Oser: Dialog chińsko-tybetański z nożyczkami w rękach

Wstrząsnął mną film obejrzany w internecie. Przed Cuglakhangiem, świątynią, w której Jego Świątobliwość naucza w stolicy tybetańskiej diaspory w Indiach, jakaś Chinka z nożyczkami w rękach niszczy wystawę zdjęć i atakuje ludzi.

A wszystko to pierwszego października, w dniu państwowego i najbardziej ideologicznego święta Chińskiej Republiki Ludowej, w którym władza daje poddanym tydzień wolnego i pławi się w czerwieni niepoliczalnych sztandarów. Każą je zatykać nawet na dachach tybetańskich klasztorów buddyjskich i ujgurskich meczetów. Media, ociekające coraz gęstszym sosem nacjonalizmu, mówią wtedy tylko o tym, jak być jeszcze bardziej patriotycznym i jak okazywać wdzięczność partii. Pierwszy dzień października jest przecież i tybetańskim dniem pamięci. W 1987 roku, gdy ludzie wyszli przed Cuglakhang w Lhasie (nazywany też Dżokhangiem) z żądaniem uwolnienia zatrzymanych kilka dni wcześniej mnichów, policja otworzyła ogień do tłumu. W proteście, uznanym za „pierwsze masowe wystąpienie polityczne od czasów rewolucji kulturalnej” i ochrzczonym przez władze „lhaskimi zamieszkami osiemdziesiąt siedem”, zginęło wedle różnych źródeł „od sześciu do dwudziestu Tybetańczyków”.

Upamiętnia się ich jednak wyłącznie poza granicami Tybetu. W Dharamsali zrobiło to zrzeszenie byłych więźniów politycznych, wystawiając przed Cuglakhangiem kilka zdjęć sprzed dokładnie trzydziestu lat. Gdyby nie nagły atak, większość przechodniów zapewne nie zwróciłaby na nie uwagi.

Filmy z tego zajścia, pokazywane przez media chińskiej i tybetańskiej diaspory, przedostały się za „wielki mur” chińskiej cenzury. Śledziłam dyskusję w mediach społecznościowych i wypowiadałam się nawet dla Głosu Ameryki, ale sprawa zasługuje na więcej niż zdawkowy komentarz.

Dziś wiem już, że Chinka z nożyczkami ma amerykański paszport i przedstawia się jako „uczennica Dalajlamy”. Należałoby sprawdzić, kim naprawdę jest, bo pojawiły się teorie, że mogła celowo podsycać wzajemną niechęć między dwiema nacjami. Nie odpowiemy jednak na to pytanie, nie mając wglądu w akta chińskich i indyjskich służb, zajmujących się sprawami tybetańskimi. Inni twierdzą, że to zwykła wariatka, i piszą, że dwa lata temu zakradła się do pokoju Khjence Rinpoczego w klasztorze Dzongsar i wyniosła stamtąd jakieś rzeczy, chwaląc się potem, że dostała je od Lamy. Pojechała za nim nawet do Bhutanu, a gdy ją grzecznie odprawiono, pojawiła się w Indiach na – zorganizowanych specjalnie dla Chińczyków – wykładach Dalajlamy. Ponoć zawsze przychodziła na nie z kwiatami. Widać ją na jednym z grupowych zdjęć obok Jego Świątobliwości. I to niepokoi mnie najbardziej. Co by było – jeśli rzeczywiście jest chora – gdyby ataku agresji dostała wtedy? Żadne kwiaty i pokłony nie zmienią przecież tego, co widać na filmie: nożyczek dźgających zdjęcia z brutalnej pacyfikacji tybetańskiego protestu, rozbitej kamery, filmującej ten incydent, ręki podniesionej na Tybetankę, która próbuje chronić wystawę, ugryzionego Tybetańczyka, stającego w obronie policzkowanej dziewczyny, wywrzaskiwanych oskarżeń o „okrucieństwo” i przekleństw spadających na hongkońskiego buddystę, który wzywa ją do opamiętania.

Ten smutny incydent jest jednak interesujący przede wszystkim dlatego, że każe zastanowić się nad kwestiami natury ogólnej. O wiele ważniejsze od tej kobiety są pytania o wolność słowa, inicjatywy chińsko-tybetańskiej „wymiany” czy relacje między „problemem Tybetu” a rosnącą liczbą chińskich wyznawców buddyzmu tybetańskiego.

Pytanie pierwsze: czy osoba ukształtowana przez znany nam aż za dobrze reżim, ale legitymująca się dziś paszportem demokratycznego państwa, nie powinna wiedzieć, że jednym z fundamentów jego ustroju jest wolność słowa? Skoro jej zdaniem zdjęcia z pacyfikacji tybetańskiej demonstracji sprzed trzydziestu lat są „fałszywe”, co powie o późniejszych o dwa lata wydarzeniach na pekińskim Tiananmen? Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta czterdziestoparoletnia kobieta ma, jak wielu jej rodaków w Chinach, kompletnie wyprany mózg, doskonale odporny na historię i rzeczywistość.

Przy okazji natknęłam się na opis innej Chinki, która po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych powoli przejrzała na oczy. „Przebudzenie – pisze znajomy – było gwałtowne i niezwykle bolesne. Siedziała przede mną zalana łzami, nie chcąc dopuścić do siebie prawdy, która stawiała jej świat na głowie. Ludzie, którzy przeszli pranie mózgu, patrzą na historię przez pryzmat własnych przekonań, niezdolni do uznania żadnej innej interpretacji. Nie każdy Chińczyk chce opuścić gniazdo i spojrzeć na nie z zewnątrz, ale czy »antyseparatystyczne« slogany upoważniają do odbierania innym prawa do wolności? Przeszłość istnieje i szaleństwo zaprzeczania historii musi budzić wyłącznie litość wobec tych, którzy pozwolili zmienić się w bezwolnych poddanych reżimu zombie, zakazującego samodzielnego myślenia”.

Pytanie drugie: dlaczego ta kobieta pozwoliła sobie na tak niewyobrażalną arogancją w Dharamsali? Nie wiedziała, że znajduje się nie tylko w stolicy tybetańskiej diaspory, ale też w obcym kraju, w Indiach? Mimo że to nie Lhasa, z której Dalajlama musiał uciekać, to babsko tyranizuje innych, jakby wciąż czuło się wszechwładną kolonizatorką. Komentując ten incydent, ktoś napisał: „gdzie brakuje szacunku, nie ma też bezpieczeństwa”. „W głowie się nie mieści – mówiła do kamery Lhagjari Namgjal Dolkar, zaatakowana przez Chinkę tybetańska parlamentarzystka, kierująca stowarzyszeniem byłych więźniów politycznych – że mogło do tego dojść przed Cuglakhangiem i pomnikiem ofiar okupacji. Muszę powiedzieć, że otworzyło mi to oczy. Coś takiego może się zdarzyć także w Dharamsali!”. Ta młoda kobieta pochodzi z królewskiego rodu. Jej ojciec Lhagjari Triczen Namgjal Gjaco został w 1959 roku wtrącony do więzienia, w którym spędził dwadzieścia lat za związki z „rebeliantami”. Wielu członków tej rodziny zamęczono, a ich wiekowy pałac, świadectwo naszych dziejów, obrócono w perzynę. Traf chciał, że niedawno oglądałam zdjęcia tych ruin – moje, stare i nowe, zrobione przez znajomego fotografa. Zbieg okoliczności zmienił skandal w metaforę.

Jeszcze bardziej zastanawiające są reakcje Tybetańczyków, którzy pisali, żeby „dać już temu spokój” i nie narażać na szwank „tybetańsko-chińskiej wymiany”. Bardzo jestem ciekawa, jak rozumieją tę „wymianę”. Wszyscy doskonale wiedzą, ile zrobił dla tej idei Jego Świątobliwość – przywódca duchowy, autorytet religijny, szanowany na całym świecie myśliciel – i ile przeżył z tego powodu upokorzeń. Prawdę mówiąc, jako Tybetance trudno mi o nich myśleć bez bólu. Nie twierdzę, że tej wymiany nie potrzebujemy. Przeciwnie. Jak wielu innych, mam w niej udział i ja, pisząc o sytuacji Tybetu po chińsku. Chcę natomiast powiedzieć, że „wymiana” musi opierać się na określonych zasadach, a nie sprowadzać do nadstawiania drugiego policzka. Tu potrzebny jest wzajemny szacunek i równość, nie ślepe umizgi, żeby kogoś zjednać, zdobyć pieniądze albo sławę. I zaangażowanie każdego Tybetańczyka. A co mamy? Problemy, z którymi się dziś zmagamy, są stwarzane przez obcych, ale i przez nas samych. W „wymianie” uprawianej przez diasporę nie znajduję powodów do dumy. Jedną z przyczyn jest egoizm, trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że wielu myśli wyłącznie o sobie – kosztem wspólnej sprawy.

