Mało kto zwraca się dziś do nas po imieniu. Dla ludzi jesteśmy po prostu „zbieraczami gówna”.
Do miasta trafiłem w 2009 roku. W naszej wsi zostawiłem dwóch braci i siostrę. Byłem najstarszy. Jakieś dziesięć lat wcześniej rząd podzielił wspólną ziemię, przyznając po skrawku każdemu gospodarstwu, i od tej pory nie mieliśmy nic do roboty. Wystarczyło rano zaprowadzić zwierzęta pod ogrodzenie, a wieczorem wracały same. Wcześniej trzeba było je paść i każdego doglądać. W końcu uradziliśmy, że dla rodziny będzie lepiej, jak zarobię coś w mieście. Sołtys opowiadał wtedy, że władze okręgu szukają ludzi do sprzątania ulic. Mówił też, że nie dostanie się tej pracy bez rodzinnych koneksji albo znajomości w urzędzie, co oznaczało, że trzeba dać co najmniej owcę stojącemu wyżej aparatczykowi. Zrobiliśmy, jak radził, i w ten sposób zdobyłem posadę.
Robię tu od dziesięciu lat. Prosiłeś, żebym opowiedział ci o swoim życiu i pracy, więc mówię, choć dobrze wiem, że nie ma w tym nic ciekawego ani istotnego.
(„Ależ skąd, to jest bardzo ważne i interesujące”, zaprzeczam pospiesznie. Promienie słońca odbijają się od betonowych płyt na Placu Gesara, niemiłosiernie rażąc w oczy.)
Na początku strasznie tu tęskniłem za pastwiskami. Miałem dwadzieścia pięć lat, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak piękna jest nasza ziemia, dopóki jej nie opuściłem. Jeśli przyjrzysz się dobrze tybetańskiemu pastwisku, oszołomi cię mnogość kwiatów i ziół, które rosną między różnymi trawami. Krajobraz ciągle się zmienia, przechodząc od wiosennej zieleni do jesiennego złota. Przez dwadzieścia lat opiekowałem się na tych łąkach setkami jaków, owiec i koni. Tęsknię za nimi tak, jak za rodziną.
Pasąc zwierzęta, bawiliśmy się i żartowaliśmy z przyjaciółmi. Uwielbiałem śpiewać na otwartym polu. Dalej strasznie tęsknię za domem, ale gdybym wrócił tam dziś, ludzi gadaliby, że nic nie zrobiłem dla swoich, więc staram się przykładać do tej pracy. Kiedy pod koniec miesiąca dostaję pensję, mogę przynajmniej kupić dzieciakom trochę warzyw, lekarstw i słodyczy, więc w sumie nie jest tak źle.
Mam fatalną karmę. Od dłuższego czasu dokucza mi lewe oko. Ciągle z niego cieknie. Czasem pomagają krople.
Wszyscy to widzą, ale nie wiedzą, że sprzątający ulice muszą nosić jaskrawe uniformy. Ten kolor okropnie męczy oczy, razi, zwłaszcza w pełnym słońcu. Myślę, że mogłyby pomóc okulary przeciwsłoneczne, ale wstydzę się je nosić. Boję się, że zaczęliby ze mnie kpić. Tu, w stolicy okręgu, w ciemnych okularach chodzą tylko ludzie władzy i wałkonie, którzy całymi dniami włóczą się po mieście. Najwyraźniej wszyscy uznają je głównie za ozdobę.
Mogliby też zacząć nazywać mnie „ślepym zbieraczem gówna”, ha, ha, ha.
Paradowanie w niepraktycznym stroju to tylko jeden z naszych obowiązków. Za dnia musimy zbierać śmieci i zamiatać Plac Gesara. Nocą kolejno dyżurujemy, pilnując tak zwanej infrastruktury, czyli głównie koszy. O drugiej, trzeciej nad ranem na plac często przychodzą pijacy, którzy wypróżniają się gdzie popadnie. Jak im zwrócić uwagę, nadymają się i pytają, czy plac jest własnością zbieraczy gówna.
Niejeden też dostał od nich lanie.
Największym zmartwieniem na Placu Gesara nie są jednak wymiociny i kał. Jeśli nie upilnujemy koszy, przełożeni potrącają nam za to z wypłaty. A nie zarabiamy zbyt wiele.
Jak w przysłowiu: trudno zrozumieć cudzy ból. Zgodzisz się?
Autor – w wersji anglojęzycznej: Huatse Gyal – jest doktorantem Uniwersytetu Michigan.