Oser: Dzień sądu, próg piekła – między smogiem a głodnymi duchami

Przed kilkoma dniami byliśmy w schowanej w hutongu wietnamskiej restauracyjce na „ostatniej wieczerzy” Andy’ego, dziennikarza New York Timesa, który od ośmiu lat mieszkał w Pekinie. Ciągle pamiętam nasze pierwsze spotkanie wiosną 2009 roku. Wysoki, męczył się i bezustannie wiercił na mojej tybetańskiej sofie. Nie nagrywał, tylko notował z niesamowitą szybkością. Opowiadałam o sobie i o brutalnej pacyfikacji protestów, które rok wcześniej przetoczyły się przez cały Tybet. W tamtym czasie bardzo się bałam i denerwowałam. Andy wyczuł emocje, którymi podszyty był mój śmiech. Artykuł zaczął od opisu dręczącego mnie koszmaru, w którym znów jestem w Lhasie i biegnę z płaczem za ciężarówką wypełnioną skatowanymi aresztantami, bo kiedy próbowałam ich sfotografować, okazało się, że zginął mi aparat.

Nie pamiętam, czy wtedy był smog. Z pewnością nie taki jak ten, który kilka lat później stał się symbolem stolicy Chin i zjawiskiem tak powszednim, że gdy go nie ma, w mediach społecznościowych publikuje się wyłącznie zdjęcia błękitnego nieba. Pożegnalną kolację jadła z nami zaprzyjaźniona dziennikarka. Przez cały wieczór pisała tekst o poprawie jakości pekińskiego powietrza. „Co?” – wykrzyknęłam zdumiona i sięgnęłam po telefon, na którym zainstalowałam aplikację, monitorującą poziom smogu. Za oknem było szaro, wszyscy przechodnie mieli na twarzach maski. „W porównaniu do tego, co działo się wcześniej”, pospiesznie dodała znajoma.

Niewykluczone. Kto wie. Być może zeszłoroczne stężenia PM2,5 i PM10 były jeszcze bardziej alarmujące niż dzisiaj. Ale jeśli rzeczywiście są niższe, to czy mamy teraz mniejszy problem z zanieczyszczeniem powietrza? Trzeba wierzyć w postęp i nie podchodzić do wszystkiego negatywnie. Składając wizytę w Wielkiej Brytanii – tym dawnym imperium – w październiku 2015 roku, Xi Jinping oświadczył z dumą w parlamencie, że w Chinach idea rządów prawa i stawiania na pierwszym miejscu ludzi ma już ponad cztery tysiące lat. A potem zaprosił jeszcze deputowanych, zachęcając do zobaczenia wszystkiego na własne oczy. Może smog okaże się łaskawy dla twarzy cesarza Xi i raczy na ten czas ustąpić.

Tak czy siak, tamtego wieczora nie dusiliśmy się smogiem. Poza wyjazdem Andy’ego, jego partnera i psa imieniem Muxu przyszłość była tradycyjnie niepewna. Kiedy o północy kończyliśmy się żegnać i ściskać na chodniku, szybko pstryknęłam zdjęcie telefonem. W tle widać rzęsiście oświetlony i wciąż otwarty przybytek o nazwie: „Słynne chińskie markowe stroje pogrzebowe Refuxiang”. Ten kraj uczy brać rzeczy najdziwaczniejsze za zwyczajne. Ai Weiwei powiedział mi kiedyś, że najbardziej potrzeba nam w życiu normalności. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.

2.

Pewnego wieczora rozdzwonił się telefon Wang Lixionga, którego nie było w domu, bo poszedł na spacer nad rzekę. Smog akurat zelżał i maski faktycznie spełniały swoje zadanie. Spojrzałam na wyświetlacz: bezpieka. Po chwili wahania postanowiłam odebrać.

Mężczyzna przedstawił się jako służba „bezpieczeństwa miasta” i zwracał się do mnie per „Ayi”, „ciotka” (jakby mówił do starszej, dobrze sobie znanej niewiasty). Nigdy wcześniej nie nazwał mnie tak żaden esbek, co zdestabilizowało mnie do tego stopnia, że nie mogłam się skupić na jego słowach. Pomyślałam tylko, że przynajmniej jest uprzejmy. Jego koledzy z Lhasy zawsze nazywają się „Taszi” (Xu Xiao powiedziała mi kiedyś, że każdy funkcjonariusz, którego o to pytała, kazał się tytułować „oficerem Zhang”). Taszi to po tybetańsku „pomyślność”, a z dodatkiem słowa delek – codzienne pozdrowienie i błogosławieństwo. Niektórzy z moich Taszich byli mili jak większość mieszkańców Lhasy, ale inni walili pięścią w stół i wykrzykiwali: „Nasze Chiny są już potęgą, nie boimy się niczego i nikt ci nie pomoże!”.

O co chodziło? Później dowiedziałam się, że następnego dnia sądzili siedemdziesięcioletnią Gao Yu, a kilka dni wcześniej Wang Lixiong jadł kolację z przyjaciółmi, wśród których było kilku znanych obrońców praw człowieka, na przykład Hu Jia. Jakiś paranoik uznał zapewne, że planują zajęcie budynku sądu, i postanowił ich prewencyjnie aresztować, co zwykle polega na tym, że „służba bezpieczeństwa miasta” wysyła swoich ludzi pod wskazane adresy, gdzie przejmują stróżówki oraz rozstawiają i zajmują dwa krzesła przed upatrzonymi drzwiami. Nie opuszczają tego posterunku dzień i noc; nie jestem pewna, czy i jak się zmieniają. Czasem trwa to dobę, innym razem kilka dni, tygodni, a nawet miesięcy. Zawsze zostaje po nich podłoga usłana niedopałkami i łupinkami pestek dyni. Na klatce schodowej są dźwiękowe włączniki światła, więc jeśli nie chcą siedzieć po ciemku, muszą ciągle hałasować: gadać, kasłać, pluć, pierdzieć, tupać albo klaskać.

Kiedy pracują, nie wychodzę z domu, bo nie chcę ich oglądać. Poza tym pochłaniały mnie akurat internetowe relacje ze „święta Palden Lhamo”. Te lhaskie uroczystości są dziś popularne w całym Tybecie i często nazywane „dniem kobiet”. Palden Lhamo jest bóstwem, ma swój posąg na piętrze świątyni Dżokhang i twarz żaby, którą odsłania się tylko raz do roku, piętnastego dnia dziesiątego miesiąca naszego kalendarza. Na uroczystość ściągają tłumy mnichów i świeckich, a kobiety cieszą się określonymi przywilejami, o których nie będę się tu rozpisywała. Powiem tylko, że każdy, kto z wyglądu przypomina kobietę, może tego dnia śmiało wyciągać rękę po datki. Znajomi z Lhasy robią wtedy mnóstwo pięknych zdjęć pielgrzymów i bogini o żabiej twarzy. Wielu Tybetańczyków mierzi jednak cała ta żebranina, ale choć sama nie znoszę wulgaryzowania tradycyjnych świąt, tym razem zaśmiewałam się do łez, dostając internetowe czerwone koperty z kwotami, dającymi pole do popisu miłośnikom homofonicznych żartów.

W tym roku co wieczór starałam się składać pokłony (co jest jedną z czterech praktyk wstępnych wielu szkół buddyzmu tybetańskiego). Kiedy o zmierzchu zapaliłam lampkę przed swoim ołtarzykiem, odgłosy z klatki schodowej natchnęły mnie do napisania wiersza.

Zza drzwi słyszę o północy
Wasze rytmiczne wrzaski
Męskie głosy w stolicy imperium
Horrendalne, chamskie, ale nieczytelne
Udaję, że nie słyszę, nie słyszę

 

Nie patrzę na wasze rozklekotane krzesła
W korytarzu oblepionym ogłoszeniami
Kiedy jecie, nagle spowija je policyjny cień
Którego nie znam godziny
Udaję, że nie widzę, nie widzę

 

Jutro święto Palden Lhamo
Jestem szczęśliwa, to moja miłość
Za to wy ciągle tupiecie
Jakby was opętał demon

 

Skończywszy pisać, wróciłam do modlitwy. Kiedy odwróciłam głowę do okna, zobaczyłam ciężką kotarę smogu.

3.

Pozwólcie, że opowiem wam o znajomym z Amdo, który zabrał rodziców, żonę i dziecko na pielgrzymkę do Lhasy. Kiedy zgromadził wszystkie niezbędne dokumenty, czuł się tak, jakby wyrosły mu skrzydła. Naprawdę podchodził do tego bardzo emocjonalnie!

