Prawdę powiedziawszy, nie byłam zaskoczona, czytając w New York Timesie, że chińscy bogacze nie chcą już trzymać tybetańskich mastifów, tylko sprzedają je za pięć dolarów do rzeźni, w których są przerabiane na mięso, dywanik lub zimowe rękawiczki. Zawsze wiedziałam, że wyrywanie z naturalnego środowiska symbolu Płaskowyżu Tybetańskiego skończy się źle, nie myślałam przecież, że ból i upokorzenie przyjdą tak szybko. Ledwie dwa lata temu znajomy z Juszu opowiadał mi o swoich krewnych, którzy sprzedali handlarzowi psa za cztery miliony yuanów. Połowę dostali od ręki, reszta miała spłynąć po znalezieniu nowego nabywcy. Zastanawiam się teraz, czy ten mój wylicytowany ziomek także skończył w gorącym kociołku.
Juszu uchodzi za ojczyznę tybetańskich mastifów, co na pewno jest wymyśloną dla pieniędzy bajką. Pięć lat temu po tragicznym trzęsieniu ziemi szczenięta kradli tam nawet – przyłapani przez kogoś z aparatem – ludzie w pomarańczowych kombinezonach „ratowników”. Wielu do dziś nie chce w to wierzyć, mimo że Ren Wentao, który wyciągał wtedy ludzi spod gruzów, napisał na swoim blogu: „nie ulega wątpliwości, że kradziono psy, żeby je sprzedać”. Wtórowali mu Tybetańczycy, pisząc, że „dla niektórych akcja ratunkowa była wyłącznie przykrywką do kradzieży mastifów”.
Hodowle powstawały zresztą nie tylko tam, ale w całym Tybecie, również w Lhasie. Wiele kontrolowała policja i wojsko. Jedną widziałam na własne oczy, przy drodze na stołeczne lotnisko Gongkar. Należała do oddziału straży pożarnej Ludowej Policji Zbrojnej i kojarzyła się naszym wyłącznie z korupcją.
W 2011 roku (czyli zenicie komercyjnego szaleństwa) Pema Ceten nakręcił film o tym smutnym procederze. „Stary pies” to historia rodziny, w której syn sprzedaje mastifa, a ojciec – uważający, że tak się nie godzi – odkupuje go, ale na koniec, nie widząc innej możliwości, zabija. Profesor Cering Siakja z University of British Columbia pisał w recenzji o „symbolach destabilizacji i rozdarcia tybetańskiej – czytaj: każdej – kultury oraz krajobrazu przez gospodarczą transformację Chin: o płocie, oznaczającym prywatyzację i wydziedziczenie, o handlarzu, przekonującym starego do sprzedania psa argumentem, że ten będzie miał lepiej w mieście (na co nagabywany pyta: „A czegóż to boją się miastowe?”) i o skarbie nędzarzy, skradzionym przez chciwość i materialistyczny oportunizm.
Dla mnie ta sytuacja jest metaforą. „Tybetański mastif – pisałam po pacyfikacji protestów w 2008 roku – to najsłynniejszy czworonóg Płaskowyżu, tak rzadki i cenny, że wielu potentatów i pozerów prześciga się w wydawaniu fortun na zwierzęta, które w dodatku muszą karmić górami mięsa. Ale przychodzi dzień, gdy zdenerwowany pies gryzie swego nowego pana i natychmiast zostaje zatłuczony na śmierć. Chińskie gazety często opisują takie historie, które doskonale oddają istotę stosunków między Tybetańczykami a Hanami, czy raczej wszystkimi grupami etnicznymi tego społeczeństwa. Póki Tybetańczycy dobrze czują się w roli piesków, Hanowie darzą ich ciepłymi uczuciami i – niczym właściciel pasący ulubieńca – »kochają« Tybet. Ludzi różni jednak od zwierząt wola i poczucie własnego ja. Tybetańczycy nie chcą być pieskami, bo oznacza to utratę tożsamości, a z czasem i samego Tybetu. Kłopoty wybuchają, kiedy przestają się cieszyć statusem pieszczocha i zaczynają dzielnie walczyć o swe człowieczeństwo, o tybetańskość. Już je mamy: jesteśmy aresztowani, wtrącani do więzień, torturowani, a nawet mordowani. Ten reżim wymierza takie kary. Hanom, którzy trzymają się z daleka od rządu, ta błyskawiczna zamiana miejsc otworzyła oczy na prostą prawdę: Tybetańczycy nie mogą zachowywać się jak ludzie. Kiedy to robią, narażają się na śmiertelne niebezpieczeństwo”.
Ale nie koniec na tym. Nieznośnie upokarzająca sytuacja tak cennych do niedawna psów sprawiła, że wielu Tybetańczyków – zwłaszcza dobrze wykształconych i znanych – rozpowszechnia dziś obraz przedstawiający czarny kontur mastifa na tle zielonego stoku oraz napis po chińsku i angielsku: „Zabrać cię z powrotem na łąki”. Niestety, łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Po latach komercyjnego szaleństwa, krzyżowania, zapładniania na siłę, wstrzykiwania silikonu i operacji plastycznych nie do poznania zmienił się i wygląd, i charakter tych zwierząt. Czyż sprowadzenie ich do ojczyzny nie spotęgowałoby tylko cierpień i chaosu?
Trudno się nie zgodzić z poetą Gade Ceringiem, który tak kończy „Śmierć tybetańskiego mastifa”: „Bardzo chciałem znaleźć w tej historii jakiś czar, jakąś poruszającą więź między Tybetańczykami a ich psami, ale dałem spokój wszystkim tym głębiom zdrad i pryzmatom subtelności uwarunkowań społecznych. Jest tylko jeden wniosek, który umiem wyciągnąć z tego, co dzieje się dziś na mojej ojczystej ziemi. Ludzie mogą teraz chlipać za mastifami, lecz nie ulega żadnej wątpliwości, że na milimetr nie zboczą z wydeptanej ścieżki i będą sprzedawać wszystko, co mają, aż zostaną z niczym”.
maj 2015