Przyjaźniłem się z Ugjenem od dziecka, to żadna tajemnica.
Później uznano go za inkarnowanego lamę. To też wszyscy wiedzą.
Ale najważniejsze jest to, że Ugjen umarł w wieku dwudziestu lat. Kiedy z kimś o tym rozmawiam, zawsze słyszę, że nie wypada tak mówić o śmierci lamy, bo oni „odchodzą w nirwanę”. Tyle że my znaliśmy się od małego i przez pięć lat chodziliśmy razem do szkoły podstawowej. Gdybym, opowiadając o rówieśniku, miał recytować formułki o pętli arkanu pana zaświatów, ciągle szukałbym słów, żeby zacząć. Ojca i matkę oburzał jednak taki język, gdyż ich zdaniem oznaczał brak szacunku dla istoty o wielkiej zasłudze i mądrości.
Z czasem przyjąłem te argumenty. Pierwszy potwierdzę, że Ugjen miał ode mnie więcej zasługi. Kiedy uznano go za inkarnację, ludzie zaczęli bić przed nim pokłony. Po raz pierwszy do klasztoru zabrali mnie rodzicie i zmusili do zrobienia tego trzykrotnie. Nie chciałem, a i on powiedział z wyżyn swego tronu, że nie muszę. Ojciec i matka byli jednak nieprzejednani. Uparli się, że mam złożyć trzy pokłony. „Myślisz, że jesteście tacy sami, bo pięć lat chodziliście razem do szkoły? A może nie chcesz, żeby wszyscy widzieli, jak się kłaniasz? Dlaczego uważasz, że nie powinieneś?” Byli tak pewni swego, że musiałem się ugiąć. Zresztą za nami stała długa kolejka, więc nie miałem wyjścia. Złożyłem swoje pokłony, a on patrzył z uśmieszkiem, choć czułem, że wcale nie oczekuje ode mnie demonstracji szacunku. Chwilę się boczyłem, ale zaraz mi przeszło, ponieważ kłaniający się tłum był najlepszym dowodem, że Ugjen ma faktycznie więcej zasługi.
Ale już z mądrością i inteligencją sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. W szkole nikt nie znał go lepiej ode mnie. I jako naoczny świadek mogę przysiąc, że od pierwszej do piątej klasy nigdy samodzielnie nie rozwiązał zadania ani nie odrobił pracy domowej z matematyki. Wszystko ściągał ode mnie. Nie zdziwię się, jeśli mi nie uwierzycie, bo pewnie sam miałbym z tym problem. Fakty są jednak faktami i mogę przysięgać nawet na Trzy Klejnoty buddystów. Ilekroć nam coś zadano, on tylko siedział i czekał, aż skończę i dam mu przepisać. Taka jest prawda. Gdybym nie rozwiązywał zadań, on nie wyszedłby na dwór bawić się z dziećmi. Chcę też podkreślić, że nigdy nie miałem mu tego za złe. W końcu lekcje musiałbym odrabiać i bez niego. Wydaje mi się, że obaj od początku zdawaliśmy sobie z tego sprawę. To znaczy, on doskonale wiedział, że beze mnie nic nie zdziała. Kiedy skończyłem, rzucałem mu zeszyt i biegłem na podwórko. W przepisywaniu był bardzo sumienny. Pamiętam ukłucie złości, gdy nauczycielka chwaliła go za staranność.
Jako przyjaciel nie mogłem jednak nic dla niego zrobić podczas klasówek i egzaminów. Gdyby wtedy złapano nas na ściąganiu, obie prace wrzucono by do kosza, stawiając nam pały. Nie było mowy o przepisywaniu. Nasza nauczycielka matematyki miała trzydzieści kilka lat. Plotkowano, że rozstała się mężem. Ponoć zachorowało i zmarło im dziecko, co miało tłumaczyć jej charakter. W każdym razie Ugjen w życiu nie zdał egzaminu z matematyki.
Tak mniej więcej wyglądało nasze wspólne dzieciństwo.
***
Po ukończeniu podstawówki poszedłem do gimnazjum i liceum. Jedyna szkoła średnia mieściła się w stolicy okręgu, więc musiałem się wyprowadzić. Po maturze znalazłem pracę w małym miasteczku i to by było na tyle. Ugjen z kolei poprzestał na pięciu klasach. Był jedynakiem, rodzice cieszyli się, że jest w domu, a sam nie miał ochoty na następną szkołę.
Zapytałem go raz, dlaczego nie uczył się dalej. Odparł, że tak chcieli rodzice, a ja udałem, że mu wierzę. Po chwili spytał, czy chcę znać prawdziwy powód. Kiedy przytaknąłem, rzucił, że bał się matematyki. „Mogłeś spisywać ode mnie”, wybuchnąłem śmiechem. Spojrzał na mnie i powiedział, że od pierwszej klasy miał poczucie, iż nie powinien tego robić. Słysząc to, pomyślałem, że jest prawym człowiekiem.
***
Kiedy ja kończyłem naukę, mieliśmy po osiemnaście lat. Jak już wspomniałem, znowu się wtedy przeprowadziłem i nie zaprzątałem sobie głowy świeżo rozpoznanym lamą. Do domu wróciłem na następne wakacje, a on zaprosił mnie do swojego klasztoru. W nowej roli widziałem go wcześniej tylko raz, podczas intronizacji. Jako inkarnacja był najważniejszym człowiekiem w okolicy, duchowym przewodnikiem większości mieszkańców. Na inauguracyjną ceremonię ściągnęły tłumy wiernych z białymi ofiarnymi szarfami i innymi darami. To wtedy rodzice przymusili mnie do złożenia ze wszystkimi czołobitnego hołdu.
Udając się do klasztoru z pierwszą prywatną wizytą, znów zabrałem białą szarfę i jakieś upominki. Do celi zaprowadził mnie jeden z mnichów. Ugjen siedział ze skrzyżowanymi nogami pośród buddyjskich ksiąg, różańców i innych przedmiotów rytualnych. Odprawiwszy mnicha, uśmiechnął się do mnie szeroko, ale i tak mimowolnie poczułem, ile nas dzieli. Podałem mu prezenty, nie miałem jednak zamiaru składać pokłonów. Skinął, żebym przy nim usiadł. Mina, którą znałem ze szkoły, sprawiła, że dystans zniknął.
– Ostatnim razem rodzice dali ci w kość pokłonami – powiedział ze śmiechem.
Wypadało coś odpowiedzieć, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
– Wszyscy ci się kłaniają – wykrztusiłem w końcu – więc mogę i ja.
– Jesteśmy sami – odparł, patrząc mi głęboko w oczy – zatem nie musisz się o to martwić.
Mimo to wciąż czułem się nieswojo, więc podniosłem się i wręczyłem mu drugą szarfę.
Podziękował i spytał:
– Byłeś naprawdę świetny z matematyki. Dlaczego nie poszedłeś na studia?
Miałem wiele powodów, ale że nie chciałem ich wyłuszczać, poprzestałem na jakimś wykręcie.
– Rozumiem – powiedział – ale i tak szkoda.
Powoli zacząłem się rozluźniać i czuć z nim tak, jak za dawnych lat.
– Wyglądasz teraz jak chłopiec – powiedział, jakby czytał mi w myślach.
Wolny od początkowego skrępowania, zapytałem żartobliwie, czy dalej boi się matematyki.
– Na samo wspomnienie boli mnie głowa – odparł, teatralnie marszcząc czoło.
– Cieszysz się, że nikt nie może cię już zmusić do robienia rzeczy, na które nie masz ochoty?
– Jak mógłbym dłubać palcem w nosie jako ważny lama? Właśnie uczę się tradycyjnej astrologii. Choć i tu są liczby, wydaje mi się znacznie prostsza od naszej szkolnej matematyki.
– Z tego, co rozumiem – wykrzyknąłem ze zdumieniem – astrologia jest niesłychanie skomplikowana. Szkolne zadania to przy niej betka.
– Z całą pewnością daleko mi do eksperta – odrzekł skromnie.
Autentycznie zaciekawiony, pochyliłem się i zapytałem:
– Czy po tym, jak uznano cię za inkarnację, poczułeś jakiś przypływ wiedzy?
– Nawet jeśli, nawyk szukania odpowiedzi u ciebie był silniejszy! – Teraz to on pochyli się ku mnie i spytał ściszonym głosem: – Przeczytałem gdzieś, że według uczonych jeden plus jeden może dać trzy. Jak to możliwe?
– To jest wyższa matematyka – odpowiedziałem. – Bardzo niewiele osób naprawdę rozumie takie zagadnienia. Mogłem błyszczeć na lekcjach w szkole podstawowej i średniej, ale to mnie przerasta.
Zamyślił się i powiedział, patrząc mi w oczy:
– Ja wiem tylko, że jeden plus jeden daje dwa, dwa plus dwa: cztery, trzy plus trzy: sześć, cztery plus cztery: osiem, pięć plus pięć: dziesięć, sześć plus sześć: dwanaście, siedem plus siedem: czternaście, osiem plus osiem: szesnaście, dziewięć plus dziewięć: osiemnaście, a dziesięć plus dziesięć: dwadzieścia.
Bałem się, że dociągnie tak do stu plus stu, ale zatrzymał się na dwudziestce. Odetchnąłem głęboko, zastanawiając się, w jaki sposób studiuje astrologię, i półżartem rzuciłem tylko: „brawo”.
– I wciąż – powiedział, jakby mnie nie słyszał – nie mam pojęcia, jak jeden plus jeden może być trzy.
***
Ugjen opuścił ten świat w wieku lat dwudziestu. Ja jednak żyłem dalej. Nauczyłem się, że nie wypada mówić, iż „umarł”, nijak jednak nie mogłem przekonać się do wersji, że mój przyjaciel „odszedł w nirwanę”.
Zresztą mniejsza o to. Liczy się tylko to, że więcej się nie spotkamy.
Ostatni raz widziałem Ugjena podczas uroczystości noworocznych. Zgodnie z naszą tradycją tego dnia obaj kończyliśmy dwadzieścia lat. Znalazłem pracę w mieście, ale na tym kończyły się dobre wiadomości. Słyszałem opowieści o sąsiadach z naszej wioski, którzy pragnąc zapewnić sobie powodzenie w ważnych przedsięwzięciach, udawali się do klasztoru Ugjena z prośbą o pomoc i od tej pory zawsze sprzyjało im szczęście. Nie wierzyłem w takie rzeczy, ale że od dwóch lat miałem ciągle pod górkę, postanowiłem skorzystać z okazji i poprosić o wsparcie.
Kiedy w Ugjenie rozpoznano inkarnację, ludzie zaczęli sobie przypominać rozmaite cudowne znaki, towarzyszące jego narodzinom. Jedni widzieli drzewa kwitnące zimą, drudzy słyszeli gromy z jasnego nieba, a jeszcze inni pamiętali tęczę okalającą słońce. Każdy miał coś do powiedzenia. Nie przekonywały mnie te historie, ale też nie mogę powiedzieć, że uważałem je wszystkie za blagę. Jako że byliśmy przyjaciółmi, często pytano mnie, czym się wyróżniał. Do głowy nie przychodziło mi nic poza nieszczęsną matematyką.
I nagle przypomniało mi się coś, co spokojnie można było uznać za dowód, że zawsze biło w nim szlachetne serce.
Pewnego dnia – musieliśmy być wtedy w trzeciej klasie – bawiliśmy się na brzegu rzeki Maczu. Leżał tam wielki głaz, o który, jak głosiła legenda, opierał się nocą Guru Rinpocze, wędrujący przez kraj z dwiema żonami. Rano okazało się, że cała trójka odcisnęła w skale swoje plecy – on pośrodku, one po bokach. Relikwia cieszyła się wielkim powodzeniem wśród pielgrzymów odwiedzających położone w pobliżu klasztory njingmapy: szkoły, której początek dał ów wielki święty.
Tego dnia w pobliżu nie było jednak żadnego pątnika. Kiedy skończyliśmy się bawić i ruszyliśmy do domu, zauważyliśmy rybę, wijącą się w piasku na wydmie.
– Ale wielka! – wykrzyknąłem. – Możemy ją sprzedać chińskim robotnikom. Oni je jedzą.
Ugjen nawet na mnie nie spojrzał. Podbiegł do ryby, ukląkł, wziął ją ostrożnie w dłonie i powiedział:
– Nie ma mowy. Tak się nie godzi. Zaniosę ją do wody.
– Daj spokój! Nawet nie wiadomo, skąd się tu wzięła. Do rzeki jest kawał drogi. Zdechnie, zanim ją tam doniesiesz.
– Wracaj do domu. Sam to załatwię – odpowiedział Ugjen i ruszył w kierunku Maczu. Po chwili wahania pobiegłem za nim.
Po chwili zauważyłem, że ryba przestała się ruszać i poprosiłem, żeby ją wyrzucił, ale nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Na brzeg dotarliśmy mokrzy od potu i zdyszani.
Ugjen delikatnie włożył rybę do wody. Bez słowa patrzyliśmy, jak bezwładnie unosi się na powierzchni, ale nagle drgnęła raz, drugi i błyskawicznie czmychnęła, znikając w otchłani.
Kiedy o tym opowiadałem, ludzie kiwali głowami i mówili, że nam, zwykłym śmiertelnikom, daleko do szlachetnych.
***
Pokrzepiony utkaną z podobnych anegdot aurą niezwykłości, w Nowy Rok ruszyłem do klasztoru z nieskazitelną szarfą i innymi upominkami.
Ugjen znów potraktował mnie jak starego znajomego, ale mnie tym razem przepełniała autentyczna wiara. Położywszy na stoliku swoje ofiary, cofnąłem się o krok, żeby złożyć pokłony.
– Daj spokój – powiedział ze śmiechem – i po prostu siadaj.
Mimo to wykonałem trzy pokłony, a on patrzył na mnie przeciągle.
– Ugjen, Ugjenie, Rinpocze – wykrztusiłem – zupełnie mi nie szło w tym roku. Naprawdę potrzebuję pomocy.
Uśmiechnął się i spytał:
– Masz w sobie wiarę?
– Wszyscy mówią, że na twoich błogosławieństwach można polegać – odpowiedziałem z szacunkiem.
– Mój stary przyjacielu, z całą pewnością zrobię wszystko, żeby ci pomóc – uśmiechnął się jeszcze szerzej, a potem zamknął oczy i zaczął recytować modlitwy.
Kiedy skończył, kazał mi wypić łyk wody z ołtarza i wręczył pobłogosławiony amulet, mówiąc, żebym zawsze go nosił.
Zacząłem mu dziękować, ale znów poprosił, żebym dał temu spokój. A potem, jakby nagle coś sobie przypomniał, pochylił się i powiedział:
– Zgadnij kogo spotkałem.
– Kogo?
– Pomyśl chwilę, a sam na to wpadniesz.
– Nie mam pojęcia.
– Zastanów się. Ta osoba nas łączy.
Dalej przewracałem oczami, więc wyjaśnił:
– Zjawiła się tu nasza dawna nauczycielka matematyki.
Zbaraniałem, ponieważ nie widziałem jej od chwili opuszczenia szkoły.
– Przyszła prosić o pomoc – ciągnął dalej.
– Ona?
– Tak, ona. Wyszła za mąż, urodziła dziecko.
– Rozmawialiście o dawnych czasach? – spytałem.
– Nie chciała. Kiedy wspomniałem o swoich kłopotach z matematyką, odwróciła oczy. Powiedziałem, że sporo przez to nabroiłem.
Nawet nie umiałem sobie tego wyobrazić!
– Wstała – ciągnął dalej – złożyła trzy pokłony i poprosiła o pomoc dla dziecka.
– I? – zapytałem.
– Powiedziałem, że zawsze będę jej pomagać, a ona podziękowała i wyszła.
– Niesamowita historia! – wykrzyknąłem.
– Prawie się nie zmieniła. Może była odrobinę spokojniejsza.
– Na pewno wiele w życiu przeszła.
– Wiesz, o co ją zapytałem? – rzucił Ugjen.
– Nie mam pojęcia.
– Spytałem, w jaki sposób jeden plus jeden może dać trzy.
– I co powiedziała?
– Że była tylko nauczycielką szkoły podstawowej i nie potrafi pojąć tak złożonych zagadnień.
Przypomniało mi się wtedy, że mnie też o to pytał.
– Bardzo bym chciał kiedyś zrozumieć, jak to możliwe – powiedział na zakończenie.
***
Wkrótce potem dowiedziałem się, że Ugjen opuścił ten padół łez. Od tego czasu zdążyłem się oswoić ze zwrotem „przejść w nirwanę”, ale nie o to chodzi. Rzecz w tym, że klasztor i wierni postanowili go upamiętnić, budując stupę, w której – po długich dyskusjach – postanowiono złożyć jego zęby. W tym też zresztą nie ma nic niezwykłego, gdyż tak właśnie oddaje się cześć inkarnowanym lamom.
Cały dowcip polega na tym, że zebrali pięćdziesiąt osiem zębów Ugjena.
Pięćdziesiąt osiem? Nawet jeśli nie był to człowiek zwykły, trudno to sobie wyobrazić.
Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej nie zastanawiałem się, ile zębów mają ludzie. Zasięgnąłem więc rady pewnego mądrego starca.
– Większość ma trzydzieści – odpowiedział po chwili namysłu.
Nie wyglądał na przekonanego, drążyłem więc dalej. Drugi sędziwy mędrzec odrzekł bez wahania:
– Trzydzieści dwa.
Ten nie miał żadnych wątpliwości, uznałem jednak, że warto się upewnić i w tym celu podreptałem do kawiarenki internetowej.
– Proszę się wpisać do rejestru – powiedział na dzień dobry kierownik placówki.
– Po co? – spytałem.
– Bo takie są przepisy.
– Muszę sprawdzić jedną rzecz. Zajmie mi to góra dwie minuty. Po co mam się wpisywać?
– Bo takie są przepisy.
– Daj spokój, człowieku – byłem już autentycznie poirytowany.
– Ja tu tylko pracuję. Zarabiam pięćset yuanów miesięcznie. Dlaczego pan tak do mnie mówi? – odparował podniesionym głosem.
Nie mając wyboru, dałem się spisać. Kierownik pokazał mi wyświechtany zeszyt, mówiąc:
– Pan patrzy. Każdy się wpisuje. Takie są przepisy. Nie mam tu nic do gadania.
Patrzyłem w sufit, udając, że go nie słyszę.
– Co chce pan wiedzieć? – zapytał, zamykając zeszyt.
– Ile zębów ma przeciętny człowiek.
– Nawet tego pan nie wie? – uśmiechnął się złośliwie.
– Jeśli pan taki mądry – wysyczałem – niech pan mi powie.
Zamyślił się i po dłuższej chwili odrzekł:
– Prawdę powiedziawszy, chyba nie umiem udzielić odpowiedzi na to pytanie. Pewnie ponad dwadzieścia.
– Następnym razem niech pan liczy dokładniej – prychnąłem, podchodząc do komputera.
Kiedy wpisałam w wyszukiwarkę „ile zębów ma człowiek”, pojawiło się kilkaset wyników.
Osoba podpisująca się jako „Piękna dentystka z Pekinu” wpisała tylko dwie cyfry: 28.
Według „Zimowej kukułki” odpowiedź brzmiała: „28 + 4 (ponieważ nie wszyscy mają zęby mądrości)”.
Użytkownik „Ucz się, choćbyś miał jutro umrzeć” zasadniczo zgadzał się z przedmówcą, choć w jego wydaniu było to „32 – 4”.
Niestety „Jestem królem” zalał mnie medycznym żargonem i mnóstwem niuansów, przez które straciłem dopiero co zyskaną namiastkę pewności.
Zgoda panowała tylko co do tego, że o zęby należy dbać.
Tak czy siak, klasztor musiał zdawać sobie sprawę, że nie wszystkie z pięćdziesięciu ośmiu zebranych zębów należały do Ugjena.
Przełożony świątyni najwyraźniej poczuł się przyparty do muru, bo owinął relikwie w białą jedwabną szarfę i udał się do rodziców Ugjena prosić o identyfikację. Starsi państwo odrzekli jednak, że zebrali i przekazali klasztorowi wszystko, co mogło mieć związek z ich synem, i nie potrafią zrobić w tej sprawie nic więcej.
Kiedy skończono budować stupę, przełożony uznał, że w tej sytuacji musi w niej umieścić – obok świętych ksiąg i innych tradycyjnych relikwii – komplet pięćdziesięciu ośmiu dostarczonych świątyni zębów.
Konsekrowana stupa natychmiast stała się celem pielgrzymek wiernych, do których zaliczałem się także ja.
Podczas jednej z takich wizyt nagle przypomniałem sobie incydent z dzieciństwa. Kiedy raz poszliśmy odrabiać lekcje w domu Ugjena, który jak zawsze czekał obok, aż skończę, żeby starannie przepisać rozwiązanie zadania, nagle potwornie rozbolał mnie przedni ząb. Ponieważ strasznie płakałem, Ugjen pobiegł po ojca, a ten obejrzał mnie i stwierdził, że nie obejdzie się bez rwania. Przerażony, próbowałem uciekać, ale złapał mnie, zawiązał nitkę na feralnym siekaczu, kazał spojrzeć w górę i szarpnął.
Po eksplozji bólu przyszła natychmiastowa ulga, a starszy pan z uśmiechem podał mi dyndający na sznurku ząb, kazał owinąć go przędzą i wrzucić na dach przez okno.
– Wiesz, co się mówi? – zapytał, gdy wszystko było gotowe.
– Oczywiście – odpowiedziałem, chociaż bałem się trochę, że nie dorzucę na dach i sprowadzę na siebie nieszczęście.
– Ząb zły wyrzucam jak świńskie kły – wyrecytowałem, wychylając się, oparty plecami o dolną krawędź framugi. – Obym dostał za niego nowy, biały jak perłowy! – wykrzyknąłem, ciskając zawiniątko na dach po trzecim powtórzeniu.
– Brawo – powiedział ojciec Ugjena. – Teraz na pewno odrośnie ci zdrowy.
Po rozpoznaniu w Ugjenie reinkarnacji wielkiego lamy i zebraniu przez mnichów, jak każe tradycja, wszystkiego, co wiązało się z jego dzieciństwem, klasztor stwierdził, że brakuje zębów. Mnisi natychmiast udali się więc na dach jego rodzinnego domu, gdzie, ma się rozumieć, znaleźli mleczaki, zawinęli je z czcią w jedwabną szarfę i powieźli do świątyni. Jest zatem bardzo prawdopodobne, że pośród relikwii w czczonej przez rozmodlonych pielgrzymów majestatycznej stupie, znajduje się i mój siekacz, wrzucony przed laty na dach najlepszego przyjaciela.
Pema Ceten (1969–2023) – ang. Pema Tseden; chiń. Baima Caidan – był pierwszym tybetańskim absolwentem Szkoły Filmowej w Pekinie i najbardziej znanym, wielokrotnie nagradzanym reżyserem tybetańskim. Po ukończeniu szkoły średniej kilka lat pracował jako nauczyciel i uważał się przede wszystkim za pisarza. „Kręcę filmy, żeby pokazać prawdziwe życie Tybetańczyków – mówił. – Tak było od początku: grają sami Tybetańczycy, wszystkie postaci mówią, myślą i zachowują się po tybetańsku. I tym moje filmy różnią się od cudzych”.
„Ząb Ugjena” opublikował w 2012 roku, w słynnym magazynie literackim Drangczar („Deszczyk”).