Czwartego dnia wycieczki do Mongolii Wewnętrznej gdzieś między przygranicznymi miastami Erenhot i Mandula zauważyłam jadącą za nami czarną limuzynę bez tablic rejestracyjnych, która grzecznie zwolniła, kiedy zdjęliśmy nogę z gazu. W dżipie było nas troje. Mój mąż Wang Lixiong i malarz Wang Wo zmieniali się za kierownicą.
Poprzedniego dnia odwiedziliśmy „miejsce widokowe”, w którym musieliśmy kupić bilet za pięćdziesiąt yuanów, żeby zobaczyć tory naszego Orient Expressu. Przypomniałam sobie książkę o uchodźcach, uciekających z Korei Północnej do Mongolii. Wang Wo zażartował, że chowając się w pociągu, można by się obyć bez paszportu. Tyle że ja, fabrycznie tego dokumentu pozbawiona, prędzej niż w wagonie znalazłabym się w areszcie.
Mongoł, z którym rozmawialiśmy w księgarni, ostrzegał, że wybrana przez nas bita, wąska droga jest w kiepskim stanie, ale i tak okazała się luksusem w porównaniu z wyboistą nędzą szlaków tybetańskiego Khamu. Przecinała bezkresne pustkowie z rzadka porośnięte trawą. Wszystkie chmury z ciemnoniebieskiego nieba przycupnęły nad linią horyzontu. Za sprawą ulgi i oszołomienia, jakie dawał ten widok po codziennej wacie pekińskiego smogu, czarne auto zauważyliśmy dopiero zatrzymując się przy polu naftowym.
Po obu stronach drogi wyrastało kilkadziesiąt kiwających się rytmicznie pomp. Przeczytałam później w internecie, że w okolicach Erenhotu są duże złoża ropy, eksploatowane od lat przez chińskiego molocha energetycznego.
Wyszliśmy z samochodu, żeby sfotografować jeden z kiwonów. Całkowicie zautomatyzowana machina poruszała się tak pewnie i niezmordowanie, jakby miała bóść spokojny krajobraz już zawsze. Dostrzegliśmy blady, betonowy monument z napisami: „Strzeżenie i rozwój granicy”, „Wspólne dzieło wojska i przemysłu. Razem tworzymy harmonię”. Czy to możliwe, żeby wspólnie eksploatowali pole?
Czarna limuzyna powoli minęła naszego dżipa. Miała przyciemniane szyby i żadnych oznakowań. Nie wiedzieliśmy nawet, ile osób wiezie. Gdybyśmy byli w Tybecie, wszystko jedno, w Lhasie czy na przykład Sichuanie, byłabym pewna, że to esbecy, ale dlaczego mieliby zawracać sobie głowę trójką „obcych” w mongolskiej głuszy?
Kiedy czarny wóz zniknął nam wreszcie z oczu, na polu pojawił się mały samochodzik z robotnikami. (I nie, nie sugeruję, że wezwali ich tamci.) Zatrzymali się przy Wangu Wo, a ja poczułam ukłucie niepokoju, choć wyglądali sympatycznie. Wang pomachał im nawet z uśmiechem. „Czego chcieli?”, rzuciłam nerwowo. „Zapytałem ich, czy jest tu dużo ropy”.
Pojechaliśmy dalej i nie zobaczyliśmy już czarnego samochodu. Odetchnęłam z ulgą. Mam obsesję, że ciągle mnie śledzą. Nic na to nie poradzę.
Kilka kilometrów przed miasteczkiem Mandula naszą uwagę zwróciły ruiny potężnej budowli. Tuż obok mieszkali pasterze, którzy okazali się chińskimi imigrantami. Pół wieku temu uciekli tu przed głodem. Wiedzieli tylko, że był to klasztor, zniszczony w czasach rewolucji kulturalnej. Mnie się wydaje, że mógł paść ofiarą „reformy religii” w 1958 roku.
Ucięliśmy sobie pogawędkę. Na ścianie wisiał plakat z nowym Stałym Komitetem Biura Politycznego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Chin w pełnym składzie. Siedmiu towarzyszy wyglądało tak, jakby poddano ich operacji plastycznej. Pomyślałam, że jak w Tybecie rozdają tu ten chłam z rozdzielnika, ale okazało się, że plakat kupiła w mieście synowa. „Nie mówimy po mongolsku – powiedział jeszcze nasz gospodarz. – Nie musimy, wszyscy oni znają chiński”.
sierpień 2014