Oser: Dała, hunwejbin z Dżokhangu

Oser: W 1966 roku uczył się pan w szkole średniej w Lhasie. Był pan jednym z pierwszych hunwejbinów w tym mieście. Czy pamięta pan okoliczności powołania czerwonej gwardii?

Dała: Samo wyszło. Robiono to w całych Chinach, zrobiliśmy i my. Nie pamiętam szczegółów, ale to musiało mieć związek z przyjęciem czerwonogwardzistów przez przewodniczącego Mao na Tiananmen. Każdy uczeń mógł wtedy nałożyć czerwoną opaskę.

O: Każdy, niezależnie od pochodzenia?

D: Tak, każdy. Na początku pochodzenie nie miało znaczenia, nie było żadnych podziałów ani ograniczeń. Nie wiem, na jakiej zasadzie, ale – dziedzic arystokratycznego rodu czy biedak – wystarczyło wziąć czerwony chwost. Szybko się to jednak zmieniło i zaczęło się liczyć pochodzenie. Do gwardii mogli wstąpić tylko ci, którzy mieli dobre. Na tym polegała zmiana. Reszta musiała zdjąć czerwone opaski.

O: Sami je robiliście?

D: Tak, Sam zrobiłem ich mnóstwo. Trzeba były wyciąć znaki na cienkiej, cynkowanej blasze, nałożyć farbę olejną na czerwone sukno i gotować pod ciśnieniem (ja używałem szpitalnego sterylizatora), żeby nie wyblakło. Drukowano je też na powielaczu.

O: W Dzienniku Tybetańskim z 19 sierpnia przeczytałam, że uczniowie szkoły średniej i pedagogicznej brali udział w pierwszym wielkim lhaskim wiecu z okazji ogłoszenia rewolucji kulturalnej, a nawet weszli na scenę i nałożyli czerwoną opaskę sekretarzowi partii, którym był wtedy Zhang Guohua.

D: Najwyraźniej niewiele z tego pamiętam.

O: Ilu hunwejbinów było w szkole średniej?

D: Pełno.

O: To znaczy?

D: Wliczając nowych uczniów, siedmiuset. Wszyscy byli w czerwonej gwardii. Na początku, rzecz jasna. Dobrze pamiętam, że gdy zaczęto interesować się pochodzeniem, wiele osób wykluczono.

O: Kto was zorganizował? Nauczyciele?

D: Głównie. Tao Changsong i Xie Fangyi, przede wszystkim oni. Na czele uczniów stanęli ci z dobrym pochodzeniem. Myślę, że można mnie do nich zaliczyć.

O: Ilu Chińczyków uczyło się w waszej szkole?

D: W lhaskiej szkole średniej były co najmniej trzy chińskie klasy. W 1967 roku naukę kończyły dwie. W sumie siedemdziesiąt, osiemdziesiąt osób.

O: Która szkoła pierwsza powołała gwardię czerwoną: średnia czy pedagogiczna?

D: Chyba średnia. W tym czasie miała ona o wiele większy prestiż. W pedagogicznej były też duże różnice wiekowe – przyjmowali i dzieci, i czterdziestolatków, a także chłopów i mnichów.

O: Mnichów mieszkających w klasztorach czy poza nimi?

D: Wszyscy mnisi musieli opuścić klasztory po spacyfikowaniu rebelii w 1959 roku. W pierwszej kolejności młodzi.

O: Nosili w szkole zakonne szaty?

D: Skąd. Ubierali się jak cała reszta. Początkowo szkoły miały ten sam adres, więc wszyscy dobrze się znali. Potem pedagogiczną przenieśli do położonej na wschód od klasztoru Sera świątyni Purczog, a stamtąd na Drugczi Lingkę, gdzie była też kuźnia kadr, a dziś jest Uniwersytet Tybetański. Absolwentów wysyłano w teren. Uczyli praktycznie we wszystkich wiejskich szkołach. Nie ma porównania ze starym Tybetem. Czy jakaś wioska mogła się wtedy pochwalić szkołą? Ówcześni władcy o to nie dbali. Przed 1959 rokiem u stóp Potali działała szkoła o nazwie „Ce Lobdra”. Była podzielona na dwie części: zakonną i świecką. Klasztorom przydzielano określoną liczbę miejsc. Jeżeli się nie obijali, wskazani przez nie mnisi mogli się dochrapać nawet siódmej rangi. Tymczasem do części świeckiej przyjmowano wyłącznie arystokratów.

