Pod koniec października 2016 roku zadzwonił do mnie wyraźnie zdenerwowany brat, mówiąc, że z jego córkami „dzieje się coś dziwnego”.
Dziewczynki, mające wtedy cztery i pięć lat, wysłano niedawno do szkoły z internatem, którą władze chińskie utworzyły w moim rodzinnym Kanlho, „półkoczowniczym” regionie północno-wschodniego Tybetu. Nowa placówka była częścią błyskawicznie rosnącej sieci przedszkoli i szkół – sam doliczyłem się ponad 160 w trzech prefekturach – służących Pekinowi do asymilowania odbieranych rodzinom tybetańskich dzieci.
Już po trzech miesiącach dziewczynki zaczęły być „wyobcowane”. Przywożone do domu na weekendy, nie chciały jeść tradycyjnych potraw, okazywały mniejsze zainteresowanie buddyjskimi obyczajami, rzadziej mówiły po tybetańsku i, co najgorsze, traciły emocjonalną więź z rodziną. „Jeśli czegoś nie zrobimy – gorączkował się brat – mogę je stracić”.
Autentycznie zaniepokojony, kilka dni później pojechałem do szkoły, żeby zabrać dziewczynki na weekend. Kiedy wyszły przed bramę, pomachały mi, ale prawie się nie odzywały. Nie przytuliły się do rodziców na powitanie. Rozmawiały ze sobą tylko po chińsku i milczały przy stole. Były obce we własnym domu.
Kiedy zapytałem o szkołę, starsza powiedziała, że pierwszego dnia wiele dzieci – nie mogąc porozumieć się ze znającymi jedynie chiński nauczycielami – „narobiło w majtki”.
Władze chińskie, które od siedemdziesięciu lat szukają legitymacji do panowania nad Tybetem, obracają szkoły w pole politycznej bitwy. Oddzielone od rodzin i znajomego otoczenia dzieci są asymilowane i zmieniane w poddanych chińskiego państwa oraz Komunistycznej Partii Chin, łatwo poddających się kontroli i manipulacji wzorowych obywateli.
Dziś w szkołach z internatem skoszarowanych jest milion – czyli 80 procent – tybetańskich dzieci w wieku do czterech do osiemnastu lat.
Wysłuchawszy dziewczynek, zapytałem brata, co się stanie, jeśli ich tam więcej nie pośle. Rozpłakał się. Sprzeciw wobec polityki władz oznaczał znalezienie się na czarnej liście i utratę wszystkich świadczeń. Ci, którzy protestowali przeciwko internatom – powiedział – ponieśli „straszne konsekwencje”.
Nie było też alternatywy. Choć placówki z internatami pojawiły się już na początku lat osiemdziesiątych poprzedniego stulecia, do niedawna były to niemal wyłącznie szkoły średnie i wyższe. Około 2020 roku, przygotowując grunt dla sieci nowych przedszkoli, władze lokalne zaczęły zamykać wiejskie podstawówki. Wkrótce potem wprowadzono „obowiązek przedszkolny”. Choć do nowych placówek większość rodzin ma daleko, nieposłanie do nich dzieci przekreśla możliwość zdobycia wykształcenia, spychając na margines życia gospodarczego, z którego wielu Tybetańczyków i tak jest już praktycznie wykluczonych.
Przerażony tym, co zobaczyłem w rodzinnym domu, w ciągu następnych trzech lat odwiedziłem ponad pięćdziesiąt szkół z internatem w północnym i wschodnim Tybecie, który Chiny nazywają prowincjami Qinghai, Sichuan i Gansu. To, co widziałem i słyszałem od uczniów, rodziców oraz nauczycieli, okazało się gorsze od moich największych obaw.
Spotykałem tybetańskie dzieci, które utraciły znajomość ojczystego języka. Szkoły reglamentowały kontakty z rodzicami, często ograniczając je do jednego spotkania na pół roku. Sypialnie, boiska i klasy były monitorowane. Widziałem kamery przemysłowe, służące bez wątpienia do kontrolowania prawomyślności treści przekazywanych przez nauczycieli, z reguły niemających dyplomów, nieznających tybetańskiego języka i kultury.
„Jak robi się ciemno, czuję się bezradny. Bardzo tęsknię za mamą i dziadkami”, powiedział mi szeptem chłopczyk z koczowniczego Zorge.
„Kiedy wracam skonana z pola, chcę tylko przytulić moje maleństwa. Ale ich nie ma”, usłyszałem od sąsiadki, która musiała oddać do internatu dzieci w wieku czterech i pięciu lat.
„Wiemy, że to nie jest nasz rząd – wykrzyczał mi pewien rolnik. – Ilekroć pojawiają się tu jacyś urzędnicy, mówią do nas w obcym języku”.
„Jak ma przetrwać nasza mowa i kultura, skoro nie możemy tego powstrzymać?”, spytał bezradnie inny.
Wykorzystywanie szkół do podkopywania tybetańskiej kultury nie jest niczym nowym. W czasie rewolucji kulturalnej władze chińskie zakazały nauczania języka tybetańskiego w wielu regionach. W 1985 roku uruchomiono nie tylko pierwsze internaty, ale i program wysyłania tybetańskich uczniów do placówek w Chinach właściwych. James Leibold, ekspert od chińskiej polityki wobec mniejszości, nazwał te placówki „obozami szkoleniowymi, w których uczy się bycia Chińczykami oraz wpaja akceptowane sposoby bycia, działania i myślenia”. Do 2005 roku przewinęło się przez nie 29 tysięcy tybetańskich uczniów.
Teraz proces ten tylko przyspieszono i zabrano się za znacznie młodsze dzieci. „Podstawowe wartości socjalistyczne – powiedział przewodniczący Xi Jinping podczas dorocznego posiedzenia parlamentu w 2018 roku – mają stanowić fundament wspólnego duchowego domu wszystkich grup etnicznych. Należy wpajać je każdemu, a zwłaszcza dzieciom, już w żłobkach”.
Chińskim programem wynaradawiania tybetańskich dzieci zainteresował się wreszcie Zachód. W sierpniu 2023 roku sekretarz stanu Antony Blinken zapowiedział restrykcje wizowe wobec chińskich aparatczyków uczestniczących w „przymusowej asymilacji ponad miliona tybetańskich dzieci w państwowych szkołach z internatami”. Mam nadzieję, że w ślady Stanów Zjednoczonych pójdą inne kraje, zwłaszcza Kanada i Australia, które mierzą się z horrorem własnej przeszłości, skrzętnie rekonstruowanym dziś przez Pekin w mojej ojczyźnie.
Mogę mieć tylko nadzieję, że zainteresowanie społeczności międzynarodowej zmusi Chiny do rewizji polityki i zmieni los dzieci takich jak moje bratanice. Przepracowawszy wiele lat w różnych regionach Tybetu, boję się, że na skutek zmuszania naszych dzieci do stawania się Chińczykami tybetańska kultura, jaką znam i kocham, powoli zniknie i nie zostanie przekazana następnemu pokoleniu – pokoleniu obcych we własnym kraju i domu.
15 września 2023
Dr Gjal Lo – obecnie uchodźca – jest tybetańskim socjologiem, absolwentem i pracownikiem wydziału studiów tybetańskich Uniwersytetu Narodowości w Lanzhou oraz doktorem Uniwersytetu Toronto w Kanadzie.
Za „New York Times”