Oser: Lhasa bunkrów

Kiedy w Lhasie szalała rewolucja kulturalna, mój ojciec był oficerem Tybetańskiego Okręgu Wojskowego. Kochał fotografię i w ciągu kilkudziesięciu lat zrobił mnóstwo zdjęć. Najcenniejsze pochodzą właśnie z tego okresu. Przed sześciu laty opublikowałam je na Tajwanie ze swoim tekstem, który powstał na podstawie inspirowanych nimi wywiadów; książka nosi tytuł „Zakazana pamięć”.

Znalazł się w niej cykl zdjęć, ukazujących „siły zła” przepędzane ulicami przez rodzimych i przyjezdnych czerwonogwardzistów. Bohaterami którejś z uwiecznionych parad byli między innymi jedni z pierwszych kolaborantów Komunistycznej Partii Chin, nazywani swego czasu „patriotami”: arystokrata Cogo Dhondup i kupiec Pangda Dordże z synem, ubrani w papierowe czapki oraz szaty buddyjskich bóstw opiekuńczych i ciągnący drewniane wózki pełne przedmiotów „skradzionych” przez klasę wyzyskiwaczy. Kiedy przechodzący przez całe miasto pochód mija Czangseb Szar (wcześniej formalną rezydencję rodziny obecnego Dalajlamy, a dziś Wschodnią Pekińską) i zostaje uwieczniony na fotografii, w prawy górny róg kadru wpasowuje się klocek dwu- albo trzykondygnacyjnego budynku z zupełnie nietybetańską ścianą (pozostałe są niewidoczne) z czterema małymi oknami. Wszyscy świadkowie epoki, z którymi rozmawiałam, twierdzili zgodnie, że był to wojskowy bunkier wzniesiony w latach pięćdziesiątych i stojący naprzeciw dzisiejszego centrum handlowego Saikang.

Wcześniej interesowałam się głównie przeżyciami różnych bohaterów tych fotografii, nie poświęcając większej uwagi budynkom. Dopiero niedawno dane mi było poznać pewnego emerytowanego dżentelmena, w którego wspomnieniach z krwawego 1959 roku ważną rolę odegrał właśnie ów bunkier: „Armia Ludowo-Wyzwoleńcza zdążyła już zająć wiele lhaskich klasztorów. Ja miałem wtedy jakieś jedenaście lat i byłem mnichem w Cemolingu. Mojego nauczyciela i innych aresztowano bez jednego wystrzału, ale mnie, malca, żołnierze puścili wolno. Kiedy po wyjściu z Dracangu Szide, przeszedłem ulicą, skręcając do Tengjal Lingu, zobaczyłem tę rodzinę: mężczyzna niósł dziecko owinięte w połę kurty, drugą ręką machał przywiązanym do gałęzi khatakiem, kobieta też tuliła niemowlę i wymachiwała białą szarfą. Na plecach mieli tobołki, które dźwigają wszyscy pątnicy pielgrzymujący do Lhasy z Khamu. Każdy wie, że machanie khatakiem to znak poddania się albo prośba o darowanie życia, mimo to AL-W otworzyła ogień z tego bunkra. Rozstrzelali tych ludzi na ulicy, mnie przed kulą ochronił mur. Zginęli na miejscu, wszyscy, w tym dwoje dzieci. Widziałem to własne oczy i nigdy nie zapomnę”.

Zapisywałam każde słowo i patrząc na stawiane przez siebie litery, myślę, że byłam w szoku. „Ile mieli wtedy w Lhasie takich bunkrów?”, zapytałam. „Wiele”, zamilkł, szukając w pamięci obrazów. „Dwa przy szkole Seszin; bunkry przy moście Juthok były monstrualne, otoczone drutem kolczastym pod napięciem, o który ciągle zabijały się krowy i osły. W pobliżu Czangseb Szaru były cztery i znacznie więcej wokół tybetańskich koszar, nie pamiętam dokładnie ile. Jeden zachował się przy redakcji lhaskiej popołudniówki, i jeszcze kilka innych”.

„I wszystkie należały do armii?”, spytałam. „Mniej więcej – odrzekł. – Niektóre budowały jednostki pracy. Wojskowe były większe, wysokie, okrągłe albo kwadratowe z prostokątnymi oszklonymi oknami. Nie dało się zajrzeć do środka. Kiedy powstawały, większość mieszkańców miasta nie wiedziała, co to jest. Ale wkrótce potem, gdy w marcu pięćdziesiątego dziewiątego wybuchła tak zwana »zbrojna rebelia«, żołnierze zbili szyby i wysunęli ze szczelin karabiny maszynowe, zmieniając te kamienne budynki w wojskowe bunkry, z których zastrzelono mnóstwo Tybetańczyków”.

Na odchodne ten starszy człowiek powiedział jeszcze jedno zdanie: „Rozrzucone po mieście wojskowe bunkry niczym się nie różniły od dzisiejszych lhaskich komisariatów. Tylko wtedy nazywały się »bunkrami AL-W«, a dziś »punktami usług policyjnych«”.

Nagle przypomniałam sobie, że szóstego zeszłego miesiąca przed komisariatem (w mieście jest już ich w sumie 136) zastrzelono przechodzącego mnicha, czterdziestoletniego Sonama Dordże z Gandenu. Jedni mówią, że broń wypaliła przypadkiem, inni twierdzą, że funkcjonariusz nacisnął spust rozmyślnie, ale czym właściwie różni się ta scena od tamtej, z 1959 roku?

 

 

17 października 2012

 

 

 

Za High Peaks Pure Earth

 

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU