Taszi Łangczuk – biznesmen i społecznik, który spędził pięć lat w więzieniu za rozmawianie z zagranicznym dziennikarzem o swoich petycjach o zapewnienie „konstytucyjnego” miejsca w systemie oświaty językowi tybetańskiemu – został wezwany na przesłuchanie w związku z internetowym wpisem.
Po zwolnieniu z zakładu karnego w styczniu 2021 roku Taszi Łangczuk – jak wszyscy byli więźniowie polityczni – był bezustannie „monitorowany” przez policję w rodzinnym Juszu (chiń. Yushu), w prowincji Qinghai. Osiem miesięcy zabrało mu „uzyskanie zgody na odwiedzenie klasztoru”.
Na początku roku Taszi Łangczuk opublikował wpis na platformie Weibo, w którym zaapelował do władz o „zezwolenie na posługiwanie się językiem tybetańskim w szkołach, urzędach i innych dziedzinach życia publicznego”. Z tego powodu 17 stycznia wezwano go na przesłuchanie.
„Śledczy chciał między innymi wiedzieć, kto zlecił mi agitowanie za językiem tybetańskim – napisał następnego dnia. – Odnoszę wrażenie, że aparatczycy i policjanci z Juszu wykorzystują władzę do wybijania ludziom z głowy prawa do używania własnego języka. Przez to znalazł się on w śmiertelnym niebezpieczeństwie, o czym informuję urzędników państwowych, powołując się na odpowiednie gwarancje konstytucyjne”.
Tybetańczycy, którzy ubiegają się o państwowe posady, nie mogą zdawać egzaminów w języku tybetańskim. Przyparci do muru, uczą się w szkołach chińskiego. „Sytuacja jest tragiczna. Wielu nie potrafi już czytać i pisać w ojczystym języku”.