Właśnie opublikowano – i nawet przełożono na chiński – raport delegacji amerykańskiego senatu do Tybetu centralnego i Amdo. Czekałam na to niecierpliwie, bo zetknęłam się z tymi ludźmi i debatowałam o wszystkim z innymi Tybetańczykami. Mamy konkluzję: wyprodukowanie (po dwunastodniowej wycieczce) dokumentu, który porusza tyle kwestii, uznać trzeba za wybitne osiągnięcie.
Na początek pochylmy się nad stwierdzeniem, że „każdego wieczora i ranka delegaci mogli bez dozoru poruszać się po Lhasie, obserwując życie miasta i rozmawiając z jego mieszkańcami oraz przyjezdnymi”. Cuda, wianki.
W zeszłym roku byłam w Lhasie dwukrotnie i naoglądałam się tego spektaklu. Pewnego dnia, przysięgam, mundurowi znikli nagle z ulic. Przebrali się w dżinsy i żółte dresy. Nawet specsłużby na dachach złapały przykurcz i migały tylko czapeczkami znad krawędzi. Nazajutrz powiedzieli w telewizji, że do miasta zjechała grupa żurnalistów, żeby – nie żartuję – przeprowadzać wywiady z mieszkańcami i lokalnym aparatem w celu pokazania „prawdziwego Tybetu”. Te przedstawienia stały się tak pospolite, że wszyscy znają je tu na pamięć. Osobiście zmieniłabym tylko reportażystom frazę „gotowość Chin do otwarcia Tybetu dla zagranicznych gości świadczy o rosnącym przekonaniu władz, iż sytuacja jest stabilna”, na „niewzruszone przeświadczenie, że mają tu wszystko pod kontrolą”.
Raport, rzecz jasna, porusza wiele ważnych kwestii, ale nie trzeba go czytać na kolanach. Weźmy taki kwiat: „Chińska migracja, co zaskakujące, wydaje się mieć charakter organiczny i nie być rezultatem rozmyślnej polityki władz, której celem byłoby zaludnienie Tybetu nie-Tybetańczykami. Migracja Hanów na ziemie tybetańskie to raczej efekt uboczny chińskiej strategii rozwoju niż jego cel”.
Prawda jest taka, że jeszcze przed protestami w 2008 roku znowelizowali (meldunkowy) system hukou, żeby ściągnąć do Tybetu tłumy Chińczyków. Wyrobnicy z Sichuanu, Henanu, Shaanxi, Gansu i innych prowincji, którzy zjeżdżają tu budować domy, otwierać knajpy, grzebać w samochodowych silnikach czy hodować kapustę, mają zameldowanie podwójne. Niektórzy zmienili sobie nawet pochodzenie etniczne. Wielu wlecze za sobą rodziny, więc stajemy się mniejszością już w stołecznych szkołach podstawowych i średnich. Za sprawą „migracji egzaminacyjnej” pochodzenie w papierach skorygowała sobie niemal połowa z sześćdziesięciu „Tybetańczyków”, których przyjęto na najlepsze pekińskie uczelnie.
Na drugim planie – w imię rozwoju, głodu talentów i promowania inwestycji – wprowadza się nowe przepisy. I tak, na przykład, przed dziesięciu laty Lhasa przyjęła „preferencyjne uregulowania” w sprawie „etatów, dotacji, pensji, premii, zakwaterowania i meldunku”. Po otwarciu połączenia kolejowego z Qinghai jeden z tygodników pisał: „w 2006 roku Tybetański Region Autonomiczny podjął wiele formalnych kroków, by zachęcić chińskich i zagranicznych biznesmenów do inwestycji w kopalnie, przyznając specjalne zwolnienia podatkowe, wydając preferencyjne regulacje gruntowe, finansowe i wiele innych”. Trzy lata później odtrąbiono „ulgi związane z lhaską polityką gospodarczą i rozwojową”, które „realizowały postulaty Czwartego Forum, zdejmując dziesiątki obciążeń: w podatkach, pożyczkach, handlu zagranicznym, przemyśle i administracji”. Inwestorom, którzy „wyłożą ponad sto tysięcy yuanów”, obiecano miejski meldunek „dla nich samych, partnerów i potomstwa”. I w tym samym duchu: „po przepracowaniu lub przebywaniu trzy lata w Tybetańskim Regionie Autonomicznym hukou zmienia się, dożywotnio, na niewiejskie”.
Co gorsza, na egzaminie państwowym do służby cywilnej nie wymaga się znajomości tybetańskiego – kolejny magnes dla imigrantów. W Lhasie tylko garstka z trzech tysięcy trzystu taksówkarzy jest Tybetańczykami (w Pekinie meldunek muszą mieć wszyscy). W 2008 zaczęli kusić stanowiskami oficerów Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w stanie spoczynku. Roi się od nich na przykład w Stowarzyszeniu Literackim, w którym kiedyś robiłam.
Pekin, 3 maja 2011