I sprawa trzecia: w ostatnich latach coraz więcej Chińczyków (z Pekinu, Szanghaju, Chengdu, Hangzhou itd.) interesuje się buddyzmem tybetańskim. Jeżdżenie do Tybetu zrobiło się modne. Wielu traktuje lamów jak gwiazdy, ci zaś chętnie podróżują po całym kraju mimo piętrzonych przez władze restrykcji, gdyż ich misja polega na przekazywaniu nauk i dostają tu za nie sute datki. Zagraniczni dziennikarze lubią pytać, czy zainteresowanie Chińczyków naszym buddyzmem pomoże rozwiązać „problem Tybetu”? Dla mnie to myślenie życzeniowe, w dodatku płytkie. Wiem z doświadczenia, że wiele osób, które interesują się religią, a nawet przechodzą na buddyzm, nie ma pojęcia i nie chce nic wiedzieć o historii oraz współczesnych realiach Tybetu, często w dodatku zupełnie opacznie rozumiejąc rolę Dalajlamy. Przyczyną tego stanu rzeczy nie jest wyłącznie aplikowane przez partię pranie mózgu.

„Chińscy wyznawcy buddyzmu tybetańskiego, których spotykam za granicą – pisze w internecie mieszkający dziś w Niemczech chiński znajomy – z reguły nie interesują się losem Tybetańczyków. W głowie mi się nie mieści, że mając tyle wdzięczności dla lamów, mogą w ogóle nie myśleć o ich ziomkach”. I szuka przyczyn. „Dopóki nie zapyta się ich wprost, większość Tybetańczyków nie mówi o swoich cierpieniach. A gdy już opowiadają, robią to powściągliwie, bez typowego dla Chińczyków jęczenia i zawodzenia”. Widzę to inaczej. To nie brak inicjatywy, tylko kultywowana przez Tybetańczyków samokontrola, która może przybierać postać autocenzury i uciszania się wbrew sobie. Lamowie i rinpoczowie – czy to w Tybecie, czy na wychodźstwie, w Amdo, Lhasie i gdzie indziej – nigdy nie opowiadają chińskim uczniom o prawdziwej historii i teraźniejszości Tybetu. Z powodu, ma się rozumieć, politycznego wyrachowania i lęku. Nie chcą kłopotów. Wolą spokojnie recytować pisma, przekazywać nauki i inkasować datki. Są w Tybecie klasztory, które nową świetność zawdzięczają szczodrości chińskich wyznawców. Kiedy dają za dużo, zaczynają być specjalnie traktowani, co musi potęgować arogancję ludzi zapatrzonych w pieniądz.

Dlatego właśnie nie ma nic dziwnego w tym, że w Dharamsali, w Indiach, uzbrojona w nożyczki Chinka niszczy wystawę współczesnych zdjęć i atakuje na ulicy Tybetańczyków. Choć przedstawia się jako „uczennica” Jego Świątobliwości, trudno nie zgodzić się z anonimowym obywatelem sieci, piszącym, że to zajście „budzi przerażenie we wszystkich, którym Dalajlama jest drogi. Podłość stanowi zniewagą dla jego mądrości i współczucia. Wykłady młodszych lamów nijak mają się do głębi nauk Dalajlamy, które pomagają zrozumieć wiele rzeczy. Ilekroć go słyszymy, czujemy się mądrzejsi. To naprawdę niezwykły dar. Natomiast fanatyzm i rozwydrzenie mogą prowadzić wyłącznie do ekstremizmu i tragicznych skutków”.

Chcę jednak podkreślić, że są także inni chińscy buddyści. Mam wśród nich wielu wspaniałych przyjaciół, którzy inspirują mnie i wspierają. Wytrwale praktykują swoją ścieżkę, rozwijając trzeźwą mądrość i widząc rzeczy takimi, jakie są.

 

 

14 października 2017

 

 

Za High Peaks Pure Earth

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU