To już trzy lata od morza krwi i ognia z dwa tysiące ósmego. Wielu Tybetańczyków złożyło najwyższą ofiarę, inni wciąż cierpią w więzieniach. Snajperzy ciemiężcy przechadzają się ponad naszymi głowami, w słoneczne dni refleksy światła odbite od karabinowych luf przeszywają składających pokłony pielgrzymów: pieczęć zbiorowej pamięci odciśnięta w tybetańskich sercach.
Są i tacy, którzy uważają, że powstanie w trzech tybetańskich dzielnicach było zupełnie niepotrzebne, przynosząc jedynie bezlitosne prześladowania i rewizję polityki władz, a wraz z nią wyparowanie zdobytej wcześniej przestrzeni. Zamknięto choćby mnóstwo fundacji charytatywnych. Bezpowrotnie. A nam zostało tylko wicie się w ciągłych kompromisach, które mają chronić nasze karki.
Organizacje pozarządowe to jasna strona ducha poprawności politycznej. Skoro nie mogą już nieść pomocy, ludzie – normalna rzecz – narzekają. Lecz to nie demonstranci, tylko oprawcy położyli kres działalności dobroczynnej. Porozmawiajmy więc o zarzutach, jakie stawia się protestującym, oraz o milczeniu o prawdziwym ciemiężcy.
Pewien rodzimy aparatczyk uważa, że zryw w dwa tysiące ósmym był słuszny – obudził drzemiącą w tybetańskich sercach świadomość i zdarł zasłonę z naszych twarzy, pokazując światu prawdziwe oblicze Tybetu i zmuszając do wysłuchania jego przejmującego krzyku.
Nauczyciel gimnazjalny widzi w protestach dowód na to, że ból musi znaleźć ujście – nie da się go ot tak pogrzebać w sercu. Co więcej, wychodząc na ulice wzięliśmy sprawy we własne ręce, nie obarczając całą odpowiedzialnością Jego Świątobliwości Dalajlamy czy intelektualistów, elit. O prawa jednostki musi walczyć każdy.
Zaprzyjaźniony pisarz lapidarnie streszcza przesłanie tamtej wiosny: Tybetańczycy są razem na dobre i na złe. Nie było żadnych zewnętrznych inspiracji. Ludzie działali spontanicznie, ukazując tym samym swoje prawdziwe poglądy i aspiracje. Ci, którzy oskarżają ich o lekkomyślność i brawurę, mają się za niezwykle przenikliwych i przyznają sobie prawo decydowania za innych, tyle że te samozwańcze elity nie przejawiają cienia skłonności do zakasania rękawów i pracy na rzecz własnego narodu.
Inny literat mówi o kamieniu milowym w historii Tybetu. Od trzech lat w całym kraju dyskutuje się o tożsamości i godności narodowej, jak gdyby ludzie nagle odzyskali przytomność. Jak w piosence: „Tybetańczycy, Jednością, jednością, Jeśliście nie ślepi na ojcowską rozpacz, Tybetańczycy, Jednością, jednością, Jeśli znaczą coś dla was matczyne łzy, Jednością, jednością”.
Bardzo znany mnich nie zgadza się z tymi, którzy twierdzą, że demonstranci nie byli reprezentatywni (podobne głosy słyszy się zwłaszcza w regionach zgniecionych ciężkim walcem sinizacji). Takie myślenie jest świadectwem egoistycznego kalkulowania własnych korzyści, wynikającego z faktu, że gdy przeszła tamta fala, nic już nie było takie samo – tylko gorsze. Niech nikt nie waży się jednak używać w tym kontekście słowa „problemy”. Co, u licha, jest ważniejsze: interes narodu czy jednostki bądź organizacji? Przy okazji nabraliśmy doświadczenia i wewnętrznej krzepy. Przyda nam to dzielności w potrzebie.
Dla mnicha, którego torturowano w katowni za to, że przed trzema laty wyszedł na ulicę, protesty były dowodem. Gdyby nie one, może ktoś zacząłby wierzyć w ciągle powtarzane propagandowe brednie o „wyzwoleniu” i „bezgranicznym szczęściu” Tybetańczyków? Nasz krzyk obnażył kłamstwo i fałsz. Demonstracje zakończyły się zwycięstwem: przebudziły głęboko skrywaną tożsamość narodową, dały nadzieję na przyszłość i nawet jeśli sprawiły, że żyje się nam dziś jeszcze gorzej – stanie się to tylko katalizatorem kolejnych wystąpień. Z każdym następnym będzie lepiej, nikt nie zdoła zamknąć oczu na prawdę. Kiedy nadejdzie czas, znów zajmę swoje miejsce w szeregu.
Pekin, 20 marca 2011