O jakich dokumentach mówimy? O takich, których potrzebują Tybetańczycy z Khamu i Amdo (a więc z prowincji Gansu, Qinghai, Sichuan i Yunnan), żeby móc znaleźć się w Lhasie. Raz, zezwolenie na wjazd do Tybetu, które wydaje policja z miejsca zameldowania (chińskiego hukou) w celu „okazania” wszystkim posterunkom i organom. To zaświadczenie niekaralności musi nosić podpisy i pieczęcie lokalnego dzielnicowego oraz komendanta. Dwa, tymczasowe poświadczenie tożsamości – zawierające imię, nazwisko, płeć, pochodzenie etniczne i numer dowodu – ważne przez trzy miesiące i wydawane na pierwszym posterunku na terenie Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Trzy, poświadczenie czasowego zatrzymania dowodu osobistego przez posterunek w stolicy. W biurze, jakie prowadzi w Lhasie każdy region Tybetu, trzeba też przedstawić swój stołeczny adres oraz numer telefonu, wskazując jednocześnie najbliższy komisariat tudzież posterunek, w którym został dowód. Ten papierek musi zdobić siedem czerwonych pieczęci.

Mnich potrzebuje dodatkowo zaświadczenia tożsamości duchownego oraz kilku jeszcze bardziej absurdalnych dokumentów. A i tak zawsze może zostać zawrócony.

Czujecie się zagubieni? Kręci się wam w głowie? Opowiem, jak było ze mną. Jadąc z Pekinu do Lhasy, trzy lata temu utknęłam na pierwszym posterunku na szosie z Qinghai, ponieważ nie miałam pierwszego kwitka, zezwolenia na wjazd. Z policyjnej instrukcji wynikało, że mają być na nim dane osobowe, płeć, pochodzenie, numer dowodu, adres w Tybecie, cel i planowany czas pobytu, karalność, gwarancja praworządności, dane organu wydającego oraz osoby kontaktowej. Zaświadczenia wymagano tylko od Tybetańczyków. Siedmioro podróżujących ze mną Chińczyków nie potrzebowało żadnych egzotycznych podkładek.

Dziś wyprawa do Lhasy jest dla Tybetańczyka tak samo skomplikowana jak wyjazd za granicę. Chińczykom wystarczy natomiast dowód. Dawne „zakazane miasto” znów stało się niedostępne – tym razem dla synów i córek tej ziemi. Dlatego też tak kibicowałam wspomnianemu znajomemu, któremu udało się dotrzymać obietnicy złożonej sędziwym rodzicom i doprowadzić ich przed oblicze świętego posągu Buddy w Dżokhangu. Oraz pokazać majestat Potali synkowi, zanim doszczętnie schińszczą go w szkole. „Zobaczenie Tybetu – napisał w internecie ziomek z Amdo – jest marzeniem każdego młodego Tybetańczyka. U nas dorośli ciągną dzieciaki za uszy, pytając: »Widziałeś już Lhasę?«. Jeśli malec nie piśnie z bólu, cieszą się ze »znaku«, że mu się uda, jak dorośnie”. Takie to nasze zabawy, raczej słodko-kwaśne.

Znajomy robi świetne zdjęcia, ale jego fotografie z Lhasy wprawiły mnie w przygnębienie. Kontur Dżokhangu wygląda jak wycięty z papieru, świątynia tonie w cieniu, samotna i milcząca. Rozkochana w drogocennych turkusach, wielkich koralach i miodowych bursztynach księżniczka Wencheng nosi czarną maskę i ma smutne oczy. Nie za sprawą smogu. I nie przez niego mimo pełni na Barkhorze nie ma śladu życia.

4.

Równie porażająco jak smog działa na zmysły historia „intronizacji” chińskiego aktora, który zdobył sławę, grając cesarza Qianlonga w jakimś kostiumowym serialu. Ceremonię przeprowadził człowiek niezbyt znany, choć nadał sobie miano – pośród bodaj dwudziestu innych tytułów – „jedynego wpływowego w świecie duchowego mistrza”. Po tybetańsku nazywa się Pema Oser, w rzeczywistości – Wu Darong. Pochodzi z Fujianu, był biznesmenem handlującym torbami i buddyjskimi przedmiotami rytualnymi. Wspomniany aktor, Zhang Tielin, otrzymał tybetańskie imię Pema Czophel, ale upodobał sobie wariant Pema Tielin.

Chińska „intronizacja” – nazywana także „zasiadaniem na łożu” – to potoczne, uproszczone określenie ceremonialnego osadzenia na tronie tybetańskiego lamy. Nie wiem, skąd wzięli wersję z „łożem”, ale dla laika jest w tym wyrażeniu coś dwuznacznego, wręcz nieprzyzwoitego. W rzeczy samej, Zhang Tielin był bohaterem wielu pikantnych plotek, niemniej nagranie z jego „wyniesienia” okazało się jeszcze popularniejsze od nich.

