Kiedy 16 marca 2008 roku na ulice Amdo Ngaby wylegli protestować duchowni i świeccy, machina państwa zamordowała wiele osób; pośród nich ciężarną kobietę, pięcioletnie dziecko i Lhundrub Co, szesnastoletnią uczennicę szkoły średniej. Trzy lata później wielu Tybetańczyków uczciło pamięć ofiar, zapalając w świątyniach i domach maślane lampki. Phuncog, mnich klasztoru Kirti, oddał im cześć podpalając siebie.
Świątynię, obserwowaną czujnie przez paramilitarną policję, opuścił po południu i doszedł do końca skąpanej w słońcu ulicy. Tam w jednej chwili ogarnęły go płomienie. Ze środka ogniowej kuli dało się słyszeć wołanie: „Dajcie wrócić Jego Świątobliwości! Tybet musi być wolny! Niech żyje Dalajlama!”. Przechodniów sparaliżował szok. W okamgnieniu ulicę zalał tłum pancernych, zbrojnych, specjalnych, tajnych i zwykłych policjantów, którzy zaczęli tłuc Phuncoga pałkami. Gasili płomienie czy bili?
Mnich zmarł następnego dnia o trzeciej nad ranem. Miał ledwie dwadzieścia lat, urodził się w 1991 roku. Jego rodzice pochodzili z wioski numer dwa w rejonie Meruma okręgu Ngaba. Przeprowadziliśmy wywiady z dwoma duchownymi z Kirti (jeden przebył onegdaj ośnieżone góry, aby dotrzeć do Dharamsali). Powiedzieli, że kiedy zobaczyli, jak policjanci biją Phuncoga, ruszyła grupa duchownych i świeckich, chwyciła mnicha i poniosła go do przyklasztornej lecznicy, ale drzwi były już zamknięte, poszli więc do swoich kwater, gdzie zszokowani rodzice zanieśli się rozpaczliwym płaczem. Znów podniesiono poparzonego i powędrowano z nim do szpitala okręgowego, lecz tam odmówili przyjęcia. Aby ratować mu życie, ludzie postanowili na koniec wydać Phuncoga władzom, błagając o pomoc dla rannego. Dochodziła siedemnasta.
Bardzo późnym wieczorem szpital otrzymał wreszcie zgodę na przyjęcie i ratowanie poparzonego, nie było już jednak żadnej nadziei. Phuncog zmarł o świcie, koło trzeciej. Jego ciała nie chciano oddać krewnym aż do szesnastej. Ponoć musieli je najpierw obejrzeć tamci. Klasztorowi kazano zakończyć ceremonie pogrzebowe do ósmej rano następnego dnia; nie pozwolono zachować ciała.
O tragicznej śmierci Phuncoga informowały zagraniczne media. Nawet chińska, rządowa Xinhua musiała przyznać, że do czegoś doszło. Najpierw napisali, że ofiara miała dwadzieścia cztery lata, potem zmienili zdanie i przerzucili się na dziewiętnastolatka z epilepsją. Wedle ichniej wersji policyjny patrol błyskawicznie ugasił płomienie i natychmiast zawiózł poparzonego na najbliższy oiom, jednakże „nie zważając na ciężkie rany, powodowana niskimi pobudkami banda mnichów z Kirti siłą zabrała Phuncoga z sali operacyjnej, ukryła w klasztorze” i uwolniła dopiero po żmudnych negocjacjach z władzami lokalnymi oraz matką ofiary, która została odwieziona do szpitala dopiero o trzeciej rano. „Ponieważ klasztor Kirti przetrzymywał Phuncoga tak długo, zmarnowano bezcenny czas, który można było przeznaczyć na opatrzenie ran. Ranny zmarł 17 marca o godz. 03:44”.
Xinhua próbowała zrobić z Phuncoga osobę chorą nerwowo i psychicznie oraz wrobić klasztor i mnichów w morderstwo. Ćwiczyli to już przed dwoma laty, 27 lutego, gdy Tabu, również mnich z Kirti, podpalił się na ulicy i został postrzelony przez policję. Za sprawą zagranicznych mediów chińska agencja musiała podać, że „człowiek w zakonnych szatach” rzeczywiście zmienił się w pochodnię, nie wspomnieli jednak o policyjnych karabinach. Lekarze również zaprzeczyli istnieniu ran postrzałowych, skupiając się wyłącznie na spalonych tkankach. Prawda jest jednak taka, że po usunięciu kul zamierzali mu odjąć nogę i prawą rękę, by raz na zawsze zniszczyć wszystkie dowody. Do amputacji nie doszło tylko dlatego, że matka Tabu poruszyła niebo i ziemię, żeby jej zapobiec.
Tym razem Xinhua cytowała ojca Phuncoga, który miał powiedzieć, że jego syn „dokonał samospalenia, nie było żadnych obrażeń poza poparzeniami”. Rok wcześniej tę rolę powierzyli mnichowi, którego wypowiedź miała świadczyć o tym, że sam wymyślił historyjkę o postrzałach. W rzeczy samej Dziangko, duchowny z Kirti, który zrobił i rozpowszechnił zdjęcia policjantów strzelających do Phuncoga, dostał potem sześć lat i ciągle siedzi w więzieniu.
Phuncog nie umarł tylko od ognia. Poza poparzeniami miał rany zadane przez policjantów. Pobito go na śmierć. Zabito. A więc każdego następnego 16 marca, w kolejnym dniu męczeństwa narodu tybetańskiego, po wsze czasy pamiętać będziemy dwudziestoletniego Phuncoga, który się podpalił.
Pekin, 19 kwietnia 2011