Drugiego dnia Nowego Roku kalendarza tybetańskiego (czyli w sobotę, 17 lutego 2018) w Dżokhangu wybuchł pożar. Wiadomość bez większego znaczenia gdzie indziej mogła zwiastować tragedię dla Tybetańczyków i buddystów z Mongolii, Bhutanu, Ladakhu oraz całego świata tantrajany.
Dżokhang (jeśli posługujemy się tą nazwą precyzyjnie) jest najbardziej czczoną kaplicą w świątynnym kompleksie, nazywanym przez Tybetańczyków Cuglakhangiem. To wzniesione w VII wieku serce buddyjskiej Lhasy, a więc i Tybetu, mieści liczne ołtarze, dziedzińce, nawy i krużganki z posągami i rzeźbieniami, z których część powstała razem z pierwszym budynkiem. Dżokhang stanowi z kolei serce tego zespołu, sanctum sanctorum. Wedle rodzimych kronik powstał w czasach pierwszego cesarza Tybetu – panującego do 649/650 roku Songcena Gampo – dokładnie nad sercem leżącej na wznak demonki, która została w ten sposób przyszpilona do ziemi. W tym samym okresie miano zbudować wiele innych świątyń, by podkreślić zwierzchność buddyzmu nad pierwotnymi wierzeniami.
W Dżokhangu stoi posąg przedstawiający w skali jeden do jednego Buddę Siakjamuniego jako dwunastoletniego chłopca. Nazywa się Dżoło („Pan”) Siakjamuni, a wierni mówią o nim Dżoło Rinpocze („Drogocenny”) albo Jiszin Norbu („Spełniający życzenia”). W tybetańskich annałach czytamy, że przywiozła go z Chin księżniczka, którą wydano za tybetańskiego władcę (drugi święty posąg z tego okresu był darem żony nepalskiej). Nie wiemy, kiedy dokładnie trafił do kaplicy, zawdzięczającej mu obecną nazwę („Dżokhang” znaczy „Dom Dżoło”). Cameron Warner, który napisał o tym doktorat, twierdzi, że „już w XI wieku Dżoło uosabiał w Tybecie buddyzm. Ludzie przypisywali mu niezwykłą, nadprzyrodzoną moc”, widząc w nim „nie tyle figurę, co przedstawiciela (sku tshab) Buddy Siakjamuniego”. Nie dziwi więc, dlaczego do Lhasy od wieków ciągnęli pielgrzymi, zanoszący przed nim modły za żywych i umarłych. Warner dodaje, że dla dawnych kronikarzy i hagiografów „przybycie Dżoło Siakjamuniego było równoznaczne z nastaniem buddyzmu”. Z tego powodu każdy Tybetańczyk, duchowny czy świecki, stara się przynajmniej raz w życiu udać z pielgrzymką do Dżokhangu, który jest czczony na równi z pałacem Potala.
Nieodżałowany André Alexander poświęcił dużą część swego krótkiego życia ratowaniu tybetańskiego dziedzictwa architektonicznego i – mimo najróżniejszych przeszkód piętrzonych przez władze chińskie – starej części Lhasy. „Od niepamiętnych czasów – pisał – Tybetańczycy kojarzyli Dżokhang z pierwocinami swojej cywilizacji, niemniej jego znaczenie jest jeszcze większe i wpisuje się w historię kultury Indii i Chin, a nawet sięga poza ich granice. Nic nie może się równać z tym cudownie ocalałym materialnym świadectwem historii buddyzmu”.
Dżokhang i jego relikwia są więc nie tylko skarbem kultury, ale i najważniejszym symbolem tybetańskiej cywilizacji buddyjskiej. „Wieczorem drugiego dnia Nowego Roku – napisał na wieść o pożarze internauta z Tybetu – kiedy Tybetańczycy bawili się w najlepsze, spadł na nas straszny cios. Sparaliżowani lękiem, wpatrzeni w wyświetlacze telefonów, wszyscy byliśmy myślami w Lhasie, krainie bogów. Koszmarna noc wlokła się w nieskończoność. Każdy bał się nadejścia wiadomości, od której pękłoby serce”.
