O incydencie – nie zamierzam używać określeń „performance” czy „wydarzenie artystyczne” wobec, nazywając rzeczy po imieniu, fizycznego i duchowego zaśmiecania Tybetu – dowiedziałam od tybetańskiego artysty.
Kuang Laowu napisał na WeChacie i Weibo: „Stanowczo protestuję przeciwko instalacji Zhang Huana na świętej górze Kailaś”. Dołączył notkę z portalu „artnet”, który informował, że Zhang zdążył ukończyć już inny „dwumiesięczny projekt w Tybecie”. Teraz miał rozwiesić „milion flag modlitewnych z nowego, biodegradowalnego włókna roślinnego, które po zakończeniu ekspozycji zmienią się w pył i staną częścią tej ziemi”.
Zaniepokojony, że milion płatów nowego tworzywa może zanieczyścić środowisko naturalne, Kuang Laowu wysłał wiadomość na adres „artnetu”, ale nie otrzymał odpowiedzi. Wystosował też pisma do Urzędu Ochrony Środowiska Naturalnego Tybetu oraz Biura Ochrony Przyrody w Ngari i znów nie doczekał się żadnej reakcji.
„W przyszłym miesiącu – pisał – przy akompaniamencie zapewnień o »zaawansowanych technologiach«, »biodegradowalnych włóknach« i »przyjazności dla środowiska« okolice Góry Kailaś mogą zostać poważnie skażone. Wszystkie te zaklęcia w najlepszym razie mają charakter myślenia życzeniowego. Nasz płaskowyż ledwie dyszy. Doskonale wiemy, że odpadki z Czomolungmy będą się rozkładać jeszcze sto lat. Stanowczo sprzeciwiam się »sztuce plenerowej« na świętej górze, ponieważ ingerencja w środowisko na taką skalę musi mieć negatywne konsekwencje”.
Kailaś – nazywana „duchowym biegunem” – nie jest zwykłym miejscem, jednym z wielu punktów na mapie Transhimalajów. Wznosząc się na 6656 metrów pośrodku okręgu Purang, dominuje nad całym Ngari. Tybetańczycy nazywają ją Kang Rinpocze, „Drogocenną Śnieżną Górą”. Od setek lat czczą ją wyznawcy czterech religii. Dla hinduistów jest siedzibą Śiwy i pępkiem świata, buddyści widzą w niej mandalę Czakrasamwary, bonpowie swoją kolebkę, a dżiniści źródło nieśmiertelności. Słowem, mieszka tu wiele bóstw różnych tradycji.
W lipcu 2002 roku byłam tam z pielgrzymką i ponad osiemnaście godzin pokonywałam pięćdziesięciokilometrową pętlę. Chwila, gdy góra – niczym buddyjska mandala – ukazuje się w całym majestacie, ma w sobie niewysłowione piękno, za które wciąż czuję wdzięczność. Tradycja tybetańska każe nam ją okrążyć co najmniej trzykrotnie, ale jak wszyscy rodacy byłam zdana na niełaskę chińskich władz.
Przed laty pisałam o zamknięciu góry przed tybetańskimi pielgrzymami, którzy bez oficjalnych zezwoleń nie mogli ziścić marzenia o jej okrążeniu, odbijając się od zapory dziesięciu punktów kontrolnych. „Niepisane zasady” nie obowiązywały jednak chińskich turystów, którym nikt nie bronił wałęsania się w „strefie przygranicznej”. W tamtą podróż wybrałam się z przyjaciółmi z Pekinu i mogłam tylko powierzyć im dwa różańce, prosząc, by zabrali na pielgrzymkę chociaż moje paciorki.
Kim jest Zhang Huan? To 55-letni Chińczyk, artysta znany także za granicą. Przedstawia się jako „żarliwy buddysta”. Podkreśla, że kocha Tybet, swój „tajemniczy ogród”. Pisze, że w poprzednim życiu był Tybetańczykiem („według testu DNA, w tym tylko w ośmiu procentach”) i mieni się „jedynym chińskim mistrzem pogrzebów w niebie”.
Nie mówmy o jego wcześniejszych dokonaniach, jestem za leniwa na szukanie tych informacji w sieci. Z tego, co sam pisze i pokazuje na Weibo, od połowy lipca do końca sierpnia – wspierany przez Diora, LV i inne zagraniczne firmy – woził się szpanerskim samochodem z chińską flagą, „odbywając twórczą podróż nowym tybetańskim zachodnim szlakiem aż do granicy z Indiami”. W rzeczy samej, zawitał też na Kailaś z instalacją „Arka Noego”, której „misją” było stworzenie „gwiazdy matczynego wszechświata”.
Zacznijmy od tego, że Arka Noego pochodzi z tradycji, która nie ma nic wspólnego z buddyzmem, hinduizmem i innymi religiami Góry Kailaś, a „gwiazda wszechświata” kojarzy się tylko z północnokoreańskim dyktatorem Kim Dzong Unem. Instalacja ze zdjęć to metalowy szkielet o średnicy kilkunastu metrów, obwiązany wstęgami z plastiku albo jakiejś tkaniny. Wygląda, zwłaszcza z góry, jak nowy koronawirus.
W filmie zatytułowanym „Dzieciństwo Kang Rinpocze” Zhang w białym stroju od francuskiego Diora dosiada zabiedzonego konika, a po zejściu na ziemię napastuje stado sennych owiec, pędząc je w kierunku zabandażowanego koronawirusa. W tle majaczy święta Góra Kailaś, wiatr popycha kulę, odsłaniając zamocowane na dole kółka. Zhang Huan miota się jak wygłodniały wilk i ciężko dysząc, chwyta jedną z owiec, która zaczyna rozpaczliwie wierzgać. Teraz wnętrze kuli jest częściowo spalone i czarne. Zhang wchodzi do środka i kładzie się na ziemi. Czy to może być balon? Na filmie nie lata, tylko coraz bardziej poszarpany turla się tam i nazad po trawie. Na koniec zdemolowana „Arka Noego” wtacza się do wody i powoli tonie. Zhang pozuje do zdjęć, stojąc na resztkach konstrukcji. Nie wiem, które to jezioro i czy „arka” nadal w nim gnije, ale z pewnością powinno się tym zająć lokalne biuro ochrony przyrody. Jeśli to nie jest zaśmiecanie, to co nim jest?
Historię dzieciństwa Góry Kailaś opowiedziano pretensjonalnym, pompatycznym językiem, który doskonale wpisuje się w hipokryzję i arogancję niewierzących. Nie ma tym krzty szacunku dla natury, ziemi, wody i zwierząt zamieszkujących tę święto ziemię. Dokładnie jak u Eduarda Saida: „imperializm jest aktem geograficznego gwałtu”.
Na luksusowym samochodzie Zhanga zatknięto czerwoną chińską flagę, której łopot na wietrze Płaskowyżu wypełnia zamysł właściciela: determinację znaczenia każdego kroku symbolem tej władzy. Tę – w deklarowanym zamyśle „kreatywną” – „Podróż na zachód” należałoby raczej nazwać trasą promocyjną Diora. W filmie „Dior przecina Wyżynę Tybetańską” Zhang zawiesza wielkie logo na strzaskanym murze. Do kogo należały te rozbite ściany? Kto i dlaczego je zniszczył? Zhang najwyraźniej o to nie dba, wykrzykując podnieconym głosem: „W starym Dingri, w starym Dingri, u stóp Czomolungmy odkryliśmy starożytne miasto!”.
Zhang Huan, który deklaruje miłość do tybetańskiej kultury, nie ma najmniejszego pojęcia o historii i współczesności Tybetu. Jakie „starożytne miasto”? W dawnym Tybecie takie budowle mogły być tylko (zajmując górskie szczyty, jak Potala czy pałac w Szigace) siedzibami rządzących albo (stojąc na równinie, stoku lub w ustroniu) buddyjskimi świątyniami i klasztorami.
Tybetańskie klasztory legły w ruinach zupełnie niedawno – większość w latach pięćdziesiątych, w cieniu tego samego czerwonego sztandaru, który dźwiga Zhang w stroju od Diora. Jako osoba, która bardzo długo zbierała materiały do książek o rewolucji kulturalnej, mam na ten temat coś do powiedzenia. Z raportu sporządzonego przez władze lokalne w 1976 roku dowiedziałam się, że rewolucję kulturalną przetrwało osiem z 2713 klasztorów centralnego Tybetu. Innymi słowy artyleria Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i hordy hunwejbinów obróciły w perzynę 2705 klasztorów, będących skarbcami naszej cywilizacji. Przy okazji wyparowały niezliczone skarby, takie jak posągi, malowidła i przedmioty rytualne. Nie wiemy, co się z nimi stało ani kto je przywłaszczył.
Miejsce, w którym Zhang Huan odgrywał swój spektakl o „pokłosiu pandemii”, słynie nie tylko z górskiego szczytu. Dingri wydało wielu mistrzów buddyjskich, luminarzy i tradycji religijnych. Wszystkie słynne świątynie i klasztory zniszczono jednak podczas „tłumienia rebelii” w 1959 i rewolucji kulturalnej w 1966 roku. Ponad czterdzieści świątyń, które podniesiono z ruin po 1980 roku (na przykład słynny klasztor Szelkar Czode), nigdy nie odzyskało dawnego znaczenia i blasku.
Jakby tego było mało, Zhang Huan nie poprzestaje na „starożytnym mieście”, tylko odkrywa w nim jeszcze „antyczną zamkową basztę”, która jego zdaniem stanowi „punkt spotkania zachodniej i wschodniej kultury mody”. Od stężenia arogancji i głupoty może się zakręcić w głowie. Zhang, który wedle swych frazesów jest „zawsze po stronie wolności”, nie wie nic o historii ani tragicznym położeniu Tybetańczyków. I nie dba o nie. Interesuje go tylko konsumowanie Tybetu, nic więcej. Utożsamia się z globalnym koncernem i autorytarną władzą. Na swoim filmie figlarnie chichoce, wspinając się na ruiny, jakby chciał zepchnąć z nich w niebyt ostatnie okruchy historii. Jest przerażający i obrzydliwy.
19 października 2020