Chińska dziennikarka „New York Timesa”, która rozmawiała ze mną o rewolucji kulturalnej w Tybecie, pytała o Tao Changsonga, jednego z najważniejszych czerwonogwardzistów w Lhasie i dowódcę frakcji „rebeliantów”.
Spotkałam się z nim dwukrotnie w 2011 roku. Niski, szczupły sześćdziesięciolatek wyróżniał się tylko strojem: charakterystyczną czapką, kurtką i okularami z tamtej epoki. Sprawiał wrażenie łagodnego i dobrze wychowanego, trudno było dostrzec w nim ślady władczej postaci, o której tyle słyszałam. Kiedy zaczynaliśmy rozmowę wydawał się typowym, cichym, introwertycznym chińskim intelektualistą, lecz szybko się zmienił. Agresywny ton i fanatyczne błyski w oczach pasowały bardziej do tamtego człowieka, którego najwyraźniej przywracało do życia wspomnienie rewolucji kulturalnej. Kiedy nagle wracał na chwilę do teraźniejszości, uśmiechał się przepraszająco, ale zaraz znów pogrążał się w szokującej, niemniej „wspaniałej” i „wiekopomnej” przeszłości. Często powtarzał „rozumiesz, prawda?” i „mam to gdzieś”.
Tao Changsong urodził się w Yangzhou, w prowincji Jiangsu. W 1960 roku ukończył szkołę pedagogiczną i zgłosił się na ochotnika do pracy w Tybecie. Został nauczycielem chińskiego w Lhaskiej Szkole Średniej. Jego cała wiedza o Krainie Śniegu pochodziła z romantycznej powieści rewolucyjnej „Sialiśmy nasiona miłości”. O Tybetańczykach wiedział tylko, że noszą za pasami miecze. Był jednym z założycieli Czerwonej Gwardii w Lhasie i dowódcą Sztabu Rewolucyjnych Rebeliantów. Po powołaniu Komitetu Rewolucyjnego Tybetańskiego Regionu Autonomicznego w 1968 roku został jego wiceprzewodniczącym (co w dzisiejszych realiach czyniłoby zeń osobę numer dwa w lokalnej administracji). Wielokrotnie jeździł do Pekinu, gdzie spotykał się z Zhou Enlaiem, Jiang Qing i innym przywódcami z Komitetu Centralnego.
W Lhasie działały dwie główne frakcje – wspomniany „sztab rebeliantów” oraz Dowództwo Wielkiego Sojuszu Proletariackich Rewolucjonistów, w skrócie „sojusz” – zażarcie walczące o władzę. Z czasem „sztab” osłabł, oddając całkowitą kontrolę „sojuszowi”, którego ludzie zostali u steru nawet po zakończeniu rewolucji kulturalnej. „Rebeliantów” odsunięto, a Tao Changsongowi groziło piętno „trzech typów” (czyli sprzyjania Linowi Biao, frakcyjnego odchylenia albo złodziejstwa). Wyszedł jednak bez większego szwanku i od połowy lat osiemdziesiątych pracował w Tybetańskiej Akademii Nauk Społecznych, był zastępcą redaktora naczelnego „Studiów Tybetańskich” oraz wicedyrektorem Tybetańskiego Instytutu Badawczego. Dziś jest emerytem, mieszka w Lhasie i Chengdu, dobrze żyje z aparatem.
Tybet był wyjątkowy, gdyż po zakończeniu rewolucji kulturalnej nie przeprowadzono tu czystki. Odsunięto kilka osób, ale rozliczeniom położyła kres wizyta Hu Yaobanga w Lhasie w 1980 roku. Dlaczego? Ponieważ wśród winnych było wielu Tybetańczyków. Hu uznał, że jeśli zostaną sczyszczeni, partia straci oparcie wśród miejscowej ludności. A na to nie można było pozwolić. Niektórych nie tylko nie pociągnięto do odpowiedzialności, ale wręcz awansowano. W związku z tym aparatczycy, którzy zaczynali kariery w czasie rewolucji kulturalnej, wciąż są tu u żłoba, skutecznie uniemożliwiając rozwiązanie tak zwanego „problemu Tybetu”.
Dziennikarka pytała mnie, czy Tao Changsong chciał rozmawiać o przeszłości. Prawdę powiedziawszy, bardzo. Pracowałam jeszcze w stowarzyszeniu literackim i usłyszałam, jak ktoś o nim mówił. Znalazłam numer i zadzwoniłam. Ku mojemu zaskoczeniu natychmiast zgodził się na spotkanie. Rozmawialiśmy kilka godzin i zaprosił mnie nawet na kolację. Nie pokazałam mu wtedy zdjęć ojca (na jednym stoi pod portretem Mao w swojej czapce i okularach podczas „rewolucyjnego” przemianowania pałacu Norbulingka na „Park Ludowy”). Zapytał, dlaczego chcę przeprowadzić z nim wywiad. Odpowiedziałam, że przymierzam się do powieści o rewolucji kulturalnej, na co on stwierdził, że to jałowe i że trzeba pisać o faktach. Później zrozumiałam, że zgodził się, bo liczył, że za moim pośrednictwem przemówi jako „komendant rebeliantów”.
Zaobserwowałam dziwne zjawisko. Kiedy w Tybecie rozmawia się o rewolucji kulturalnej, dawni ludzie „sojuszu” pęcznieją z dumy, a „rebelianci” wyraźnie się wstydzą. Tao Changsong jest tym zirytowany. Uważa, że negatywny wizerunek jego frakcji to skutek czarnej propagandy zwycięskich adwersarzy. Ale sam też zaczął wyraźnie ważyć słowa, gdy pytałam o zwalczanie „czterech przeżytków” w lhaskim Dżokhangu. Największe wrażenie z tej rozmowy – którą opublikowałam w książce w całości – zrobiło na mnie jego na podsumowanie rozprawy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej z drugą grupą tybetańskich „rebeliantów” w 1969 roku: „Tybetańczycy są strasznie prostoduszni. Jak ich rozstrzeliwujesz, mówią »dziękuję«. I tak samo dziękują, jak dajesz im 200 yuanów”.
Z materiałów, które udało mi się zebrać, wynika, że podział na frakcje miał w Tybecie taką samą genezę, co w Chinach. Zaczęło się od niszczenia „czterech starych”, zwalczania „potworów i demonów” oraz zmieniania nazw. Działy się wtedy straszne rzeczy. Celem kampanii wymierzonej w „cztery przeżytki” było zlikwidowanie całej niekomunistycznej kultury. Oznaczała więc zagładę dla wszystkich tybetańskich tradycji, wierzeń i elit. Tybet mógł być słabo zaludniony, ale sześć tysięcy naszych klasztorów, wznoszone od pokoleń świątynie i niezliczone buddyjskie skarby nie miały sobie równych. Prowadzone od lat pięćdziesiątych „reformy demokratyczne” obróciły kraj w perzynę. W kilku klasztorach, których nie zrównano z ziemią, nie ostał się żaden mnich. Walka frakcyjna miała najpierw charakter ideologiczny, ale transparenty, wiece i slogany, szybko zastąpiły noże i karabiny, zmieniając ją w wojnę domową. Morza przelanej krwi, oceanu cierpień, krzywd i niesprawiedliwości nie da się streścić w kilku zdaniach.
Najzacieklejsze walki toczono w 1968 i 1969 roku. Ofiary padały po obu stronach. W Czamdo, jak mi mówiono, zabito ponad dwieście osób. Swoje cmentarze mają tam obie frakcje. Na obu leżą Tybetańczycy i Chińczycy. W rewolucji kulturalnej w Tybecie uczestniczyła też wszechobecna armia, która dolewała oliwy do ognia i potęgowała chaos. Choć żołnierze mieli rozkaz nie opowiadać się po żadnej ze stron, jedni sprzyjali „rebeliantom”, drudzy „sojuszowi”. Rozmawiałam z oficerem z Tybetańskiego Okręgu Wojskowego. Sytuacja była tak poważna, że zastępca dowódcy jednego z oddziałów został zatłuczony na śmierć przez żołnierzy z drugiej frakcji na publicznym wiecu.
Wojsko dostarczało też amunicję obu stronom i patrzyło przez palce na rabowanie arsenałów, przez co sytuacja wymknęła się spod kontroli. Rozmawiałam z członkiem „sojuszu”, który był świadkiem kradzieży broni w Czamdo, i „rebeliantem”, plądrującym wojskowe magazyny w Tramo w 1968 roku. Obaj twierdzili zgodnie, że wartownicy nie stawiali najmniejszego oporu.
Opisałam dwa „incydenty”, do których doszło 6 czerwca 1968 roku w Dżokhangu i w 1969 roku w Njemo. Podczas pierwszego wojsko otworzyło ogień i zastrzeliło dwunastu młodych czerwonogwardzistów, spoczywających zresztą do dziś na lhaskim cmentarzu „męczenników”. Drugi incydent zaczął się w marcu 1969 roku, gdy Tybetańczycy włączyli się w zbrojne potyczki dwóch frakcji, co uznano za „drugą rebelię” (po powstaniu przeciwko chińskim rządom z lat 1956–59), którą z niewyobrażalnym okrucieństwem spacyfikowało wojsko.
Napisawszy dwie książki i kilkanaście artykułów o rewolucji kulturalnej w Tybecie, wciąż mam poczucie, że wiemy o niej bardzo, bardzo niewiele.
20 lutego 2018