Kiedy przyjechał czołg, studenci siedzieli w kole pośrodku Tiananmen. Rozpoczynała się uroczysta inauguracja placowego Uniwersytetu Demokracji.
Około jedenastej wieczorem pekińskie niebo było jeszcze jasne. Ludzie siedzieli na ziemi spokojnie, w milczeniu. Pan Yan Jiaqi, pierwszy rektor, wygłaszał wykład o demokracji wczoraj i dziś, o jej relacjach z systemem prawnym i Chinami. Wartki potok słów unosił lekki nocny wietrzyk. „Demokracja to rządy większości z poszanowaniem praw mniejszości. Demokracja oznacza kontrolowanie władzy przez ludzi, a nie jej dyktat. W demokracji rządzi prawo, nie człowiek. Demokracja jest dobra, Chińczycy walczą o nią i dążą do niej niezmordowanie od siedemdziesięciu lat”.
Nagle z góry, z nieba, dało się słyszeć brzęczący dźwięk. Niektórzy wstali, zadzierając głowy. Ja siedziałem i czułem, że ziemia zaczyna drżeć. W tej samej chwili posłyszałem echo łoskotu, którego nie zapomnę nigdy: chrzęst gąsienic rozpędzonego czołgu.
Ktoś krzyknął: „Blokujcie drogę! Blokujcie drogę! Blokujcie drogę!”. Ludzie zerwali się na równe nogi i krzycząc do siebie pobiegli ku pędzącemu czołgowi na zachodnią stronę Placu, jakby to oni sami mieli być barykadą o wpół do dwunastej trzeciego czerwca osiemdziesiątego dziewiątego roku przed Wielką Halą Ludową.
Ofiara, najwyższa cena Pokoju
„Blokujcie ulicę! Blokujcie ulicę! Blokujcie ulicę!”. Studenci krzyczeli, biegnąc na zachód i północ, ku alei Chang’an, naprzeciw czołgowi, który okazał się lekkim wozem piechoty. Obrzucili go plastikowymi butelkami, kamieniami, a nawet piórami, książkami i notesami. Opancerzony pojazd jakby zawahał się, a potem gwałtownie zawrócił ku zachodniej alei Qianmen.
Bez rozkazu, bez wezwań, bez przywódcy, wzburzeni ludzie na Placu zareagowali instynktownie, rzucając się do wznoszenia barykad ze stalowych płotków, koszy i wszelkiego rodzaju odpadków. „Kiedy o dziesiątej składałem w myślach przysięgę – powtarzałem sobie, miotając się jak inni – wiedziałem, że ceną pozostania na Placu mogą być sińce, blizny i więzienie Qincheng. Jestem gotów ją zapłacić. Po spędzonych tu piętnastu dniach ze spokojem czekam na taki koniec”. Trzy dziesięciolecia rewolucyjnej edukacji nie poszły na marne. Zdawało mi się, że jestem Szerszeniem, Rudinem, Che Guevarą, Panagoulisem, Pawką Korczaginem – ciałem skazanym na mękę, na tragiczny koniec, na złożenie na ołtarzu. A może w tamtej chwili w ogóle siebie nie rozumiałem.
Nierozumienie siebie nie oznaczało jednak braku zrozumienia mojego społeczeństwa, mojej historii, kraju, cywilizacji. To przecież właśnie tutaj czterdzieści lat wcześniej ktoś powiedział, że Chińczycy powstali. Nie mieli jednak pojęcia, w jakiej sprawie stoją. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym intelektualiści i masy, zjednoczeni jak nigdy wcześniej, wykrzyczeli razem nadzieję i determinację, wstrząsając światem!
Pojawienie się czołgu zwiastowało finał. Studenci usiedli na schodach pod Pomnikiem Bohaterów Ludu, czekając w milczeniu. Byli przeciwni przemocy – i gotowi oddać życie.
Kiedy Plac znów ucichł, z oddali dało się słyszeć strzały. Najpierw odległe, stłumione, przypominające noworoczne race, z chwili na chwilę wyraźniejsze. A potem nagle od strony Muzeum Rewolucji i Wielkiej Hali Ludowej pomknęły ku nam pociski smugowe, to pojedynczo, to seriami, rozświetlając niebo niczym fajerwerki.
Tym razem chrzęst czołgów dobiegł ze wschodu i wszyscy rzucili się w tę stronę. W rozdygotanym tłumie ktoś histerycznie krzyczał, że rozjechali studentkę ze szkoły pedagogicznej.
Nagle gdzieś z tyłu ryknęła Międzynarodówka. Obejrzałem się i zobaczyłem zawracający powoli stary, miejski autobus, który przerobiono na ruchomy punkt informacyjny. Na widok kolebiącego się głośnika w jednej chwili zrozumiałem, co zamierzają uczynić: roztrzaskać się o czołg, zabierając z sobą jak najwięcej wrogów! Popędziłem, próbując chwycić klamkę drzwi, które zatrzasnęły się hukiem. Ktoś z szoferki krzyknął tylko: „żegnajcie towarzysze”.
Bez bicia!
O wpół do pierwszej czwartego czerwca autobus zatrzymał się kilkanaście metrów przed wozem pancernym, który wjechał z alei Chang’an w barykadę z koszy na śmieci. Przez chwilę się telepał, a potem zastygł. W ułamku sekundy pojazd numer zero zero trzy stał się celem wściekłego ataku. Ludzie tłukli w skorupę stalowego żółwia cegłówkami, prętami i kijami. W mgnieniu oka zarzucono go płonącymi ubraniami i kocami. Wściekli ludzie przepychali się wokół, jakby piekli wielkiego ziemniaka, którego zamierzali podzielić i zjeść.
Podbiegłem z bambusową tyczką do tylnych drzwi żółwia, lecz nim zdołałem je dźgnąć, odskoczyły, ukazując dwóch żołnierzy tonących w kłębach dymu. Otumanieni żarem i czadem nie byli w stanie się bronić. Tłum powalił ich na ziemię, zalał i zaczął w nią wdeptywać z głuchym łoskotem. Nie było słychać błagań o litość ani wołania o pomoc.
Rzuciłem się naprzód, chcąc bić, zabić – a może nie myślałem o niczym, bo nie było takiej potrzeby. Wystarczyło czynić to, co wszyscy, lecz ku własnemu osłupieniu zrobiłem coś przeciwnego.
Wepchnąłem się w krąg, pośrodku którego leżał bez ruchu żołnierz. Niektórzy kopali go w głowę, inni po nim skakali, jakby grali w filmie kung-fu. Nie reagował. „Koniec bicia! Koniec bicia! – usłyszałem własny głos. – On zaraz umrze!”. Schyliłem się, chwyciłem żołnierza za lewą rękę i zarzuciłem ją sobie na ramię. Jakaś siła pomogła mi zarzucić na plecy bezwładne ciało i ruszyć z nim w kierunku punktu sanitarnego.
Ale bicie się nie skończyło. Ciosy spadały i na mnie, zatoczyłem się i upadłbym, gdyby nagle nie podtrzymały mnie jakieś dłonie, które zaraz uniosły też prawą rękę żołnierza, pozwalając mi wyprostować plecy. Ktoś krzyczał: „Bez bicia! Bez bicia! Bez bicia! Bez bicia!”.
Okrzyk podchwycili inni, intonując go jednym, potężniejącym głosem. W rytm zrośniętego z tym miejscem skandowania, podtrzymywani przez dziesiątki rąk zanieśliśmy żołnierza do odległego o kilkaset metrów punktu sanitarnego przy Muzeum Rewolucji.
Później dowiedziałem się, że na Placu nie zginął żaden żołnierz – w tym ten nasz, niemal dwumetrowy. Lała się z niego krew, ale życie zostało w środku. Na wszystkich szczęście.
To tylko dzieci!
Kiedy dowlekliśmy się na miejsce, upadłem bez tchu. Kleiły mi się palce. Dotknąłem głowy, pleców, piersi i zrozumiałem, że jestem pokryty krwią.
Po zachodniej stronie Placu nie było już żywego ducha. Pod latarnią na rogu na alei Chang’an stała ubrana na biało krótkowłosa kobieta. Kiwając się i wymachując rękoma krzyczała: „Nie strzelajcie! Nie strzelajcie! To tylko dzieci!”.
Jak daleko sięgałem wzrokiem, aleję wypełniały szeregi żołnierzy piechoty, skandujących: „Ani kroku w tył! Zmiażdżyć wszelki opór! Precz z wichrzycielami!”. Na gwizdek w jednej chwili stanęli i usiedli, zmieniając się w las stalowych, dwumetrowych rur, które widzi się na każdym placu budowy. Wymierzone w niebo, oparte o żołnierzy wyglądały posępniej i bardziej złowrogo niż karabiny.
Kobieta w bieli znalazła się w ten sposób na samej linii frontu. Zrozumiałem, co może się zaraz wydarzyć, i ruszyłem do niej, ale ledwie zrobiłem kilka kroków, żołnierz powalił ją na ziemię kolbą karabinu. Podbiegłem i pomogłem jej wstać. Miała jakieś czterdzieści lat, po pulchnej twarzy spływała krew. „Uderzyli mnie”, wyszeptała. „Widziałem – odpowiedziałem. – Nie trzeba na nich zwracać uwagi. Chodźmy”.
Zajebać sukinsynów
Gotowy przelać krew, przyjechałem do Pekinu piętnaście dni wcześniej, lekceważąc niekonstytucyjny stan wojenny, którego ogłoszenie ignorowało uprawnienia Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych. Dzięki ideologicznej emancypacji lat osiemdziesiątych ludzie zaczęli naprawdę wierzyć, że rozwój kraju oraz cywilizowane społeczeństwo z jego demokracją i wolnością warte są każdej ofiary. Plac był wtedy rajem i marzeniem każdego szanującego się intelektualisty. Przyjechałem więc – z szeroko otwartymi oczami i dłońmi złożonymi na sercu.
Przez cały pierwszy dzień chodziłem po Placu. Wieczorny posiłek zjadłem w maleńkiej garkuchni prowadzonej przez dwudziestolatka mówiącego z typowym pekińskim akcentem. Widząc, że przy piwie zapisuję coś w notesie, spytał: „dziennikarz?”. I nie czekając na odpowiedź, zaczął opowiadać o mieście, które jest w szoku, ale nie chaosie, i o studentach, których najwyraźniej darzył podziwem graniczącym z uwielbieniem. To właśnie od niego dowiedziałem się, ze stołeczni złodzieje ogłosili „strajk”.
Przy sąsiednim stoliku jadło coś pięciu postawnych mężczyzn. „Policja”, rzucił szef nie ściszając głosu nawet o pół tonu, a potem wyciągnął dwie butelki piwa i oświadczył, że stawia. Kiedy odmówiłem, poprosił: „Nauczycielu, napisz mi słowa »pekińska zaje-załoga«”, wyjmując kawałek białego płótna wielkości połowy prześcieradła. Nie rozumiałem, o co chodzi z tą slangową „zaje-załogą”, ale z jego gestów wywnioskowałem, że miał na myśli coś w rodzaju „gotowych na wszystko”.
Nie było pędzelka, więc zanurzyłem szmatę w tuszu i napisałem to jednym pociągnięciem. Zachwycony szef poprosił, żebym dodał jeszcze „zajebać sukinsynów”. Dalej nic nie rozumiałem, ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Przyjąłem piwo, więc musiałem wykonać robotę. Jeszcze raz zanurzyłem szmatę w tuszu. Na koniec doszło hasło „ludzie zwyciężą”. Kiedy rozwinięto flagę, wszyscy bili brawo. Łącznie z pięcioma osiłkami.
Dwa tygodnie później, w poniedziałek piątego czerwca oglądałem inny proporzec. Pod nim w kałuży krwi leżały kawałki mózgu piętnastoletniej dziewczyny i biały damski bucik. Jakieś półtora metra nad czerwoną plamą na ścianie kiosku z gazetami i murze zbiło się stadko może trzydziestu dziur po karabinowych kulach. Ludzie mówili, że kiedy żołnierze zepchnęli tu przerażonych uciekinierów, strzelali z alei w uliczkę. Dziewczyna ukryła się za kioskiem i urwało jej pół głowy. Transparent nad zaułkiem głosił: „Lud nie lęka się śmierci! Jak możecie straszyć śmiercią?!”.
Trwać czy odejść?
Odpoczywałem na kamieniach Placu z zamkniętymi oczami. Z własnych rąk, nóg i tułowia ułożyłem znak „duży”. Teraz hałas dobiegał z północnej strony Placu. Posąg Bogini Demokracji, która stała tam od pięciu dni, runął na ziemię z hukiem zwiastującym początek końca.
Wieczorna łuna była wyjątkowo piękna. Czułem wdzięczność za urodę ostatniego dnia. Zaniosłem prośbę do studenckiego radiowęzła o piosenkę „Niech miłość wypełni świat”.
Jutro nadeszło ciemnością.
O czwartej trzydzieści po nadaniu „komunikatu specjalnego”, który był rozkazem opuszczenia Placu, zgasły wszystkie światła. Z ciemnością przyszła groza. Ktoś podpalił stertę śmieci. Niczym wojownicy niszczący przed śmiercią własny oręż, ludzie ciskali w płomienie swoje kije. Niemal cztery tysiące studentów siedziały pod Pomnikiem Bohaterów Ludu w ciszy tak wielkiej, że było w niej coś przerażającego. Wszyscy czekali na nadejście ostatecznego.
Przed Wielką Halą Ludową pojawiła się plama światła, które połyskiwało na żołnierskich hełmach. Niewielki oddział błyskawicznie otoczył pomnik. Szli nisko pochyleni, w rękach trzymali broń. Ktoś krzyknął: „Mieszkańcy rozejść się!”. Żołnierze natychmiast przystąpili do działania, wyciągając z tłumu i przeganiając wszystkich, którzy nie wyglądali na studentów. Po chwili ktoś chwycił za kołnierz i mnie. Wypchnięci z kręgu mieszkańcy nie zamierzali nigdzie iść. Stali obok, wołając jednym głosem: „Studenci są niewinni! Studenci są niewinni!”.
Ktoś strzelił do pomnika, posypały się iskry. Chwilę później rozstrzelano też głośniki. Siedzący na stopniach studenci pozostali nieporuszeni. Podziwiałem te dzieci, które umiały zapanować nad strachem. W tej samej chwili ktoś zaproponował głosowanie: zostać czy zejść?
Pokolenie podjęło właściwą decyzję: trwać. Nie przy placu, ale wartości i godności człowieka.
Bez wroga i nienawiści
Decyzja studentów zdenerwowała żołnierzy, którzy zaczęli strzelać w pomnik długimi seriami. Wydawało mi się, że widzę rzeźbione oczy uczestników tamtego ruchu, czwartego maja dziewiętnastego roku – szeroko otwarte, pełne niedowierzania. Przeszedłem linię frontu i znów dołączyłem do tłumu pod pomnikiem. Jeśli zginę, umrę ze wszystkimi.
Kiedy miałem trzynaście lat, rewolucja kulturalna pokazała kły. Siedziałem w domu i czytałem, kończąc oświeceniową edukację lekturą „Historii Komuny Paryskiej”, „Historią Komuny 1871” i „Powszechnej historii świata”. W tamtym czasie Chiny były kipiącym tyglem rewolucji. Po pięciu dekadach kultura partii stopiła jednostki w kolektywy: sierp i młot, lemiesz i miecz, śrubę i gwóźdź. Słowem – we wszystko, co żelazne. Wielu zazdrościło „starszemu pokoleniu rewolucjonistów” życia w lepszych czasach. To oni dali nam „szczęśliwe życie”, ale odebrali szansę złożenia się w ofierze. W czasie rewolucji kulturalnej czerwonogwardziści walczyli z sobą o szansę spotkania ze śmiercią, która zdawała się im powrotem do domu. Dla jednostki najwyższą wartością było poświęcenie życia, a nie przeżycie go w szczęściu i dostatku.
W piątek drugiego czerwca, kiedy trwanie na Placu stało się naprawdę trudne i nie ulegało już wątpliwości, że władze prą do rozwiązania siłowego, Liu Xiaobo, doktor literatury, który pospiesznie wrócił do Chin ze Stanów Zjednoczonych, rozpoczął nowy strajk głodowy z Hou Dejianem, Zhou Duo i Gao Xinem. „Od tysięcy lat – napisali w »deklaracji czterech« – historia Chin jest pełna kolejnych tyranów i wzajemnej nienawiści. Dlatego też prosimy Chińczyków, by od dziś zaczęli się stopniowo wyzbywać idei wroga i mentalności nienawiści oraz by całkowicie odrzucili polityczną kulturę walki klasowej, ponieważ wrogość zrodzić może jedynie przemoc i dyktaturę! Musimy zacząć budować chińską demokrację w duchu tolerancji, ze świadomością współpracy. Polityka demokratyczna obywa się bez wroga i nienawiści”.
Kule posyłane w pomnik trafiały też w ludzi. Wkrótce czterech ludzi zniosło ze schodów studenta, któremu z szyi tryskała krew. Zareagowałem instynktownie, jak na lekarza przystało, i pobiegłem z nimi do punktu sanitarnego, ale na miejscu osłupiałem: wszystkie karetki zniknęły. „Ambulans! Ambulans! Ambulans!”, krzyczeliśmy na całe gardło, rozglądając się bezradnie.
W piątek drugiego czerwca prowizoryczna klinika przy pomniku była najruchliwszym miejscem na Placu. Syreny ambulansów wyły całą noc, ale teraz nie było żadnego. Widziałem tylko czołgi i bojowe wozy piechoty. Jaśniejące niebo wydobyło z ciemności kolumnę kilkudziesięciu samochodów pancernych, wyglądających jak stado przyczajonych potworów, które nagle ryknęły silnikami, zasnuwając nieśmiały, blady brzask kłębami czarnych spalin.
Dziewięć słońc
Wpatrzony w samochody, bezwiednie je liczyłem. Kiedy doszedłem do dwudziestu ośmiu, zawyły jeszcze głośniej i potoczyły się naprzód. Wtedy pomyślałem o namiotowej wiosce i śpiących w niej dzieciach.
Przed wyłączeniem świateł na Placu poszedłem do wioski jeszcze raz, bo wiedziałem, że wielu studentów spoza Pekinu nie siedzi pod pomnikiem, tylko odpoczywa w namiotach. Z jednych dobywało się chrapanie, z innych strzępy rozmów. „Kiedy wracasz?”, usłyszałem akcent z Tianjinu. „Jutro”. „Rano”. „Do domu?”. „Nie, do szkoły”.
Kilka dni wcześniej sześciu chłopców z tego namiotu śpiewało „Dziewięć słońc”, wybijając rytm na plastikowych miednicach i plecakach. Bez końca powtarzali ostatnią linijkę „ooo dziewięć słońc, ooo dziewięć słońc”, a ja podglądałem ich przez prześwit ze łzami w oczach.
A teraz nie płakałem. Nie uroniłem łzy od dziesięciu godzin. Byłem na to zbyt oszołomiony.
Nie widziałem, żeby ktoś sprawdzał namioty. Kiedy ja zastanawiałem się, czy są jeszcze w nich jacyś ludzie, wozy pancerne rżące tabunem mechanicznych koni rozjeżdżały maszty przed pomnikiem, łamiąc je jak zapałki. Kilka samochodów przejechało przez namioty, wlokąc płótno na sobie i za sobą. Pod pomnikiem wciąż siedziały ponad dwa tysiące studentów, inni stali wokół z mieszkańcami. Patrzyłem ze wschodu, sprzed muzeum, na wozy pancerne równające z ziemią namioty.
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że to drobiazg, o który nie warto się spierać. Ważne jest tylko to, czy zginęli ludzie, nie – ilu, gdzie, jak i kiedy. I, przede wszystkim, dlaczego? I jeszcze: zginęli czy zostali zamordowani? Obie strony, wszystkie strony, muszą przeanalizować swoje błędy, uznać odpowiedzialność za śmierć. Także odpowiedzialność moralną. Bez tego martwi – studenci, żołnierze, mieszkańcy miasta – nie zamkną oczu i nie spoczną w pokoju.
Śmierć Li Pengowi!
Zaczęło się schodzenie z Placu. W porządku, w spokoju. W spokoju, bo kiedy w nasze twarze zajrzały lufy czołgów, gdy otoczyły nas szeregi szeregów uzbrojonych żołnierzy, gdy jedynym bezpiecznym prześwitem został południowo-wschodni róg Placu, mogliśmy tylko odejść. Tak, tej ostatniej chwili rzeczywiście towarzyszyły spokój i porządek.
Żołnierze przyjęli taktykę zwarcia. Kiedy z Placu wychodziła grupa studentów, jej miejsce natychmiast zajmowało wojsko. Wkrótce pod pomnikiem roiło się od hełmów. Chciałem wszystko wiedzieć na pewno, więc wspiąłem się na wóz pancerny. Pierwsi studenci byli już na ulicy Qianmen, na południe od Placu, a ostatni wysączali się właśnie z pierścienia żołnierzy. Wydawało mi się, że musiało być ich więcej niż tysiąc. Była niedziela, czwarty czerwca, dziesięć po piątej.
W tym momencie krzyknąłem: „Śmierć Li Pengowi! Śmierć Li Pengowi! Śmierć Li Pengowi!”. Nieswoim, zupełnie obcym głosem. Studenci podchwycili, powtarzając mój okrzyk trzykrotnie w drodze na Qianmen.
Sądzę, że gdyby wtedy znalazło się przede mną coś, co uznałbym za Li Penga – choćby żołnierz czy czołg – bez wahania rozerwałbym to na strzępy. Mając w rękach karabin maszynowy, z pewnością nacisnąłbym spust. W tamtej chwili dokonała się we mnie przemiana z intelektualisty w zbója, którego od dołączenia do zrodzonego przez tyranię motłochu dzieliło ledwie pół kroku. Tak niewiele brakowało, bym był zupełnie stracony, by zatriumfowali nade mną rządzący i trzymający broń.
Ja też chwycę za broń
Było już zupełnie jasno. Pochód studentów znikał w oddali. Ledwie powłóczyłem nogami. Czułem się zupełnie zagubiony.
Przy wejściu do hutongu Shibei zatrzymała mnie grupa ludzi. Zaczęli gorączkowo wypytywać o wydarzenia ostatniej nocy – najwyraźniej wzięli krew na moich rękach i ubraniu za dowód zażartej bitwy. Spokojnie opowiedziałem im o wszystkim. Mężczyzna w okularach co chwilę ocierał oczy. „Proszę mi wierzyć – powiedział nagle – któregoś dnia ja też chwycę za broń”. Wyjął legitymację: podpułkownik Ludowej Policji Zbrojnej. Zacząłem płakać. Po raz pierwszy od dziesięciu godzin. Ukucnąłem i płakałem na głos. Pochyliła się nade mną i mówiła coś spokojnym głosem studentka nauk politycznych. Mieszkała w pobliżu. O północny wywlekli ją z Placu najbliżsi. Nie uspokoiła mnie, tylko sama zaczęła szlochać. Oficer policji, studentka i ja – lekarz medycyny z dziesięcioletnim stażem klinicznym – obejmowaliśmy się, płacząc i ściskając w rękach swoje papiery.
Uniwersytet Pekiński
Umówiliśmy się, że jak będzie po wszystkim, spotkamy się na Uniwersytecie Pekińskim. Powlokłem się tam, trzymając wysoko tablicę, którą przygotowałem rano w poczekalni ostrego dyżuru: „O siódmej rano wojsko wciąż zabijało mieszkańców na Qianmen!!! Surowo ukarać mordercę Li Penga! Spłacić dług krwi!”. Przechodnie patrzyli na mnie ze zdumieniem, niektórzy robili zdjęcia.
Zagadnęli mnie robotnicy, jadący na rowerach do pracy, i dowiedziawszy się, gdzie idę, uparli się, że mnie tam zawiozą. Z Pekińskiego Instytutu Żelaza i Stali dobiegała żałobna muzyka. Na bramie wisiały wieńce i zdjęcia studentów, którzy zostali zabici. „Jesteś z Placu, chodź, odpocznij”, powiedział ktoś i zabrał mnie do noclegowni wydziału leśnictwa. Studenci dali mi mleko i chleb. Nie mogłem nic przełknąć, miałem wrażenie, że płonie mi gardło. Opowiedziałem, jak przebiegało „oczyszczanie”, kilkunastu płaczącym studentom i nauczycielom.
Później jeden z nich pożyczył rower i zawiózł mnie na umówione miejsce na Uniwersytecie Pekińskim, gdzie spotkałem się z towarzyszami z Konfederacji Obrońców Konstytucji. Przez godzinę opowiadałem im o nocy na Placu i moich wstępnych szacunkach – ponad tysiąc ofiar po obu stronach. Studenci i nauczycielka przynosili mi wodę i jedzenie, a potem pilnowali drzwi, żebym mógł odpocząć.
W końcu poszedłem pod szkolną ścianę informacyjną, „rewolucyjną ziemię świętą”. Ucieszyłem się widząc, jak ludzie zareagowali na przemoc. „Występujcie z partii komunistycznej”. „Występujcie ze związku młodzieży”. „Niech dziewczęta golą głowy, a chłopcy zapuszczają brody”. Choć byłem tu pierwszy raz, czułem się jak w domu. Wszystko było ciepłe, znajome. Może zbliżyła nas do siebie miłość albo duch i charakter.
Zostaw ich, chodźmy!
Rankiem piątego czerwca przestało padać. Kiedy się obudziłem, zobaczyłem, że ludzie wciąż wyglądają na przerażonych. Rozeszła się plotka, że uniwersytet zajmie dziś wojsko. Nie chciałem, żeby mnie złapali, więc wyszedłem bardzo wcześnie.
Po przespaniu całej nocy wróciły mi siły. Po dwóch godzinach marszu przez miasto poczułem głód, kupiłem kilka pomidorów i przysiadłem, żeby zjeść.
„Co tu robisz?”. „Jem”. „Skąd jesteś?”. „Z Chengdu”. „Po co tu przyjechałeś?”. „Zwiedzać”. „Wstawaj!”. „Pytam, co tu robisz!”. Zaczęli mnie szarpać i próbowali przeszukać. Próbowałem stawiać opór, ale wykręcili mi ręce. „Co wy wyrabiacie?!”, rzuciło się na nich kilka osób. Mężczyzna o szerokiej, kwadratowej twarzy wyrwał mnie z kręgu i pociągnął za rękę: „Zostaw ich, chodźmy!”. „My” błyskawicznie wyszarpnęli mnie „onym” i skutecznie zatrzymali pościg tajniaków.
„Musisz się przebrać!”, powiedział. Spojrzałem na siebie i wszystko stało się jasne. Ciągle miałem na sobie krew. Wyglądałem jak morderca. Cud, że nie aresztowali mnie wcześniej. Robotnik zabrał mnie do sklepu i kupił dużą beżową koszulę za szesnaście yuanów. Kiedy sięgał do kieszeni, chwyciłem go za rękę: „Nawet nie zdążyłem ci podziękować. Nie możesz za mnie płacić”. Później zrozumiałem, że ten człowiek uratował mi życie co najmniej dwukrotnie. Rano, wyrywając mnie z rąk policjantów, i wieczorem – gdybym miał wtedy na sobie zakrwawione ubranie, z całą pewnością zostałbym zastrzelony na skrzyżowaniu Xidan.
Żałuję, że nie zapisałem nazwiska mego wybawcy. Ale i bez tego wiem, że mieszkańcy i robotnicy Pekinu są najlepszymi ludźmi na świecie. W osiemdziesiątym dziewiątym to miasto otaczała aura czystości i świętości. Świeciło blaskiem człowieczego piękna.
Cały następny dzień spędziłem na pobojowisku, oglądając rany zadane stolicy. Widziałem postrzelany rower leżący pod wywierconymi w murze dwudziestoma dziurami od kul. Kilkadziesiąt podobnych ran między piątym a szóstym piętrem hotelu Yanjing. Wydawało się, że celem było wszystko od bruku po niebo. W alei Fuxingmen leżały wypalone, podziurawione kadłuby autobusów, z których ustawiono barykadę. Można było zrozumieć pobojowisko na ulicach, ale skąd ślady po kulach, które szukały okien stojących obok domów?
To było zgwałcone miasto. Wierni synowie i córki bronili go własnymi ciałami, przelewając krew, by oszczędzić mu upokorzenia. Do dziś noszą podłe piętno „elementu”. Temu miastu nie wolno ich zapomnieć.
W szpitalu Fuxing zobaczyłem na własne oczy prawdę „pola bitwy”. To maleńka placówka w pobliżu Muxudi z jednym, ogólnym oddziałem chirurgicznym. Tamtej nocy przywieziono tu ponad sto osób z ranami postrzałowymi głowy, klatki piersiowej i brzucha. Zabierano ich natychmiast po zatamowaniu krwotoku prowizorycznymi opatrunkami, a i tak na podłodze zostało czterdzieści ciał. Większość zabitych zmarła przed dotarciem do szpitala. Wielu krewnych, bojąc się tego, co jeszcze zrobią władze, natychmiast zabierało zwłoki swoich bliskich. W dużej sali, którą zmieniono w kostnicę, naliczyłem trzydzieści osiem leżących obok siebie ciał – przywiezionych jednej nocy z jednego tylko skrzyżowania.
Ile było takich skrzyżowań?
Pekinie, dziękuję
Znowu rozległy się strzały. Żołnierze z przejeżdżających ulicą wozów pancernych musieli widzieć mnie z daleka. Powoli przeszedłem na drugą stronę skrzyżowania Xidam i usiadłem pod drzewem. Nie chcieli dać mi odejść. Podeszli w pięciu, może w sześciu i bez słowa zaczęli bić kolbami karabinów. Leżałem, a oni tłukli mnie jak czosnek w moździerzu. Nie wpadłem w panikę, poczułem nawet coś w rodzaju spokoju, ale nie mogłem już zaczerpnąć powietrza i zacząłem odpływać. Zostawili mnie półprzytomnego z jedną myślą – jakie to szczęście, że zmieniłem koszulę.
W Szpitalu Ludowym zdiagnozowano obrażenia ramion i pleców, ordynując mi obserwację i flaszkę czerwonego płynu. Lekarz życzliwie radził mi znikać jak najszybciej, ponieważ szpital codziennie odwiedzali żołnierze, którzy zabierali z niego wszystkich rannych wraz z ich historiami choroby. Po przepracowaniu w szpitalu dziesięciu lat dobrze znałem związek miedzy obrażeniami zewnętrznymi i wewnętrznymi, więc nie chciałem się śpieszyć i zostałem na oddziale do rana.
Jednego nie zapomnę nigdy: kiedy upadłem pod razami, zobaczyłem ludzi przycupniętych po drugiej stronie i pokazujących mi na migi, że mam się do nich czołgać – ale ból był już tak wielki, że nie mogłem się ruszyć. Gdy tylko żołnierze się mną znudzili, tamci podbiegli, chwycili mnie pod ramiona, ponieśli kilkadziesiąt metrów i ułożyli na rykszy, którą zawieziono mnie na ostry dyżur.
Nie podziękowałem im. Nawet nie zdołałem się im dobrze przyjrzeć. Taki był Pekin w osiemdziesiątym dziewiątym roku. Brzydota i piękno ludzkiej natury splatały się w nim i rozkwitały do granic. Nie pamiętam, ile razy chciałem to opisać w ciągu tych osiemnastu lat. Ale ilekroć brałem do ręki pióro, nie umiałem nakreślić choćby jednego słowa. Bardzo długo byłem uczestnikiem, nie narratorem. Kiedy przychodzi do pisania, brakuje mi odwagi.
Ale teraz chcę mówić, chcę pisać. Muszę podziękować panu Ma Li z Hongkongu, który 15 maja 2007 roku głupawą uwagą obraził mój rozum i podeptał wspomnienia, przypominając tylko zło, nie piękno. Rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty dziewiąty był we współczesnej historii Chin najpiękniejszy. Pekin pałał wtedy blaskiem prawdy i człowieczeństwa.
I dlatego to mówię. Nie po to, żeby ocalić duszę, tylko podziękować życiu i Pekinowi.
Jadąc dziesiątego czerwca pociągiem do domu, wyjąłem notes i przeczytałem: „Pierwszy dzień w Pekinie. Przepisałem »Dialog« z plakatu przy pomniku”. W osiemdziesiątym dziewiątym roku ruch demokratyczny zaczął się od pragnienia dialogu, a skończył konfrontacją. Mimo że do omówienia jest tak wiele kwestii, duch „dialogu” zawsze będzie piękny.
Czytam go innym, by podziękować za piękno tamtego czasu.
Matka: Sami, sami go sobie dadzą.
22 maja 2007 roku, Chengdu w prowincji Sichuan
Tan Zuoren jest znanym działaczem ekologicznym (przygotował między innymi ustawę o ochronie pandy wielkiej, którą przyjęło lokalne Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych) i społecznym z Sichuanu. W lutym 2010 roku skazano go na pięć lat więzienia za przypominanie o wydarzeniach 4 czerwca 1989 roku – uznane przez sąd ludowy za „podżeganie do działalności wywrotowej”. „Bez cienia skruchy mówię, że nie zrobiłem społeczeństwu nic złego – pisał do córki. – Ale skrzywdziłem Ciebie, i Ciebie, którą kocham najbardziej na świecie, proszę o wybaczenie. Jesteś moimi łzami”.