Ludzie pytają, co sądzę o „incydencie kunmińskim”. Nie mam im wiele do powiedzenia. Rzecz nie w tym wydarzeniu, ale gdzie indziej – i to od bardzo dawna. Pisałem o tym w wydanej w 2007 roku książce „Moje Chiny zachodnie, wasz Turkiestan Wschodni”, za odpowiedź proponuję więc poniższy cytat.
Czym jest „Xinjiang”? Najprościej rzecz ujmując, „nowym terytorium”. Ta ziemia może być jednak „nowa” wyłącznie dla kolonizatora, Ujgurzy zamieszkują ją bowiem od pokoleń. Trudno się dziwić, że nie znoszą słowa „Xinjiang”, które dla nich oznacza wchłonięcie przez obce imperium, przechwałkę najeźdźcy, świadectwo nieszczęść i upokorzeń rdzennej ludności.
Ale nawet w Chinach „nowe terytorium” nie brzmi dobrze. Co i raz powtarza się, że Xinjiang należał do nich od najdawniejszych czasów, skąd więc ta „nowość”? Rządowi akademicy długo się nad tym głowili i na koniec wykoncypowali, że idzie tu o „nowy powrót starych terytoriów” z aforyzmu Zuo Zongtanga (znanego lepiej jako Generał Tsao, zdobywca tych ziem w latach 1875-76). Mocno to naciągane – każdy widzi, że w tym ujęciu powinno być „stare”.
Prześladuje mnie scena opisana przez zagranicznego dziennikarza: obraz siedmioletniego ujgurskiego chłopca, wieczór w wieczór ściągającego i depczącego chińską flagę, którą co rano kazały wciągać na maszt władze. Skąd w malcu taka nienawiść? Dzieci wydają się idealnym probierzem napięć etnicznych – ich udział świadczy o powszechnej, jednomyślnej wrogości.
Dlatego w scenach gwałtu z Palestyny zawsze widać dzieci. Narodową mobilizację i zenit takiej nienawiści nazywam „palestynizacją”. Moim zdaniem w Xinjiangu zachodzi bliźniaczy proces. Powierzchnia może jeszcze wydawać się w miarę spokojna, ale ludzkie serca wrą.
Sheng Shicai, chiński watażka, który władał Xinjiangiem w latach trzydziestych i czterdziesty XX wieku, jest dla Ujgurów rzeźnikiem. Wanga Lequana, twardogłowego sekretarza partii, nazywają tu Wang Shicaiem, ale kiedy wsiadłem w Urumczi do taksówki z kupioną właśnie biografią tego pierwszego, zatytułowaną „Pan zewnętrznych granic”, kierowca, Han, natychmiast rzucił: „O, ten to potrafił tu rządzić”.
Polityka Komunistycznej Partii Chin potęguje dziś napięcie etniczne w Xinjiangu. Jeśli nie nastąpi zmiana kursu, wkrótce znajdziemy się w punkcie bez powrotu, zaprzepaszczając wszelkie szanse na zdrowe relacje i oddalając się od siebie z każdym obrotem błędnego koła. Xinjiang stanie się wtedy kolejnym Bliskim Wschodem albo Czeczenią.
Zapytałem kiedyś młodego Ujgura, czy chciałby odbyć pielgrzymkę do Mekki. Odparł, że tak, bardzo, ale nie może, ponieważ Koran zabrania tego, kiedy ojczysty kraj znajduje się pod okupacją. Nie powiedział nic więcej, ale nie musiał. Spełnienie marzenia wymagało chwycenia za broń i przegnania Chińczyków.
Prawdę mówiąc, bardziej szokują mnie wykształceni Hanowie, często wysoko postawieni. Na co dzień wydają się rozsądnymi, otwartymi sympatykami reform, ale słowo „Xinjiang” budzi w nich mordercze instynkty. Gdyby ludobójstwo mogło zagwarantować tam chińskie rządy, myślę, że przymknęliby oko na śmierć milionów Ujgurów.
