Dzwonek telefonu obudził mnie w moim mieszkaniu w Waszyngtonie. Usłyszałam szloch, rozpaczliwe zawodzenie, krzyki w dialekcie z rodzinnego Aczoku we wschodnim Tybecie. „Chłopcy, nie płaczcie, musicie być silni. Trzeba iść naprzód, patrzeć w przyszłość. Om mani peme hung, myślcie o Jego Świątobliwości Dalajlamie”. Nikt nie mówił do mnie. Po drugiej stronie panował chaos. Wiedziałam, że stało się coś strasznego.
CZYTAJ DALEJ