Tragedii – co w Tybecie zdarza się nader często – towarzyszyło jednak głuche milczenie państwa. Poza dwoma wydanymi w odstępie czterech dni lakonicznymi komunikatami chińskich mediów, które zapewniały świat, że w pożarze nie ucierpiały „zabytki kultury”, nie zabrał głosu żaden przedstawiciel władz ani dziennikarz. Od całych dekad w centralnym i zachodnim Tybecie (tak zwanym Tybetańskim Regionie Autonomicznym) bez specjalnego zezwolenia nie może przebywać żaden zachodni korespondent, przez co i w najlepszych czasach rzadko docierają stamtąd niezależne informacje. Nikomu, rzecz jasna, nie pozwolono też na prowadzenie dochodzenia po pożarze. Jeszcze bardziej niepokojące było milczenie UNESCO, które wpisało Dżokhang na listę światowego dziedzictwa w 2000 roku. Dyrektor tego wydziału, odpowiadając na list trzydziestu zaniepokojonych tybetologów, oświadczył tylko, że „sprawie przyglądają się uważnie właściwi eksperci”, nie udzielając żadnych zapewnień ani wyjaśnień.
Do dziś – 9 marca 2018 – na stronie UNESCO nie pojawiła się żadna wzmianka o pożarze ani o przyczynach jego przemilczania. Tybetański rząd emigracyjny z siedzibą w indyjskiej Dharamsali też się nie popisał, powielając uspokajające, anonimowe doniesienia z chińskich mediów społecznościowych, będące niemal na pewno celową dezinformacją. Najpierw podano więc, że ogień nie dotarł do „kompleksu Dżokhangu” (czyli Cuglakhangu), by potem przyznać, że było inaczej, ale „sama kaplica” ocalała. Obie informacje były nieprawdziwe. Następnie Dharamsala zamilkła i dopiero piętnaście dni po pożarze obwieściła, że premier Lobsang Senge zwrócił się w końcu do UNESCO, prosząc o wysłanie misji do Lhasy.
Phuncog Tenzin, tybetański intelektualista prowadzący Tibet Haus we Frankfurcie, napisał o pożarze bodaj najlepszy artykuł, jaki opublikowano na wychodźstwie. Jego zdaniem opóźniona reakcja rządu oraz milczenie społeczności emigracyjnej wynikają z faktu, że Dżokhang i Dżoło są w gruncie rzeczy bytami wirtualnymi dla ludzi, których noga nigdy nie postała w Tybecie. Dla Phuncoga ta obojętność jest niemal tak tragiczna, jak sam pożar, ujawniając niewidoczną wcześniej przepaść między postawami obu społeczności.
Skoro UNESCO i rząd emigracyjny – bez wątpienia za sprawą braku tak dostępu, jak i zainteresowania – nie stały się źródłami wiarygodnych informacji, których nie mogły zapewnić także odcięte od Tybetu światowe media, na placu boju zostali uchodźcy urodzeni w ojczyźnie i mający tam dobre kontakty. Ku swojej rozpaczy nie mogli jednak pytać o pożar przez telefon i internet, ponieważ narażaliby w ten sposób bliskich. Znajomy z Paryża, mający bardzo dobre kontakty w samym Dżokhangu, powiedział mi już wieczorem 18 lutego: „Nie odważę się zapytać”. Potem dowiedział się tylko, że nazajutrz po pożarze duchownych zatrzymano w świątyni, choć normalnie w niedzielę odwiedzali krewnych. Nie miał wątpliwości, że chciano w ten sposób zapobiec ujawnieniu prawdy o rozmiarze szkód.