O: Czyli pierwszą komórkę czerwonej gwardii powołano w szkole średniej.

D: Tak, jeśli mówimy o Tybecie. Reszta poszła w nasze ślady. Wszyscy chcieli działać.

O: Wcześniej opowiadał mi pan o splądrowaniu Dżokhangu. Chcę się upewnić, czy było to zaplanowane?

D: Z pewnością.

O: W Dzienniku Tybetańskim wyczytałam, że 24 sierpnia czerwonogwardziści wykonali „robotę propagandową” na Barkhorze, nie znalazłam żadnej wzmianki o Dżokhangu. Pisali o Migmarze Ceringu ze szkoły średniej i Pasangu z pedagogicznej (kilka akapitów dalej zamieniając ich miejscami) oraz o robotniku, malarzu imieniem Gangdruk.

D: W szkole średniej było kilku Migmarów Ceringów, nie wiem, o którego chodzi. Ten drugi faktycznie uczestniczył w spotkaniu w sztabie. Robotnik (malował meble) jest dziś sekretarzem komitetu dzielnicowego.

O: Z perspektywy czasu, kto ponosi największą odpowiedzialność za spustoszenie Dżokhangu?

D: Uczniowie, mieszkańcy, w gruncie rzeczy wszyscy. Jak mówiłem wcześniej, tego dnia szkody nie były wielkie. Jakieś dwa tygodnie później rząd wysłał do Dżokhangu ekipę „złomiarzy”, którzy bynajmniej nie zajmowali się szmelcem. Zbierali cenne przedmioty, tylko płacili za nie grosze. W tym czasie wielu przynosiło im naprawdę wartościowe rzeczy. Jedni ze strachu, inni rozpaczliwie potrzebowali środków do życia. Odważni ukrywali, co się dało, i nie musieli potem zgrzytać zębami, licząc poniesione straty.

Słyszałem, że Liu Feng, sekretarz z Chengguanu, połaszczył się na złotą lampę ofiarną z ołtarza Dżoło Rinpoczego. Wyglądała niepozornie, ale była bardzo cenna. Spotkała go jednak kara, bo gdy odesłano go do Chin, miał wypadek i z rozbitego bagażnika wysypało się na drogę mnóstw skradzionych przedmiotów, między innymi ta lampa.

O: Co się wtedy działo z mnichami, na przykład z Dżokhangu? Mieszkali na terenie świątyń?

D: Większość bała się i odeszła. Choćby mój starszy brat, który był mnichem w Dżokhangu, ale w czasie rewolucji kulturalnej go opuścił. Udało mi się wpisać go do komitetu dzielnicowego i nie wrócił już do zakonnego życia. Mieszka za mnę, sześć lat temu oślepł przez jaskrę. Nie wstaje z łóżka, modli się tylko i śpi. Mówi, że już się nachodził i naoglądał.

O: Czy czerwonogwardziści, którzy spustoszyli Dżokhang, atakowali wtedy także inne klasztory?

D: Tego samego dnia poszli jeszcze do meczetu, ale okazało się, że nie w nim co niszczyć. Wymalowali więc slogan na ścianie i poszli. Słyszałem, że wkrótce potem zbiegli się muzułmanie z kijami, siekierami i motykami. W Tybecie nie było wielu przedstawicieli narodowości Hui, ale trzymali się razem. Jeśli któryś biedował, o ile nie kradł, zawsze mógł liczyć na wsparcie pobratymców. Ci z Tybetu różnią się zasadniczo od rodaków z Qinghai i Gansu. Mówią o sobie Hui, ale przypominają Tybetańczyków. Niektórzy koledzy ze szkoły woleli nawet określenie „tybetańscy muzułmanie”. Tyle że Tybetańczycy wcale nie są zjednoczeni – dzielą się wedle regionów, a nawet szkół buddyjskich. I dawniej, i dzisiaj, i za granicą.

O: To rzeczywiście problem. Gdyby było inaczej, Armia Ludowo-Wyzwoleńcza nie wkroczyłaby tu z taką łatwością.

D: Dokładnie. Dlaczego z taką łatwością zajęli Tybet w 1950 roku? Wszystko przez to. Khampowie ukuli powiedzenie, że chińscy komuniści są jak rodzice i przynoszą z sobą deszcz pieniędzy. Ludzie mówili sobie, niech popada i na nas. W szkole dawali nam co miesiąc trzydzieści srebrnych yuanów. Arystokratom, biedakom, jak leci. Dziś to dzieci muszą płacić za szkołę. Oczywiście, że w ten sposób po prostu kupowali ludzi, ale partia nie miała jeszcze żadnego zaplecza. Kiedy to się zmieniło, zaczęli zbierać, co zasiali.

O: Czym jeszcze zajmowali się czerwonogwardziści ze szkoły średniej w Lhasie?

D: Dwa razy pojechaliśmy do Pekinu budować „rewolucyjne więzi”. Zaczęło się chyba już we wrześniu. Znalazłem się w pierwszej grupie, która 18 października miała spotkać się z przewodniczącym Mao. Było nas bodaj sześćdziesięcioro, w tym nauczyciel Tao, uczniowie ze szkoły średniej i pedagogicznej oraz z Lhoki i Szigace. Lokalny komitet partii też wysłał przedstawiciela. Był nim Taszi Phuncog, który został potem sekretarzem w biurze spraw cywilnych. Miał nas obserwować i regularnie informować zwierzchników o „tendencjach”.

O: Dlaczego musieli monitorować czerwoną gwardię?

D: Najwyraźniej nam nie ufali. Ale ten słabo radził sobie z pisaniem, poprosił więc jednego z uczniów o przepisanie raportu. Chłopak wściekł się, kiedy zobaczył notatki: „skurwysyn skarży, nie będę mu nic przepisywał!”. Wszystko nam powiedział i zrobiła się awantura. Facet do nas nie dorastał, byliśmy w ciągłym konflikcie.

Pojechaliśmy autobusem do Liuyuanu i dalej pociągiem do Pekinu, gdzie spotkaliśmy się z przewodniczącym Mao. Byliśmy wzruszeni i zelektryzowani. Wydałem nawet pięćdziesiąt yuanów na czerwonogwardyjski mundur. Chcieliśmy wracać szosą z Khamu, ale towarzyszący nam urzędnik zaprotestował. Droga była niebezpieczna i pewnie się o nas bał, ale w nas buzowała młodość, nie mieliśmy o niczym pojęcia i uparliśmy się, żeby tamtędy jechać. Wykrzykiwaliśmy, że sytuacja jest pod kontrolą, a my się nie boimy – niczego. Nie mógł nas przegadać, więc wziął się na sposób.

Pekin miał bezpośrednie połączenie z Chengdu, ale on kupił bilety do Xi’anu. Mogliśmy iść prosto na pociąg, nie musieliśmy mieć biletów, daliśmy się jednak wykiwać i ocknęliśmy się dopiero na peronie w Xi’anie. Nauczyciel Tao pojechał wcześniejszym pociągiem do Chengdu i tam mieliśmy się z nim spotkać. Wystrychnięci na dudka, spędziliśmy kilka dni w tybetańskim akademiku Uniwersytetu Narodowości. Całymi dniami przeklinaliśmy towarzyszącego nam urzędnika, doprowadzając go do białej gorączki. Kiedy w jego obronie stanęli uczniowie szkoły pedagogicznej, pokłóciliśmy się i z nimi. W końcu postanowiliśmy się odłączyć. Wsiedliśmy w pociąg do Chengdu, spotkaliśmy się z nauczycielem Tao i razem wróciliśmy do Lhasy. Trwało to dwa tygodnie, bo szosa rzeczywiście okazała się niebezpieczna. Jechaliśmy dwoma autobusami, w jednym my, w drugim wracający z urlopu aparatczycy, którzy bali się kichnąć, żeby nie spaść w przepaść. Nas za to rozpierało szczęście i śpiewaliśmy na całe gardło. Do Lhasy dojechaliśmy dopiero pod koniec listopada.

O: Kiedy w Tybecie pojawili się czerwonogwardziści z Chin?

D: Jak ruszyło budowanie „rewolucyjnych więzi”. Wielu przyjechało z pekińskiej szkoły średniej nr 83 albo 80. Silni, robili wrażenie. Byli też studenci z Uniwersytetu Aeronautyki i Astronautyki, z Qinghai 818, ze Szkoły Komunikacji w Mongolii Wewnętrznej itd. Po powołaniu frakcji „rebeliantów” wszyscy mieszkali w sztabie głównym, który mieścił się w naszych dwóch szkołach. Było też wielu Tybetańczyków z najróżniejszych uczelni w całym kraju. Stanowili zdecydowanie największą grupę, liczniejszą nawet od naszej, lhaskiej. Na ulicach kłębiły się ich tysiące. W tym mnóstwo tak zwanych „wyzwolonych niewolników z toporami”, zasilających frakcję „wspólnego dowództwa”. Część nie należała nigdzie.

O: Jak układały się relacje z przyjezdnymi Chińczykami? Kierowali wami czy byliście sobie równi?

D: Raczej równi. Z tym że ci, którzy pochodzili z Pekinu, mieli o wiele lepsze rozeznanie, toteż zostawialiśmy im sprawy planowania itp. Dała Cering i Ngałang Cering, którzy wrócili z uniwersytetu w Qinghai, kończyli lhaską szkołę średnią, więc byli jak rodzina. To oni często nas mobilizowali. My wiedzieliśmy tyle, co usłyszeliśmy z radia. Wszystko zaczęło się klarować, dopiero gdy pojawili się tamci.

O: Obie frakcje wyłoniły się z czerwonej gwardii?

D: Tak, wśród „rebeliantów” i „wspólnego dowództwa” byli hunwejbini. Jedna grupa chroniła aparat, druga go atakowała. O to w tym chodziło. Wojsko sympatyzowało z „dowództwem”, dlatego tamci mieli tyle broni, którą – oczywiście ukradkiem – dostawali od armii. Nie brakowało im też mundurów, jedzenia, trunków. „Rebelianci” byli biedni i nieuzbrojeni. Choć ludzi przerażał nasz sztab, mieliśmy tylko jeden pistolet, który należał do Chińczyka z warsztatu naprawczego. Zaatakowani, nie mogliśmy się bronić, więc ponieśliśmy porażkę. Poznosiliśmy do sztabu rury, które wyglądały jak lufy dział, zdobyliśmy też kilka zapalników, detonatorów i granatów. Raz trafił mi się jeden, ale zaraz zabrał mi go student z radiostacji. Kiedy popisywał się nim później, niechcący wyjął zawleczkę. Na szczęście wszyscy zdążyli uciec. Tylko on został ranny, zresztą lekko. Ludzie „wspólnego dowództwa” zrobili z tego wypadku próbę „wysadzenia radiostacji” i wkrótce potem rozpoczęły się walki. Najpierw były pyskówki, potem rękoczyny, następnie kamienie i wreszcie strzały.

O: Czyli „rebelianci” zdobyli w końcu jakąś broń?

D: Trzeci posterunek (tak zwany „oddział zmechanizowany”) był uzbrojony. Zdobywali gdzieś broń i robili ją sami. Nasz komitet dzielnicowy był posterunkiem czwartym.

O: Frakcje dzieliły się na mniejsze grupki?

D: Tak. Było ich wiele. „Wspólne dowództwo” miało słynnych „wyzwolonych niewolników z toporami”, u nas wyróżniały się te dwa posterunki i szkoła średnia. Naszą mocną stronę stanowiły plakaty i dyskusje, nie walka. Jeden uczeń zginął, gdy do redakcji wrzucono granat domowej roboty. Były też pistolety samoróbki, ale nie u nas.

Trzy główne „rebelianckie” grupy to komuna, sztab i dowództwo gwardii. „Wspólni” mieli jeszcze sztab „wyzwolonych pasterzy” w Dracangu Gjurme.

Uczniowie należeli do dowództwa gwardii. Aparatczycy, urzędnicy, robotnicy i mieszkańcy miasta stanowili „rebeliancki sztab”, a chłopi – „komuny”. Kiedy powołano komuny, razem z kolegami stanęliśmy na ich czele. Trzy wiejskie biura – Cel Guangtang, Lhalu i Dongfeng – obsadzili studenci i tamtejsi urzędnicy. Pierwsze było rebelianckie, ale, co ciekawe, prości z reguły należeli do „wspólnego dowództwa”. Mieliśmy biuro – dwa pomieszczenia, w których też mieszkaliśmy – we wschodniej części Jabszi Takceru. Kontrolowaliśmy też dziedziniec. Mieszkał tam nauczyciel Tao, który był ważnym dowódcą. I Chińczyk z warsztatu. Inny dowódca, Xie Fangyi, siedział głównie w szkole średniej.

Zajmowaliśmy się głównie kolportażem ulotek i zwoływaniem wieców, robotą propagandową. Wydawaliśmy też chłopom racje żywnościowe.

Kiedy dwie frakcje połączyły się w „wielkim sojuszu”, komuny zniesiono. Wróciliśmy do szkoły i zaraz było po „rebeliantach”. Żaden z nas nie miał już wstępu do sztabu. Wysłano nas na wieś. We wrześniu 1969 roku dali nam kartki na jedzenie i ubrania oraz trochę pieniędzy, żeby nas uciszyć. Nie mogliśmy odmówić, nie mieliśmy wyboru. Tak to wtedy wyglądało. Ja trafiłem do Cel Guangtangu. Dzięki urzędnikom, z którymi pracowałem w komunie, dostałem się do stosunkowo dobrej brygady produkcyjnej. Do miasta wezwano mnie dopiero po roku.

O: Nie nie sądzi pan, że uczniowie, którzy przystąpili do czerwonej gwardii, także byli ofiarami?

D: Tak jest. I kozłami ofiarnymi. Mieliśmy po osiemnaście, dziewiętnaście lat. Co z tego wszystkiego rozumieliśmy? W tym sensie byliśmy ofiarami. Jako uczniowie ostatniej klasy w 1966 roku powinniśmy zdać egzaminy i otrzymać skierowanie do pracy. Ale pochłonęła nas rewolucja. Naukę ukończyliśmy dopiero w 1969 roku, trzy lata przepadły. Poświęciliśmy młodość. Po pierwszym roku rewolucji wszystkich nas zesłano na wieś. Trafił tam też kolejny rocznik. Wszyscy z czasem wrócili do miasta, ale niektórzy nie po roku czy dwóch, ale dopiero po siedmiu latach. W moim przypadku był to rok, miałem szczęście. Być może zawdzięczam to wyjątkowo dobremu pochodzeniu klasowemu. Na początku lat siedemdziesiątych podobny los spotkał młodych Chińczyków.

O: Proszę coś powiedzieć o lhaskiej szkole średniej.

D: To była placówka z internatem. Edukacja zamknięta. Wolne mieliśmy tylko raz w tygodniu i mogliśmy wtedy na przykład iść do kina. Uczyli nas Tybetańczycy i Chińczycy, pół na pół. Wspaniali ludzie. Myślę, że dziś nie ma takich nauczycieli. Większość Chińczyków znała tybetański. W pierwszej klasie wszystkich przedmiotów ścisłych, matematyki, fizyki i chemii, nauczano po tybetańsku. Później po chińsku. Uczyli mnie Xie Yifang, Zheng Guoliang i You Guotai, naprawdę świetni. Nie mieliśmy żadnych zajęć z nauczycielem Tao, człowiekiem o wielkiej wiedzy i doskonałej reputacji. Ale i on przeżywał trudne chwile. Rewolucja kulturalna mogła człowieka wynieść albo zniszczyć. Najczęściej niszczyła.

Honorowym dyrektorem szkoły był Dalajlama, faktycznym – jego osobisty nauczyciel Tridziang Rinpocze. Do 1959 roku, rzecz jasna.

O: Co teraz sądzi pan o rewolucji kulturalnej?

D: Była zła. Wszyscy dziś wiedzą, że w ostatnich latach przewodniczący Mao nie myślał jasno, paranoicznie bojąc się utraty władzy. Jiang Jieshi powiadał, że narodowcy nie ulegli komunistom, tylko sobie. To samo dotyczy rewolucji kulturalnej, podczas której okaleczyła się Komunistyczna Partia Chin.

O: Ale strat, jakie poniósł Tybet, nie da się chyba porównać z niczym?

D: Tego się nie da opisać. Do 1959 roku w całym Tybecie, łącznie z Khamem i Amdo, zniszczono siedem tysięcy klasztorów. Te, które się ostały, uległy zagładzie, często całkowitej, w czasie rewolucji kulturalnej. W ramach kampanii zwalczania czterech przeżytków komitet dzielnicowy chciał także zburzyć Potalę, ale uratowała ją Armia Ludowo-Wyzwoleńcza. Mówi się, że na rozkaz premiera Zhou Enlaia. I tam wyrządzono jednak wielkie szkody, wysadzając skały i budując schrony przeciwlotnicze na górze Marpori. Stąd opłakany stan pałacu i konieczność prowadzenia ciągłych remontów.

