Dalajlama: Moja nadzieja

Odkąd skończyłem szesnaście lat, byłem odpowiedzialny za los narodu i państwa. Za Dalajlamę uznano mnie, gdy miałem dwa lata, a polityczne przywództwo powierzono po najeździe komunistycznych Chin w 1950 roku – całe moje dorosłe życie jest lustrzanym odbiciem tragicznych losów Tybetu i Tybetańczyków.

Po inwazji przez dziewięć lat próbowałem osiągnąć jakieś porozumienie z Chinami. Pojechałem nawet do Pekinu spotkać się z Mao Zedongiem. Mimo jego pojednawczych zapewnień – choć rzucona raz uwaga, że religia jest trucizną, była przerażająca – wkrótce stało się jasne, że pozostając w Tybecie nie zdołam zrobić nic dla kraju i rodaków. Dziesiątego marca 1959 roku w Lhasie, naszej stolicy, wybuchło spontaniczne powstanie. Tydzień później, pod osłoną mroźnej nocy, wymknąłem się z miasta, rozpoczynając ponad sześć dekad wygnania. Od tego czasu domem moim i ponad stu tysięcy Tybetańczyków były Indie.

Od chińskiej inwazji upłynęło niemal 75 lat, a w tym miesiącu przypada 66 rocznica opuszczenia przeze mnie kraju. Tybetańczycy w Tybecie są wciąż odzierani z godności i wolności. Nie mogą decydować o swoim życiu ani pielęgnować własnej kultury, jak czynili to przez ponad tysiąc lat. Od chwili tamtego najazdu dramatyczne zmiany zaszły także w samej Chińskiej Republice Ludowej. Dzięki kapitalistycznej wolcie Denga i otwarciu przezeń kraju na świat, Chiny bez wątpienia są dziś potęgą gospodarczą, co rzecz jasna zapewnia im siłę militarną i wpływy na arenie międzynarodowej. Od tego, jaki zrobią z nich użytek w ciągu najbliższych dziesięciu czy dwudziestu lat, zależeć będzie ich dalszy los. Pójdą drogą agresji i dominacji w polityce wewnętrznej i zagranicznej czy też przyjmą odpowiedzialną postawę i będą odgrywać kluczową, konstruktywną rolę? Opowiedzenie się za drugą opcją leży nie tylko w interesie świata, ale także samych Chińczyków. Jestem przekonany, że rozwiązanie zadawnionego problemu Tybetu na drodze dialogu byłoby czytelnym sygnałem dla Chińczyków i świata, że Pekin dokonuje dobrego wyboru. Wymaga to tylko dalekowzroczności, odwagi i wielkości przywódców.

Od samego początku stanowczo mówiłem Tybetańczykom, że naszą walkę musimy prowadzić metodami pokojowymi. Przemoc rodzi wyłącznie przemoc i nawet jeśli przynosi chwilowe korzyści, zasiewa nasiona przyszłych konfliktów. Na początku lat siedemdziesiątych udało mi się także przekonać rodaków, że trwałe rozwiązanie naszego problemu wymaga uwzględnienia potrzeb i interesów drugiej strony oraz szukania obopólnych korzyści. Dla Pekinu najbardziej liczy się terytorialna integralność Chińskiej Republiki Ludowej, dla nas najważniejsze jest przetrwanie w Tybecie odrębnego narodu z jego własną tożsamością, językiem i kulturą. Mimo naszego historycznego statusu wierzyłem i wciąż wierzę, że możemy je zachować i rozwijać na Wyżynie Tybetańskiej, pozostając w Chińskiej Republice Ludowej – o ile taka będzie wola polityczna przywódców w Pekinie.

Mamy za sobą trzy fazy intensywnych rozmów: w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, gdy byłem młodym przywódcą w Tybecie; w latach osiemdziesiątych, kiedy Deng Xiaoping otworzył Chiny; oraz w pierwszej dekadzie następnego stulecia, przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie w 2008 roku. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby wynegocjować rozwiązanie naszego zadawnionego problemu. Za pośrednictwem moich wysłanników przekazałem Pekinowi mapę drogową procesu, który byłby korzystny dla obu stron. My walczymy o życie, na szali leży przetrwanie starożytnego narodu, jego kultury, języka i religii. Zatem nie mamy wyboru, nie możemy się poddać.

Uważam, że nawet jako bezpaństwowiec korzystałem z wolności, w moim życiu była radość i sens; udało mi się też zrobić coś dla ludzkości. W lipcu kończę 90 lat i choć w 2011 roku przekazałem wszystkie prerogatywy polityczne demokratycznie wybranym organom, wielu Tybetańczyków boi się, co stanie się z naszą ojczyzną i rodakami, jeśli nie rozwiążemy problemu za mojego życia. Każdy wyraz tybetańskiej tożsamości jest dziś uznawany za zagrożenie przez nowych panów Tybetu, istnieje więc realne niebezpieczeństwo, że w imię „strzeżenia stabilizacji i integralności terytorialnej” spróbują oni zetrzeć naszą cywilizację z powierzchni ziemi. Mamy jednak długą historię, więc jeśli zajdzie taka potrzeba, będziemy walczyć także, gdy mnie zabraknie. Zawsze czerpałem inspirację i otuchę z niezłomności ducha i wytrwałości rodaków w kraju.

Dziesiątego marca 2025 roku Tybetańczycy na całym świecie będą obchodzić sześćdziesiątą szóstą rocznicę narodowego powstania w Lhasie. Nie da się bez końca odbierać nam tytułu do własnej ojczyzny ani niszczyć pragnienia wolności.

Historia uczy, że unieszczęśliwiani ludzie nie tworzą stabilnych społeczeństw. Mam nadzieję, że przywódcy w Pekinie szybko znajdą w sobie wolę i mądrość niezbędne do spełnienia słusznych postulatów Tybetańczyków. Wszystkim, którzy od lat nas wspierają – zwłaszcza mieszkańcom i rządowi Indii – dziękuję za solidarność w naszej długiej, pokojowej walce o wolność.

 

 

 

Za Washington Post

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU