie.
Gdybym nie trafił do jego celi i nie zabiegał o tę rozmowę, mógłbym uwierzyć w więzienne kłamstwa o zapuszczonym starym wariacie. A teraz czułem się dumny, że dzięki znalezieniu się w budzącym grozę Drapczi, poznałem prawdziwego bohatera.
Jak ja jego historii, on był głodny informacji o nowej fali protestów. Zasypywał mnie pytaniami, jakbyśmy stanowili dla siebie jedyne źródło wiedzy i most między pokoleniami: „Jak reagowali przechodnie na protest mnichów? Co powiedział Jego Świątobliwość? Czy podjęto jakieś kroki na forum ONZ? Jak wyglądały przesłuchania? Czy aresztanci byli bici i torturowani? Ile osób zatrzymano? Ile skazano? Ile straciło życie?”.
Odpowiadałem, jak umiałem, wiedząc, że mamy dla siebie tylko chwilę. Na koniec znów chwycił mnie za ręce: „W tej walce nie idzie o komfort ani sprawy materialne, tylko o wolność i przyszłość narodu, którego tysiącletnie dziedzictwo jest systematycznie niszczone, o śmiertelnie zagrożoną religię i kulturę. Ceną, jaką trzeba za to zapłacić, jest ból, a nawet życie. Musicie jednak patrzeć na nią z perspektywy historii, która nigdy nie zapomni waszej ofiary. W tym sensie czeka was zwycięstwo i chwała. Tybet może być dziś okupowany, ale chińscy żołnierze nie potrafią kontrolować naszych myśli i marzeń. Nie ma powodu tracić ducha. Zwycięstwo wymaga działania, a działanie wymaga odwagi”.
Te słowa – wypowiedziane za wysokim murem osławionego więzienia – były dla mnie „sednem najgłębszych nauk” ruchu niepodległościowego. Towarzyszyły mi w Drapczi i po zwolnieniu, są ze mną nawet teraz na wygnaniu.
„Jesteś tu nowy – ciągnął dalej Dzigsang – młody i masz krótki wyrok. Trzymaj się w garści. Pamiętaj, że każdy cios, jaki ci tu wymierzą, jest dokładną miarą twoich aspiracji i znakiem, że stanowisz podmiot, a nie przedmiot ichniej polityki. Jeśli zaczniesz sobie ułatwiać życie, idąc im na rękę, stracisz czujność i łatwo padniesz ofiarą chińskich kłamstw. W dniu, w którym przyjmiesz od nich pochwałę albo nagrodę, umrze twoja determinacja i pogodzisz się z klęską”. Z tymi słowy dwa razy klepną mnie w ramię, jakby chciał tchnąć we mnie całą mądrość zrodzoną z życia spędzonego za kratami.
Tak właśnie wyglądała nasza pierwsza rozmowa. W marcu zrobili nam przetasowanie, zamykając razem wszystkich więźniów z krótkimi wyrokami, i przestałem dzielić celę z Dzigsangiem.
Mógłbym opowiadać godzinami o radach, jakich mi udzielał, a przede wszystkim o piekle, które mu zgotowali. Był wzorem dla setek więźniów politycznych, którzy przewinęli się przez Drapczi po 1989 roku, bohaterem uosabiającym naszą walkę i marzenie o wolności, twarzą niezliczonych, anonimowych żywych i martwych bojowników.
Niech żyje Tybet!
7 lutego 2017
Takna Dzigme Sangpo został wreszcie „warunkowo” zwolniony w 2002 roku po spędzeniu w chińskich więzieniach niemal czterdziestu lat. (Na zdjęciu – zrobionym przez Ngałang Sangdrol, przywódczynię „mniszek z Drapczi” – z innym weteranem tybetańskiego ruchu niepodległościowego, Paldenem Gjaco.)