W najtrudniejszym położeniu, ma się rozumieć, byli Tybetańczycy z kraju, całkowicie odcięci od informacji o najważniejszym dla nich sanktuarium. Zaraz po opublikowaniu wiadomości o pożarze – który według rządowych mediów wybuchł 17 lutego o 18.40 – rzucili się do chińskich mediów społecznościowych (głównie ściśle monitorowanego przez służby WeChatu), dając wyraz zaniepokojeniu, smutkowi i desperacji w komentarzach do kilku krótkich filmów prywatnych użytkowników. Widać było na nich ogień pożerający dach Dżokhangu oraz kłęby dymu, który mógł się dobywać z głównej kaplicy, a słychać – płacz oraz okrzyki rozpaczy.
W tle jednego z nagrań pada pytanie: „I nie ma żadnych strażaków?”.
Kilka godzin później Tybetańczyk zatrudniony w lhaskiej administracji rozesłał znajomym trzy emotikony buźki w masce. Nie mówił o grypie ani smogu. Prosił, żeby przestać wypowiadać się na temat, którym żył cały Tybet. Władze TRA wydały więc zakaz przekazywania informacji o pożarze.
Od tego momentu Tybetańczycy zaczęli posługiwać się językiem symboli: głównie złożonych dłoni i łez.
Inny obywatel sieci wzywał do modlitwy. „Kiedy nieszczęście spowodował ogień, woda, bądź inny żywioł – pisał – błaganie należy powtarzać po wielekroć”. Adresatem tego był trzynastowieczny święty. „Modły zanoszę u stóp Karmy Pakszi, co ogień ujarzmia, poskramia wodę, truciznę, oręż i demony”.
Tylko jeden z moich znajomych odważył się zignorować nakaz milczenia i opublikował film z pytaniem: „Gdzie jest straż pożarna?”.
Tybetańscy uchodźcy nie musieli ważyć słów. „W Lhasie mają mnóstwo oddziałów do dławienia ludzi i najwyraźniej żadnego od ognia”, pisano za granicą, bawiąc się idiomami.
Do tej pory znalazłam tylko jeden otwarcie krytyczny artykuł opublikowany na terenie Chin. Znany bloger posługujący się pseudonimem Mila Cici szczegółowo analizował doniesienia rządowych mediów – lhaskiej popołudniówki, agencji Xinhua itd. – wyliczając sprzeczności i przemilczenia podawane w siedmiu etapach. Jego wpis został błyskawicznie usunięty przez cenzurę.
Chińska Republika Ludowa jest państwem policyjnym, a TRA rejonem pod specjalnym nadzorem, Tybetańczycy musieli podporządkować się odgórnym nakazom. Nie mówiąc wprost o pożarze, zaczęli jednak, jak często bywa w takich sytuacjach, uciekać w historię i udostępniać artykuły znanych uczonych, opiewających dzieje oraz przymioty Dżoło i Dżokhangu. Niektórzy szukali światełka w ciemności, radząc czerpać siłę ze wspólnoty modlitwy, troski i smutku. Dyskutowano też o koronie Dżoło, której zmiana wywołała swego czasu wiele kontrowersji.
I tak minął miesiąc właściwie bez żadnych informacji o pożarze. Świątynię otwarto na kilka dni, ale nie dopuszczono wiernych do samej kaplicy ani na wyższe poziomy. Opublikowano jedno oficjalne zdjęcie Dżoło, na którym eksperci natychmiast doszukali się nowych elementów, mogących świadczyć o ukrywaniu poważnych zniszczeń.
Chińscy przywódcy mogą sądzić, że wygrali medialną batalię o Dżokhang, ale bez wątpienia po raz kolejny przekonali Tybetańczyków, że nie zasługują na zaufanie. Korzyści z (narzuconego?) rozwoju i dwucyfrowy wzrost tracą znaczenie w obliczu deptania kulturowych świętości. To z pewnością nie przypadek, że w ostatnim czasie rekordy popularności w mediach społecznościowych bije mem z cytatem Orwella (którego Folwark zwierzęcy i 1984 przełożono niedawno na tybetański): „Im dalej społeczeństwo odchodzi od prawdy, tym bardziej nienawidzi tych, którzy ją mówią”.
9 marca 2018
Autorka jest francuską tybetolożką.