Jeżeli prześladowania mają charakter polityczny, ustają po zmianie systemu i wszystkie nacje mogą budować wspólnie nowe społeczeństwo, ale gdy mniejszość uznaje, że represje są dziełem większości, przełom polityczny nie rozwiązuje fundamentalnego problemu. Jedyną opcją jest wtedy niepodległość. Ten czynnik działa przeciwko transformacji Chin, bo zamiast pomóc utrzymać w nich mniejszości, osłabi kontrolę państwa, uchylając furtkę do separacji.
Działania partyjnych przywódców często przywodzą mi na myśl cyrkowe akrobacje na górze krzeseł, ustawianych jedno na drugim. Partia jest w tym mistrzem i konstrukcja sięga już bardzo wysoko, ale równowaga nie będzie trwać wiecznie. Kiedyś wszystkie klocki runą – z im większej wysokości, tym bardziej zaboli.
Ponad pół wieku rządów komunistów pogrzebało humanistyczną tradycję i zmarginalizowało humanistykę w ogóle. Nowe pokolenie aparatczyków uchodzi za dobrze wykształcone, niemniej to zwyczajni technokraci, którzy może i mają wiedzę, ale nie duszę. Biedni i słabi budzą w nich pogardę. Dbają wyłącznie o władzę oraz sztukę jej wydzierania, a umieją ją wykorzystać tylko do ciemiężenia innych. Ilekroć otwierają usta, wylewają się z nich frazy, takie jak „stanowcza rozprawa”, „mocne uderzenie”, „surowe kary”. Na razie wydaje się to działać, ale w istocie przypomina gaszenie pragnienia trucizną.
Pozbawiona ducha humanizmu grupa trzymająca władzę nie ma dostępu do płaszczyzn głębszych – kultury, historii, wiary, filozofii. Sięga więc po środki proste, żeby nie powiedzieć prostackie, traktując niepokoje jak pożary. Tyle że problemy etniczne mają charakter humanistyczny i wymagają takich rozwiązań. Trudno oczekiwać po partii przełomu, bowiem wartości nie da się odbudować pstryknięciem palców.
Xinjiang był dwukrotnie „Turkiestanem Wschodnim” (w 1933 i 1944 roku), lecz w minionym stuleciu Chiny widziały wielu separatystów z „sowiecką republiką” komunistów włącznie. Prawdę mówiąc, lokalny problem z secesjonizmem wydaje się wzmagać, ilekroć Pekin idzie z nim na wojnę. Możemy więc spokojnie przyjąć, że mamy tu do czynienia z samospełniającą przepowiednią.
W 2007 roku Komunistyczna Partia Chin spłodziła „Dokument nr 7”, w którym stwierdza, że „głównymi zagrożeniami dla stabilności Xinjiangu są siły separatystyczne i nielegalna działalność religijna”. Najwyraźniej zapożyczyli szablon z edyktu Mao Zedonga, który w 1962 roku (gdy „bracia” zmienili się we wrogów) orzekł, że „głównym zagrożeniem dla Xinjiangu jest nowy sowiecki rewizjonizm”. Różnica polega na przeniesieniu akcentu ze spraw zagranicznych na stosunki etniczne. Tak wygląda partyjna wytyczna i obecny fundament polityki twardej ręki w Xinjiangu.
Im ta ręka jest cięższa, tym więcej słyszymy o terroryzmie. Dlaczego? Czyżby istniała tu relacja przyczynowo-skutkowa? Możliwe, że część grup terrorystycznych i ich poczynań stanowi wytwór „przepowiedni” KPCh. Choć jej założyciel uczył dawno temu, że „nie ma nienawiści bez przyczyny”, nikt w Pekinie nie zamierza się zastanawiać, skąd wzięła się ona w Xinjiangu.
Cytowana definicja z Dokumentu nr 7 dzieli i konfliktuje Hanów oraz rdzennych mieszkańców, ponieważ i „separatyzm”, i „nielegalna działalność religijna” dotyczą wyłącznie Ujgurów.
Pekin, ma się rozumieć, powierzył administrację Hanom, obsadzając tym samym rdzenną ludność w roli dozorowanego. Doskonale wpisuje się to w wizję, wedle której jedni mają być czujni, a drudzy – drudzy. Garstka terrorystów nie stanowi wielkiego problemu, jest nim natomiast z pewnością obrócenie przeciwko Chinom pierwotnych mieszkańców Xinjiangu.
Próba stabilizowania sytuacji przy pomocy rozwoju gospodarczego opiera się na błędnym założeniu, bowiem kwestia etniczna ma przede wszystkim charakter polityczny, a nie ekonomiczny. Sprawę postawiono więc od razu na głowie, uniemożliwiając wypracowanie rozwiązania potęgowaniem presji politycznej.
Pekin zachłystuje się opowieściami o pieniądzach wpompowanych w region, ale tamci natychmiast odpowiadają pytaniem o wartość wydobytej ropy. Flagowym projektem „wielkiego programu rozwijania ziem zachodnich” jest „przesyłanie gazu ziemnego na wschód”. Mieszkańcy Xinjiangu mają powód pytać, czy „rozwój” nie oznacza aby „plądrowania” ich ziem. Wzajemna wrogość i nieufność każe widzieć w każdym przedsięwzięciu gospodarczym przejaw kolonializmu.
Hanowie stanowią 40 procent populacji Xinjiangu, ale kontrolują niemal całe życie polityczne, gospodarcze i intelektualne. Mają ogromną przewagę przy dzieleniu dóbr i nowych możliwości. Lokalna gospodarka jest uzależniona od Chin właściwych. Już język stawia rdzennych mieszkańców na przegranej pozycji. Nieznajomość mandaryńskiego wyklucza znalezienie dobrej pracy, większość eksponowanych stanowisk piastują Hanowie.
Ogromnym problemem w Xinjiangu jest bezrobocie. Wielu młodych ludzi nie ma pracy. Hanowie mogą za nią wyjechać, ale Ujgurzy nie mają dokąd. Nieraz patrzyłem, jak marnują czas, bawiąc się i próżnując. Takie obrazy zawsze mnie martwią, bo co może wyniknąć z mieszanki rosnącej nienawiści i niemożności sensownego spożytkowania młodzieńczej energii?
„Przyjrzyj się – powiedział mi kiedyś znajomy Ujgur. – Dziewięćdziesiąt dziewięć procent klientów małych knajpek to Ujgurzy, którzy płacą z własnej kieszeni, natomiast dziewięćdziesiąt dziewięć procent bywalców dużych restauracji to Hanowie, wydający pieniądze publiczne”. Frustracja mniejszości etnicznych bierze się przede wszystkim z rzucających się w oczy kontrastów. Rzeczywiście, w ekskluzywnych lokalach w Xinjiangu nie uświadczy się rdzennych mieszkańców, widzi się tam tylko Chińczyków i słyszy ich język.
Każda czara kiedyś się przelewa. Do tego czasu można coś zrobić, ale potem sytuacja wymyka się spod kontroli i przeradza na przykład w wojnę palestyńsko-izraelską, która zdaje się nie mieć ani rozwiązania, ani końca. Nie wiem, jak daleko jesteśmy od punktu krytycznego, ale nie mam wątpliwości, że jeśli reżim nie zmieni obecnego kursu, wkrótce się tam znajdziemy.
Pekin zdaje się wierzyć, że mając pełną władzę, może sobie pozwolić na wszystko, nie oglądając się na uczucia rdzennych mieszkańców. Typowym tego przykładem było rozsypanie prochów Wanga Zhena (jednego z „ośmiu nieśmiertelnych” przywódców partii i pierwszego genseka w Xinjiangu) na Niebiańskich Wzgórzach, które dla Ujgurów są świętym źródłem wody. Nie muszę chyba tłumaczyć stosunku muzułmanów do czystości, fizycznej tudzież metaforycznej, a co za tym idzie i skażenia całej wody truchłem niewiernego i mordercy.
Dekady panowania nad Xinjiangiem zaszczepiły rządowi Chin arogancję, która kazała przedłożyć – i w dodatku nagłośnić – spełnienie kaprysu jednego człowieka nad uczucia dziesięciu milionów ujgurskich muzułmanów, którzy nie tylko nie mogli nic z tym zrobić, ale wciąż muszą pić tę wodę. Nietrudno przecież wyobrazić sobie, co czują, ilekroć po nią sięgają, wiedząc, że gdyby byli niepodlegli, nigdy by do tego nie doszło.
Meczetom nie wolno prowadzić szkółek koranicznych. Jak wytłumaczyć wierzącym, że nie mogą nauczać swojej religii? Nie znalazłszy ich u siebie, poszukają szkół w Pakistanie i Afganistanie. Dzięki temu niektórzy trafią do talibów, dżihadystów i obozów szkoleniowych dla terrorystów. A potem wrócą do Xinjiangu walczyć o taką wizję wolności i propagowania islamu.
Ludzie, którzy piszą petycje, protestują, a nawet wywołują niepokoje, dają jasno do zrozumienia, że wciąż liczą na rozwiązanie problemu. Stanu, w którym przestają cokolwiek mówić i robić, nie należy nazywać stabilizacją, tylko rozpaczą. Deng Xiaoping miał rację, mówiąc, że „najbardziej przerażająca jest grobowa cisza ludu”. Niestety, nie zrozumiał tego żaden z jego następców. Obecni przywódcy uwielbiają słyszeć powszechne milczenie. I na każdy wyraz sprzeciwu Ujgurów odpowiedzą ciosem.
Eliminowanie konfliktów w „fazie wylęgania” nie jest strategią mądrą, ponieważ na tym etapie nie widać całej natury problemu i można przy okazji zaprzepaścić wiele dobrego. W ten sposób niczego się nie załatwia, co najwyżej tłumi albo co gorsza spycha głębiej. Skumulowane pretensje prędzej czy później wybuchną, burząc ciszę grzmotem.
Gdyby w Xinjiangu była tylko garstka Hanów, pierwsze niepokoje skłoniłyby ich do powrotu do Chin właściwych; przytłaczająca przewaga obcych, tak liczebna, jak materialna, wymusiłaby na Ujgurach daleko posuniętą ostrożność – natomiast stan obecnej równowagi sił najbardziej sprzyja wybuchowi.
Hanowie są w Xinjiangu drugą grupą etniczną. Wielu zapuściło korzenie, niektórzy przyszli tu na świat. W Chinach właściwych nic na nich nie czeka, jak przyjdzie co do czego, będą bronić Xinjiangu niczym własnej ojczyzny, nie mając nic do stracenia. W walce z rdzennymi mieszkańcami użyją broni, władzy, technologii i wsparcia potężnego centrum.
Czy do Ujgurów, którzy ogłoszą dżihad przeciwko chińskim rządom, dołączą inni – z Kaukazu, Afganistanu, bogatych państw arabskich? Separatyści doskonale wiedzą, że sami nie dadzą rady Pekinowi, szukają więc dla siebie szerszego planu. Słyszałem, jak mówią o geopolityce, świecie islamskim, społeczności międzynarodowej, i byłem zdumiony śmiałością ich wizji.
Kiedy nadejdzie czas, w Xinjiangu będzie zorganizowany opór i spontaniczne niepokoje, przygotowane akcje zbrojne i improwizowane ataki terrorystyczne. Dołączą Ujgurzy z zagranicy i świat muzułmański. Te czynniki oznaczają nieuchronną eskalację konfliktu. Odzyskanie kontroli nad Xinjiangiem nie przyjdzie Hanom łatwo, a nienawiść obudzona okrucieństwem mordów sama z siebie nie zgaśnie.
Xinjiang – powiedział mi kiedyś pewien akademik, Uzbek – jest skazany na pogrążenie się w chaosie. W dniu, w którym w Chinach nastanie demokracja, tam poleje się morze krwi. Ilekroć o tym myśli – westchnął ciężko – boi się. I musi wysłać dzieci za granicę. Jak najdalej od Xinjiangu.
2007 – 2 marca 2014
Pierwszego marca 2014 roku kilku – jak podały rządowe media – „ubranych na czarno” ludzi zaatakowało nożami pasażerów na dworcu w Kunmingu, stolicy prowincji Yunnan. Zginęło 29 osób, ponad sto odniosło rany, policja zabiła na miejscu czworo napastników. Po kilku godzinach rządowe media oskarżyły „ujgurskich terrorystów”, nazywając atak „chińskim jedenastym września”.