„Trwa renowacja byłego yamenu stacjonującego w Tybecie ministra rządu Qingów – informowała 29 maja strona internetowa »Chińskiego Tybetu«. – Rozpadające się budynki, które stanowią zagrożenie dla mieszkających w nich ludzi, zostaną odnowione z zachowaniem pierwotnego stylu starych dziedzińców. Po zakończeniu prac powstanie tu muzeum byłego yamenu”… i tu powtórka całej zbitki z pierwszego zdania.
Ów „były yamen stacjonującego w Tybecie ministra rządu Qingów” odnosi się do Podrangu (pałacu) noszącego miano Tromsikhang, który wzniesiono w północnej części Barkhoru w czasach VI Dalajlamy, na przełomie XVII i XVIII wieku. Budynek nazywał się najpierw Phuncog Rabten Paldzior. Mieszkali w nim sam Cangjang Gjaco i wódz choszuckich Mongołów Lhasang-chan, wyzionęli ducha tybetański władca Khangczenne oraz sześciu czy siedmiu ambanów, po mandżursku „dużych ludzi”, czyli mieniących się też „wielkimi ministrami” przedstawicieli rządu Qingów w Mongolii, Qinghai, Tybecie i Xinjiangu (w dokumentach chińskich tytułuje się ich „ministrami stacjonującymi w Tybecie”).
Nazwę Tromsikhang – odnoszącą się do „możliwości widzenia domów miasta” albo stania „frontem do ulicy” – nadano, gdy pałac zajmował regent Pholhane, którego polityka otworzyła Tybet przed niszczycielskimi siłami zewnętrznymi. Prawdę mówiąc, śmierdzi tu krwią. W tych murach zabito najpierw dwie żony Khangczenny, a wkrótce potem, w 1750 roku, para ambanów podstępnie zgładziła syna Pholhany, Gjurme Namgjala, za co rozwścieczeni Tybetańczycy wyrżnęli setki Mandżurów i Hanów. Pisałam już, jak bardzo różni się od chińskiej nasza pamięć tych zdarzeń.
Przed wielką „renowacją” w Tromsikhangu, „chronionym zabytku lhaskiej architektury”, mieszkało kilkadziesiąt rodzin. W rzeczy samej „antyczny dziedziniec” był przebudowywany wiele razy i pierwotny styl odebrano mu już przed ponad trzystu laty. Dzieła zniszczenia rewolucji kulturalnej dopełniły władze lokalne kolejnymi „remontami”.
Liao Dongfan, naoczny świadek i były naczelny „Chińskiego Tybetu”, pisał w 1994 roku, że „w ramach renowacji stolicy kompleks właściwie zburzono”. Trzy lata później międzynarodowa organizacja restaurująca starą Lhasę stwierdziła, że decyzją wiceprzewodniczącego rządu Tybetańskiego Regionu Autonomicznego i stołecznej komisji planowania „większą część zabudowy Tromsikhangu zrównano z ziemią, zostawiając tylko fasadę od strony Barkhoru”. Wkrótce potem wyrósł tam czteropiętrowy blok mieszkalny. Zniszczenia były nieodwracalne; mimo wysiłków André Alexandra i jego kolegów z Tibet Heritage Fund odtworzyć udało się tylko kilka pokoi, okien i wrót. Nowe domy miały co prawda fasady malowane w tybetańskim stylu, ale budowano je ze zbrojonego betonu.
Na gjegu szar, gjegu kji i gjegu nub – wewnętrznych dziedzińcach wschodnim, środkowym i zachodnim – mieszkało sto niemal wyłącznie lhaskich rodzin, niektóre od dziesięcioleci. W związku z przebudową w 1997 roku część musiała się wyprowadzić, ale większości pozwolono zostać. Zamknięto wtedy i zastąpiono sklepem jedną z bram, z której został tylko kształt. Rok później otwarto nową tam, gdzie stała kiedyś poczta.
W 2010 roku przystąpiono do kolejnej poważnej i kosztownej „renowacji”, która zlikwidowała ostatnie trzystuletnie fasady, nadal jednak nie wysiedlono mieszkańców. Część rodzin wynajęła albo udostępniła swoje domy biznesmenom, Hanom i chińskim muzułmanom. Koszty odstępnego rosły, więc grupa kupców Hui wykupiła za milion yuanów jedno piętro – od ulicy zrobiono sklepy z dywanami, tkaninami, przedmiotami codziennego użytku, sztuką i rzemiosłem, powstały tam też pracownie, w których malowano i sprzedawano thangki. Studia otwierali i przybysze z Chin dla podobnych sobie przyjezdnych pasjonatów.
Pod koniec 2012 roku lhaskiej starówce zafundowano następny wielki remont. Tym razem wszystkim mieszkańcom kazano opuścić Tromsikhang, zmuszając ich do „przeprowadzki” na zachodnie lub wschodnie przedmieścia albo do wynajęcia czegoś w mieście. Ludzie dostali ostrzeżenia z różnych departamentów, przede wszystkim od komitetu dzielnicowego, musieli więc zbierać się szybko i zadowolić symbolicznym odszkodowaniem (25 tysięcy yuanów za kwaterę i, jeśli ją mieli, pięć tysięcy za metr kwadratowy powierzchni sklepowej od frontu). Niektórych chińskich sprzedawców nie ruszono, ponieważ zasłaniali się zapłaceniem astronomicznego odstępnego. Żaden Tybetańczyk nie zdecydował się na strategię „gwoździa”, żeby walczyć o lepsze odszkodowanie.
W maju 2013 roku „Dziennik Tybetański” opublikował zdjęcie z Tromsikhangu podpisane „prace restauracyjne w byłym yamenie stacjonującego w Tybecie ministra rządu Qingów, Barkhor w lhaskiej dzielnicy Chengguan” – i stało się jasne, że trzystuletnia nazwa została wymazana, ustępując miejsca nowej frazie.
Transformacja skrwawionych ruin w „muzeum yamenu” i bliźniacze „Miasto Śniegu”, czyli nowe „centrum edukacji patriotycznej” u stóp pałacu Potala, wyrastają z tego samego imperatywu pisania na nowo historii Tybetu, czy raczej tworzenia czegoś z niczego, jak w tym gazetowym opisie: „Ekspozycja w restaurowanym yamenie ukazuje historię i rozwój ministerstwa Qingów w Tybecie oraz wkład kolejnych ministrów w dzieło strzeżenia narodowej jedności i granic państwa, w rozwój Tybetu i doskonalenie jego społeczeństwa”.
Prawda o stu trzydziestu pięciu, jak pisze Wang Lixiong, albo stu trzydziestu ośmiu, jak chcą kuratorzy nowego muzeum, ambanach jest jednak taka, że od swojego zarania w XVIII wieku do rewolucji Xinhai w 1911 roku „nigdy nie sprawowali faktycznej władzy w Tybecie”. „Pekin utrzymywał zawsze, że obecność jego ministra świadczyła o zwierzchności Chin, i przedstawiał go jako oficjalnego reprezentanta rządu centralnego, kierującego polityką Tybetu”, ale według Tybetańczyków i ich kronik był on tylko „ambasadorem mandżurskiego cesarza, który zajmował się głównie przekazywaniem informacji i co najwyżej służył radą tybetańskiemu rządowi, nie mając przecież żadnej władzy”. „Tybetańscy dygnitarze traktowali wysłanników Qingów z szacunkiem, ale posłuszeństwo w najlepszym razie udawali, rządząc Tybetem wedle woli własnej, nie Chin”. Innymi słowy minister był po prostu „łącznikiem” Pekinu, ale Tybetańczycy, gdy chcieli, potrafili tę „łączność” zrywać.
Skoro przy okazji „renowacji” Lhasy po raz kolejny „zaprzęgnięto przeszłość w służbę teraźniejszości”, apeluję do włodarzy tej narracji o dołączenie dynastii, która panuje od „wyzwolenia” w 1951 roku, i pokazania również wiekopomnych dokonań „stacjonujących w Tybecie” ambanów Komunistycznej Partii Chin. Jak można o nich zapomnieć? Z pewnością musieli być bardziej patriotyczni od ministrów feudalnej dynastii (pogardzanej i oskarżanej przez partię o dekadencję) i bić ich na głowę w „ dziele strzeżenia narodowej jedności i granic państwa, rozwijania Tybetu i doskonalenia jego społeczeństwa”. Chyba że – bo tylko to tłumaczyłoby patriotyczną ciągłość – feudalni namiestnicy są dziś uznawani za członków KPCh? Bez tego wykopywanie ze śmietnika historii dygnitarzy z Mandżurii do uzasadniania okupacji lub dowodzenia słuszności chińskich rządów – bo bez wątpienia idzie w tym wszystkim tylko o to – musi być równoznaczne z utratą twarzy.
Jeśli jednak pamięć wysłanników rządu Qingów jest im faktycznie tak droga, muzeum „byłego yamenu stacjonującego w Tybecie ministra” należałoby urządzić w faktycznej cesarskiej ambasadzie, czyli w domu „pod dwoma senge”, kamiennymi lwami, przerobionym przez „utrwalaczy stabilizacji” na „Hotel nr 2 Tybetańskiego Okręgu Wojskowego”. Tromsikhang jest pod tym względem znacznie mniej zasłużony (choć z pewnością bardziej zalatuje krwią). Tyle że w całym tym przedstawieniu jedyną prawdziwą rzeczą są niskie pobudki reżysera.
Jeśli rzeczywiście czują taką więź „z ministrem rządu Qingów”, może powinni się zastanowić do kogo on należał. „Czy rzeczywiście należy stawiać znak równości między państwem Qing a Chinami? – pyta profesor Mark Elliot z Uniwersytetu Harvarda. – Czy raczej uznać je za imperium Mandżurów, którego Chiny były tylko częścią?”. Dynastia Qing i „Republika Chińska, o Republice Ludowej nie wspominając, były różnymi bytami o różnych aspiracjach politycznych. Podobieństwa demograficzne i geograficzne są oczywiste, ale podobne nie znaczy identyczne”.
Na koniec warto przypomnieć, że ta część Tromsikhangu, w której urządzono dziś muzeum „byłego yamenu”, zawdzięcza ocalenie z pożogi niszczycielskiej „transformacji” w 1997 roku tylko André Alexandrowi i THF, wyrywającym okruchy zabytków sprzed wygłodniałych buldożerów. Bez tych ludzi pałac podzieliłby los rezydencji Surkhanga, zmienionej w „Galerię Handlową Surkhang”, w której nie da się już raczej urządzić żadnego muzeum. Władze stołeczne podziękowały André na swój sposób, wyrzucając go z Lhasy. Gdyby wciąż żył, pewnie zapłakałby nad politycznym mataczeniem miejscem, które uratował.
Absurdalnym projektom, służącym wyłącznie zmienianiu historii Tybetu, najwyraźniej nie ma końca. Zastawiam się, ile nowych „ośrodków edukacji patriotycznej” przyniesie obecna „renowacja” lhaskiej starówki. W gazetach pełno informacji o „czerwonej turystyce”, która staje się „dźwignią gospodarki” dzięki „promocji miejsc związanych z wielkimi przywódcami i historią rewolucji”. W Lhasie ani gdzie indziej w Tybecie nie urodził się żaden komunistyczny wódz, ale czerwona turystyka kwitnie i tu dzięki mandżurskim ministrom, pisarzowi Gendunowi Czophelowi czy tangowskiej księżniczce Wencheng z VII wieku, przepoczwarzanym powoli w „dobrych patriotów” nie tyle dla pieniędzy, co ideologicznych potrzeb procesu kolonizacji.
6 czerwca – 23 lipca 2013
Tromsikhang na malowidle z XIX wieku. Stupę przed budynkiem zburzyli czerwonogwardziści zwalczający „cztery stare” w czasach rewolucji kulturalnej.
Tromsikhang w 1954 roku.
Tromsikhang przed rozbiórką w 1997 roku.
Rozbiórka północnego skrzydła Tromsikhangu w 1997 roku.
Pozostałości głównej bramy Tromsikhangu, sierpień 1997 roku.
Transformacja w muzeum, październik 2010 roku.
Dziedziniec muzeum „byłego yamenu”, lipiec 2013 roku.
Sala muzeum „byłego yamenu”, lipiec 2013 roku.