Na pierwszą renowację rząd centralny wyłożył czterdzieści milionów. Jeden z wiceministrów miał wtedy narzekać, że poniesiono te koszty mimo bardzo trudnej sytuacji budżetowej. Ngabo odpowiedział, że nie chcemy obciążać komitetu centralnego: wystarczy przecież otworzyć Namse Bangdzo, skarbiec Potali. Trzymano w nim złoto i klejnoty, skupowane za podatki, które ściągał dawny rząd. Ponoć nigdy nic stamtąd nie zabierano. Od trzystu albo, jak utrzymują niektórzy, nawet pięciuset lat. Proszę sobie wyobrazić, ile musiało się tego uzbierać! Ale w czasie rewolucji kulturalnej zabrano stamtąd dosłownie wszystko. Zostały gołe ściany. Ponoć Ngabo o tym wiedział, ale chciał, żeby otwarcie przyznano, co się stało. I jednym zdaniem uciszył ministra.

A schrony ciągle tam są. W zachodnim handlowano jęczmieniem, we wschodnim nigdy nie byłem. Jest też schron na górze Czakpori. Nie wiem, po co ją wydrążono, może za sprawą z myślą o ewakuacji biur administracji TRA. W położonym o wiele niżej Njingtri zbudowano partyjną szkołę. Ponoć Zhang Guohua tak bał się eksplodujących samolotów, że chciał tam przenieść także komitet.

Panczen Rinpocze powiedział wyraźnie, że w Tybecie nie ostał się ani jeden klasztor, a najmniej ucierpiała Potala. Zakończyli tam właśnie drugą renowację. Teraz mają się zabrać za Norbulingkę i klasztor Sakja – kolejne ofiary rewolucji kulturalnej.

O: Wedle obowiązującej wersji klasztory burzyli sami Tybetańczycy. Czy rzeczywiście tak było?

D: Było. Tyle że większość do tego zmuszono. Co więcej, odpowiedzialność i tak spoczywa na rządzie. Gdyby chcieli, w każdej chwili mogli położyć temu kres. Choć ludzie go nienawidzili, Ngabo ocalał i nie spadł mu włos z łowy, bo taka była wola władz centralnych To najlepszy dowód, że potrafili zrobić, co chcieli. Mieli tyle wojska, że mogli otoczyć każdy budynek i nikt nie ważyłby się niczego tknąć. Kiedy się wreszcie ocknęli, było jednak za późno. Wszystko leżało w ruinie. Z drugiej strony, administracja lokalna była zupełnie bezradna i nie mogła chronić nawet siebie. Ponoć trudne chwili przeżył sam Zhou Enlai, ale tak czy siak, wystarczył jeden rozkaz, a wojsko zrobiłoby swoje.

O: Niektórzy twierdzą jednak, że ludzie przeszli takie pranie mózgu podczas wcześniejszych kampanii – reformy demokratycznej, trzech doktryn, czterech anty itd. – że w czasie rewolucji kulturalnej nie powodował nimi strach, tylko autentyczna wiara. Że nowym bóstwem Tybetu stała się partia, a komunizm nową religią.

D: Religię rzeczywiście atakowano z całą bezwzględnością, ale starsi wciąż głęboko wierzyli, udając tylko posłuszeństwo. Nie mogli manifestować wiary, niemniej nigdy się jej nie wyrzekli. Z kolei dla wielu młodych, takich jak na przykład my, religia nic nie znaczyła, bo nikt nam jej nigdy nie wpajał. I nas rzeczywiście łatwo było poddać praniu mózgu. Nie przeceniałbym tego jednak. Wystarczy sobie przypomnieć powitanie, jakie zgotowano przedstawicielom drugiej strony (czyli wysłannikom Dalajlamy) w 1979 roku. Daje to wyobrażenie o miejscu, jakie w sercach ludzi zajmowała religia. Plac przed Dżokhangiem pękał w szwach. Wcześniej jednostki produkcyjne i komitety dzielnicowe tłumaczyły ludziom, że nie wolno przeklinać ani atakować przyjezdnych. Okazało się, że władze nie mogły się bardziej pomylić. Tłum wiwatował po każdym słowie brata Dalajlamy i milkł, gdy tylko ten podniósł rękę. Wszystko to tylko i wyłącznie za sprawą pokrewieństwa z Dalajlamą. Religia jest czymś naprawdę niezwykłym! Partia była tu od pięciu minut, wiara od tysięcy lat. Nie da się przecenić jej wpływu i mocy oddziaływania. Dziś wśród wiernych, choćby pielgrzymów, znów jest wielu młodych. W żadnym razie nie wolno lekceważyć religii.

O: Ale może da się to wytłumaczyć w ten sposób, że po zakończeniu rewolucji kulturalnej partia znów zezwoliła na praktykowanie religii, co oznaczało zmartwychwstanie owych „demonów i potworów”, wywołując popłoch wśród neofitów komunizmu, którym nagle uprzytomniono, że Mao nie może się równać ze starymi tybetańskimi bóstwami. On umarł, a one odżyły – i stąd ta panika oraz wyrzuty sumienia za przyłożenie ręki do zniszczeń?

D: Całkiem możliwe. Ci, którzy z największym poświęceniem odbudowywali klasztory po rewolucji kulturalnej, często wcześniej najgorliwiej je burzyli. Jak to możliwe? Może żałowali swoich czynów? A może byli oportunistami, bezwstydnie dostosowującymi się do okoliczności? Sądzę, że większość była autentycznie skruszona. Z drugiej strony, pełno dziś wiernych, ale ilu naprawdę wie, czym jest buddyzm tybetański? Pewnie niewielu. Dla większości wiara to terapia; spełnia swoje zadanie, kiedy czują się dobrze.

O: Co sądzi pan o entuzjastycznych uczestnikach rewolucji kulturalnej?

D: Niektórzy bezmyślnie płynęli z prądem. Byli też zwykli chuligani i oportuniści, liczący na zrobienie kariery. Inni mogli autentycznie wierzyć w to, co robili. Ludzie nie są tacy sami.

O: Jaką rolę odegrali w tamtym czasie?

D: Złą. I ogromną. To przede wszystkim oni dewastowali klasztory. Ale jacy to byli ludzie? Raz chłopak z sąsiedztwa z całej siły kopnął piłkę, trafiając w głowę szefa urzędu bezpieczeństwa. Ten natychmiast go złapał, a że akurat trwał wiec, powlókł na scenę i kazał przykładnie ukarać. Kiedy ojciec dzieciaka wrócił z roboty i dowiedział się o tym, natychmiast poszedł na plac, ukląkł obok syna i powiedział: panie, ten głupi smarkacz zachował się jak bandyta i musi zostać potępiony. Jakby mówił do dawnego wielmoży. Esbek aż się zakrztusił. Kazał im wstawać i iść do domu, bo nic się nie stało. To często byli naprawdę odważni ludzie. I tacy zostali.

O: Czy członkowie komitetu dzielnicowego mieli dużą władzę?

D: Ogromną, większą niż dawni arystokraci. Na co dzień, na przykład, nikt nie zawracał sobie głowy losem wdów, ale gdy umarły, członkowie komitetu za zamkniętymi drzwiami przebierali ich dobytek. Tylko resztki publicznie konfiskowano albo rozlosowywano. Tak to wyglądało.

Nadgorliwi szybko się nawracali – w dodatku szczerzej od innych. Ojciec jednego z kolegów był sekretarzem komitetu dzielnicowego. Wychodził ze skóry. Nikt nie był surowszy dla wrogów klasowych. Wielu mówiło, że nie wybaczą mu do śmierci. I co się z nim stało? W Szigace jest klasztor Szalu. Ofiarował im ciężarówkę owiec i sfinansował odbudowę zburzonej stupy. Potem zmyła ją powódź, więc wyłożył kolejne czterysta tysięcy. Sekretarz partii z elektrowni po przejściu na emeryturę zaczął praktykować buddyzm. Ktoś na niego doniósł, a w on w odpowiedzi złożył podanie o wystąpienie z partii. Napisał, że w młodości w nią wierzył, ale teraz się nawrócił i całkowicie poświęcił religii. Dali mu spokój. Znam mnóstwo takich historii.

O: Czy ta przemiana ma związek z peregrynacjami „potworów i demonów”, które starte w proch znów powróciły na ołtarze, wprawiając tych ludzi w zupełną konsternację?

D: Znam oczywiście te teorie. Po kolejnej „rebelii” w Lhasie ktoś zwołano wiec, podczas którego ktoś zapytał, kto niby chce tu powrotu „starego społeczeństwa”. To był wyraźny przytyk do władz regionu, wśród których pełno jest dawnych posiadaczy. Bez względu na dynastię bogacze zawsze mają lepiej. Tak w starym, jak w nowym ustroju. Biedni zawsze mają puste brzuchy. Wyjątkiem była tylko epoka Mao. Kto odważy się zająć korupcją? Szczerze czy dla zachowania pozorów, naprawdę powinni zacząć myśleć o ludziach.

Określenie „potwory i demony” odnosiło się wyłącznie do arystokratów. I oni bez wątpienia ucierpieli w czasie rewolucji kulturalnej, zostając z niczym. Bądźmy jednak szczerzy, byli skorumpowani do szpiku kości. Wcześniej należało do nich wszystko: ziemie, stada, pałace, parki. Klasztory tez opływały w dostatki. Niektórzy mieli więcej niż ówczesny rząd. A co posiadali prości ludzie? Nic. Uprawiali cudzą ziemię. Ktoś był temu winny i niewątpliwie zasługiwał na krę. Kto by pomyślał, że z tych ludzi wyrośnie tylu „prawdziwych patriotów”. Mieli wielką władzę, stracili ją, przeszli na stronę partii i znów niczego im nie brakuje.

O: Czy w czasie rewolucji kulturalnej większość tybetańskich oficjeli należała do frakcji „wspólnego dowództwa”?

D: Właściwie wszyscy, choć niektórzy, na przykład sekretarz Ragdi, zmieniali strony. Ten najpierw był sekretarzem „rebeliantów” w Nagczu, ale gdy Pekin kazał obu stronom zorganizować grupy studyjne, wyróżnił się entuzjazmem. Wiedział, jak się przypodobać towarzyszom z rządu centralnego, i awansuje do dzisiaj.

O: Z kolei Tao Changsonga zaliczano to tak zwanych „trzech kategorii”: rebeliantów, frakcjonistów i rabusiów. Przesiedział nawet rok w więzieniu. We „wspólnym dowództwie” nie było takich wielu?

D: Rzeczywiście, zamknęli go i dostał kopa w górę. Nauczyciel Tao też zrobiłby karierę, gdyby przystał do „wspólnego dowództwa”. Jak Liu Zhaomin, komisarz z Kanlho, którego przeniesiono do Akademii Rolniczej, gdzie popełnił „poważny błąd”, dorabiając się na udzielaniu pożyczek. Toczyło się dochodzenie, ale sprawa przyschła i wyszedł z tego bez szwanku.

O: Jak dziś ocenia pan te dwie frakcje?

D: Mawialiśmy, że „wspólne dowództwo” chroni cesarza, a „rebelianci” atakują. Nie zmieniłem zdania o wielu przywódcach pierwszej grupy. Oskarżali nas o spiskowanie, a sami byli dwulicowi i w ten sposób pięli się w górę. „Rebelianci” byli prostolinijni i nazywali zło złem, bez względu na proweniencję. Ale też nie zapominali i jeśli ktoś podpadł, nie zrobił wśród nich kariery.

O: Jaka była pańska pierwsza myśl na widok tych zdjęć?

D: Prawdziwe unikaty! Są bardzo cenne, trudno o świadectwa z tamtych czasów. Widać na nich prawdziwą twarz historii. Pokazują prawdę, której nie da się zafałszować, choćby się chciało. W dodatku są doskonale zachowane.

Wydałam na Tajwanie dwie książki o rewolucji kulturalnej w Tybecie: „Zakazaną pamięć” ze zdjęciami mojego ojca oraz zbiór relacji uczestników. Przeprowadziłam w sumie ponad siedemdziesiąt wywiadów, do publikacji wykorzystałam dwadzieścia trzy (w tym dwa z Hanami i jeden z chińskim muzułmaninem). Wśród moich rozmówców byli hunwejbini z Lhasy ze współzałożycielem frakcji „buntowników” na czele, czerwoni dziennikarze i żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, ale także dręczeni wtedy arystokraci, lamowie czy lekarze. W zeszłym roku minęło pięćdziesiąt lat od tamtych wydarzeń, stąd moja decyzja o publikowaniu najważniejszych wywiadów.

 

 

Za High Peaks Pure Earth

 

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU