W dawnych, dobrych czasach wolnego i szczęśliwego Tybetu, kiedy jeszcze mieszkałem w Lhasie jako przedstawiciel rządu Indii, zdarzało mi się zamarzyć o opuszczeniu wyrafinowanej stolicy z jej korowodem pysznych ceremonii. Wedle zachodnich standardów miasto – oddalone o dwa tygodnie jazdy wyboistymi drogami od wrót świata na indyjskich równinach – było senne, jego mieszkańcy cudownie gościnni, a dyplomatyczne obowiązki niezbyt absorbujące, jednak kryształowa jasność zielonej wiosny i kojący spokój złotej jesieni wyzwalały przejmującą tęsknotę za wiejską ciszą.
Na szczęście zawsze znalazł się dobry powód odwiedzenia któregoś z wielkich buddyjskich klasztorów i zasięgnięcia informacji o jego doktrynach, które miały wszak swoje źródło w Indiach. Przyzwyczaiwszy się do obecności brytyjskiego urzędnika, rząd Tybetu bez problemu godził się na takie wypady, a dobrzy przyjaciele pośród lamów i ministrów chętnie służyli radą i pomagali w planowaniu podróży, które jawiły się im pielgrzymkami. Choć nie mogłem opuścić posterunku na więcej niż dziesięć dni, samo obmyślanie trasy bawiło mnie i zajmowało tygodniami.
Wiosną 1948 roku postanowiłem odwiedzić Drikung, leżący jakieś dziewięćdziesiąt mil na północny wschód od Lhasy. Położony w niedostępnej dolinie klasztor odegrał ważną rolę w historii Tybetu i wciąż słynął z wielkich uczonych i mistyków. Nie widział go dotąd żaden cudzoziemiec, co wydawało się doskonałym pretekstem.
Od lat interesowałem się wiekowymi inskrypcjami na kamiennych filarach, wystawianych w różnych regionach Tybetu. Pewien stary, niezwykle uczony i wyjątkowo dowcipny lama, którego opinii często zasięgałem, powiedział, że znajdę jeden z owych monumentów w małej kaplicy na szlaku. Zaznaczył, że sam nigdy go nie widział, co jeszcze bardziej rozpaliło moją ciekawość. Wyruszyłem pod koniec września. Jasnoniebieskie niebo płaskowyżu przeglądało się w rzece ciągle wezbranej po letnich deszczach. Pola lśniły złotem, a topolowe zagajniki, nieodmienny znak ludzkich osad, mieniły się płomienną czerwienią. Było wciąż ciepło, ale rześkie powietrze magicznie rozjaśniało myśli. Nad wioskami unosiły się chmury kurzu i plew, gospodarze śpiewali na całe gardło, prowadząc objuczone jęczmieniem osiołki i woły.
Tybetański obyczaj każe oficjelom podróżować z klasą, toteż towarzyszyli mi wicekonsul, przyboczny Pema, ordynans w szkarłatnej kurtce i masztalerz w opończy obszytej lamparcim futrem. Dwóch innych służących prowadziło przodem sześć mułów z naszymi bagażami. Jak na warunki tybetańskie była to maleńka karawana, zapewniała jednak towarzystwo, pomoc i wszelkie możliwe komforty. Nie sądzę, by cokolwiek w świecie mogło dorównywać sielance podróżowania w przedkomunistycznym Tybecie.
Jechaliśmy wzdłuż rzeki w górę doliny. Pierwszą noc, przemierzywszy dwadzieścia pięć mil, spędziliśmy w wiejskich chacie; drugą, po pokonaniu podobnego dystansu, w starym klasztorze, którego opat chętnie nas ugościł. Ledwie pięćdziesiąt mil od stolicy panowała zupełnie inna atmosfera. Wszyscy nadal uprzejmie się uśmiechali, ale miejsce nudnej etykiety zajęła pogodna prostota. W Lhasie mnisi nosili się dumnie, świadomi swojej władzy, na wsi bez słowa przynosili wodę i pomagali przy koniach, a wieczorem znów zmieniali się w parobków, ze śmiechem pędząc bydło do klasztornej obory wprost pod moim oknem.
Od tego miejsca mapa kusiła cudownym słowem „niezbadane”, ale gospodarze zapewniali, że „kaplica czapki”, czyli Sza Lhakhang z opowieści mojego lamy, jest zaraz za zakolem rzeki. Przed wyruszeniem w drogę zwiedziliśmy więc jeszcze klasztor. Przeprawa promowa w Tybecie zawsze oznacza długą przygodę. Statek może być dużą drewnianą barką dla ludzi i zwierząt, częściej jednak okazuje się mieszczącą podróżnego i bagaż chybotliwą łódką, obok której płyną konie i muły. Wezwanie przewoźnika, rozjuczenie zwierząt, zagonienie ich do wody i ponowne obładowanie ciągną się w nieskończoność.
Uporawszy się z tym, posililiśmy się na drugim brzegu i ruszyliśmy w górę skalistego wąwozu, za którym rzeka zmieniała się w meandry syczących potoków. Klasztor miał czekać w następnej dolince, ale kryształowe powietrze Tybetu lubi płatać figle i było do niego dalej, niż sądziliśmy. Stoki porastał berberys i upstrzone lśniącymi owocami krzaki róż, wśród których uwijały się niezliczone dudki. Z góry dobiegało metaliczne nawoływanie kruków. Tuż nad wodą śmigały jaskółki, obserwowane z wysokości przez samotnego rybołowa. Po ścianach wąskiej doliny, między wyrastającymi to tu, to tam wiejskimi chatami, szybko przesuwały się sine cienie białych obłoków.
Zaczynało już szarzeć, kiedy zza kolejnego zakrętu wyłoniła się dolina, w której potok wpływał do rzeki nieopodal przycupniętej na stoku świątyni. Powitało nas trzech obdartych, szeroko uśmiechniętych mnichów. Wziąwszy konie za uzdy, poprowadzili na osłonięty topolami dziedziniec, gdzie wymieniliśmy ceremonialne szarfy z dostojnym, acz także lekko obszarpanym opatem, który powiódł nas do niewielkiego, masywnego trzypiętrowego budynku ze ścianami z czerwonego i białego kamienia. Oczy rozbłysły mi na widok pokrytych napisami kamiennych filarów po obu stronach drzwi, pierwszeństwo miał jednak protokół.
Wspięliśmy się na stromą drabinę i minęliśmy tonącą w ciemnościach kaplicę Strażników Nauk. Te stojące niżej w hierarchii, najczęściej ciemnogranatowe lub krwistoczerwone bóstwa ze zwierzęcymi głowami, koronami z czaszek i rozmaitymi śmiercionośnymi broniami są groźne, lecz nieodzowne i, o ile traktuje się je należycie, przychylne. Z małego okienka na przeciwległej ścianie widać było dużą, białą stupę przed drzwiami głównej nawy, w której migocące płomyki lampek wydobywały z mroku kontur złocistego posągu. Ledwie usiedliśmy w przygotowanej dla mnie izbie, mnisi wnieśli swoją ukochaną herbatę z masłem.
Pierwszą rzeczą, której trzeba nauczyć się w Tybecie, jest cierpliwość. Robiło się ciemno, a ja dumałem, czy zdołam jeszcze zobaczyć inskrypcje. Zapytałem, skąd wzięła się nazwa świątyni, i dowiedziałem się, że w stupie zza okna złożono czapkę słynnego lamy. Wszystko będę mógł obejrzeć następnego dnia. Nie było mowy o robieniu tego wieczorem, gdyż takie przedsięwzięcia wymagają pomyślnej oprawy światła wschodzącego słońca.
Kiedy formalnościom stało się zadość i mogłem to uczynić, nie uchybiając dobrym obyczajom, pospieszyłem na dół obejrzeć filary. Powleczono je szczodrze czerwonym barwnikiem, którym malowano klasztorne mury, przez co większość inskrypcji była nieczytelna. Towarzyszący mi mnich obiecał, że jutro zostaną umyte, ale z ciekawości przepisałem kilka linijek, nim całkiem zatarły się w mroku.
Wspiąłem się z powrotem do ofiarowanej mi izby, która zdążyła wypełnić się egzotycznymi sprzętami. W ciepłym świetle podróżnej lampy widać było polowe łóżko i stołek z miednicą. Tradycyjną twardą ławę usłano dodatkowymi dywanami i postawiono przed nią niski drewniany stolik, z którego kusiło pudełko cygar i butelka whisky. Nie byłem pewny, czy godzi się pić i palić w celi świątobliwego mnicha, Pema szybko jednak rozwiał moje wątpliwości. Mimo to postanowiłem zadowolić się trunkiem i nie kalać powietrza tytoniowym dymem. Niezastąpiony Pema wniósł zaraz gorącą kolację, którą potrafił przyrządzić w każdym miejscu, jakby zawsze miał do dyspozycję kuchnię z Ritza.
Nim położyłem się spać – co w kraju, w którym jedynym źródłem światła są oliwne lampki, wszyscy czynią bardzo wcześnie – jak zwykle rozsiadłem się z dzbankiem kawy nad stertą (niezbyt rzecz jasna aktualnych) gazet i książek, jednak tego wieczora nie mogłem się na nich skupić. Nie morzył mnie sen, byłem odprężony i ukontentowany. W całej izbie czuło się jednak czyjąś namacalną obecność, delikatnie, lecz stanowczo domagającą się mojej uwagi. Odłożyłem książkę i usiadłem prosto, uważnie, ale przy tym zupełnie spokojnie studiując otoczenie: spłowiały jedwabny baldachim pod sufitem; stare wytarte dywany, przy których cudownie matowych czerwieniach i brązach blednie każdy nowoczesny erzac; wiekowe, pociemniałe od kadzidlanego dymu malowidło przedstawiające Strażnika z głową bawołu; owinięty w jedwab złoty posążek na oświetlonym maślaną lampką maleńkim ołtarzu. Po dłuższej chwili mój wzrok spoczął na notatkach ze spisanymi fragmentami inskrypcji. Niemal bezwiednie pochyliłem się po nie, znów wyprostowałem i zacząłem czytać.
Kiedy stałem przed filarem, w ogóle nie zastanawiałem się nad treścią, próbując tylko dokładnie odwzorować litery ukryte pod grubą warstwą czerwieni. Choć spostrzegłem imię słynnego króla, który panował na początku IX wieku, i nie mogłem doczekać się całej historii, uznałem zrazu, że nie ma sensu ślęczeć nad skopiowanymi urywkami. Wczytując się w nie teraz, zauważyłem powracające imię Tingedzin Sangpo (co po tybetańsku znaczy „dobra medytacja”) i zrozumiałem, że monarcha wspomina swego wychowawcę, mnicha, tkliwie nazywanego „opiekunem”, gdyż przywrócił spokój panującemu domowi.
Cały czas czułem przy tym, że nie czytam tych słów sam i że mojemu towarzyszowi zależy, bym wiedział, iż cieszy się, powierzając mi tę historię. Byłem uwznioślony. Kiedy wchłonąłem ostatnie słowo, ogarnęło mnie niewysłowione szczęście, którym tchnęła jego aprobata. Przejmująco świadomy, ale i najzupełniej spokojny, pragnąłem tylko jednego: dalej pławić się w tym blasku.
Nie wiem, jak długo trwał czar. Prysł, gdy do izby zajrzał Pema i zaprosił gestem nieśmiałego mnicha, który miał zgasić na noc lampkę przed ołtarzem. Zapytałem, jak się nazywa, skąd pochodzi i kim był mnich znany jako Dobra Medytacja. „To jego miejsce. Założył ten klasztor i w nim mieszkał. Zobaczysz go jutro na fresku”, odrzekł i wyszedł, życząc mi dobrej nocy. Kiedy Pema sprzątał ze stołu, powiedziałem, że bardzo mi się podoba ta świątynia, a zwłaszcza ten pokój. „Jest święty – przytaknął, jakby było to najzupełniej oczywiste. – Przepełniony świętością”.
Do snu ukołysały mnie dzwonki i przytłumione dudnienie bębnów ze znajdującego się dokładnie pod moją celą ołtarza Strażników, przed którym mnisi odprawiali ostatnie rytuały.
Następnego ranka pokazano mi kaplicę i malowidło przedstawiające Tingedzina Sangpo, siedzącego na jedwabnej poduszce dobrotliwego, sędziwego mnicha z ogoloną siwą głową, białą szatą, żółtym płaszczem i prawą ręką ułożoną w geście symbolizującym nauczanie. Opowiedziano mi też o jego czapce. Nie mając pieniędzy na wzniesienie klasztoru, lama modlił się do swojego bóstwa opiekuńczego, a ono w odpowiedzi zesłało grad. Zebrane w czapkę bryłki zmieniły się w strumień ziarna, którego było tyle, że wystarczyło na pokrycie kosztów budowy.
Z pomocą mnichów skrupulatnie przepisałem całą inskrypcję, a potem ją przełożyłem. Ilekroć wracam do tego tekstu, czuję ciepłą, życzliwą obecność Doskonałej Medytacji. Święci najwyraźniej potrafią odcisnąć swój ślad na miejscu, które kochali, i nawiedzać innych. Wiem, bo mi się to przytrafiło raz życiu.
Za „Tibet Society Newsletter”, 1983
Hugh Richardson (1905–2000), brytyjski dyplomata i jeden z pionierów współczesnej tybetologii, był ostatnim przedstawicielem Wielkiej Brytanii – i pierwszym niepodległych Indii – w Lhasie.