A było tak: grupa nie-Tybetańczyków, kobiet i mężczyzn, przebrała się w tybetańskie stroje, grupa nietybetańskich mnichów i mniszek nałożyła tybetańskie szaty, po czym zebrali się w centrum konferencyjnym w Hongkongu na uroczystości przypominającej bankiet w pekińskiej Wielkiej Hali Ludowej. Z głośników grzmiało tybetańskie „lama cienno”, za scenografię dla Pemy Osera i zaproszonych gości robiły podświetlone zdjęcia Buddów z thanek i fresków. Między stołami krążyły symbole Trzech Klejnotów buddyzmu tybetańskiego: posągi Buddy, święte księgi i małe stupy. Aktor teatralnie kłaniał się przed swym „mistrzem i mędrcem”, który uwolnił go od „zmieniającego się bezustannie świata”. Pokłon stanowi integralną część praktyki buddyjskiej, niemniej tradycje chińska i tybetańska różnią się od siebie. Sceniczne skłony okazały się dość przypadkową fuzją, po której przyszła kolej na odebranie buddyjskich szat, ceremonialnego nakrycia głowy i innych przedmiotów z rąk „nauczyciela”, z mozołem mamrocącego „mantry”. Trudno o lepszy odpowiednik lepkiego smogu niż niedorzeczność tej sceny. Na początek Wu Darong, obleczony w coś na kształt cesarskiej sukni, opowiadał w dodatku o „narodowym święcie” i „wspólnym celebrowaniu sześćdziesiątej rocznicy naszego kraju, który w trudzie i znoju walczył o to, byśmy mogli cieszyć się dziś splendorem chwały, sukcesu, potęgi i bogactwa”. Czyżbym słyszała sekretarza partyjnej komórki do spraw tybetańskiej tradycji buddyjskiej? I ucieleśnienie owego „splendoru sukcesu”?

Każdy, kto obejrzy relację z tego horroru, poczuje się zbrukany i upokorzony. Tybetańczycy uznali to za prowokację i zareagowali bardzo emocjonalnie. Ciekawa rzecz, bo jednym głosem przemówili nagle przedstawiciele najróżniejszych grup – należący do systemu i omijający go szerokim łukiem, zdeklarowani buddyjscy tradycjonaliści i wolnomyśliciele. Wielokrotnie udostępniany post, który ewidentnie najlepiej oddawał nastroje, zaczynał się od słów: „Płakałem, bo nie mogłem znieść widoku takiego upokorzenia buddyzmu tybetańskiego! Czułem wściekłość, gdyż nigdy nie pogodzę się z takim świętokradztwem!”. (Byli i tacy, którzy zżymali się z innych przyczyn, ale tak przecież kończy się każde spotkanie oszustów i kanciarzy.)

W gęstniejącym smogu może nam pomóc jedynie spokój. To tylko czubek góry lodowej. Nie trzeba daleko szukać: „złota urna”, z której partia losuje nowego Panczenlamę, licencjonowanie „żywych buddów” przez autorytarny reżim, doprowadzająca do szaleństwa mnichów i mniszki obowiązkowa „edukacja patriotyczna” we wszystkich klasztorach, pranie mózgów pod szyldem „edukacji prawnej”, które często nie kończy się na słowach. Wielu skatowanych nigdy nie odzyska zdrowia. Odmawiający lżenia swojego guru, Jego Świątobliwości Dalajlamy, są w najlepszym razie wydalani ze świątyń, inni trafiają do więzień. Wszystko to popchnęło w ogień już sto czterdzieści cztery osoby.

Jednocześnie Tybet komercjalizuje się i staje na głowie. Jeśli tylko ma odpowiednią kwotę, chiński prostak nie musi się liczyć z monastycznymi tradycjami i zasadami. Póki sypie złotem, njingmapowie Drime Szing Kjong Rinpocze, Mocza Rinpocze, Łangpo Rinpocze i klasztor Kathok w Khamie chętnie go dowartościują – choćby, jak Wu Daronga, buddyjskim imieniem, czapką i innymi zabawkami.

5.

Wróciłam niedawno do „Zranionej cywilizacji”, niezwykłej książki V.S. Naipaula o Indiach. Zaiste „prawda jest okrutna i przytłaczająca”. A smog tak gęsty, że nie widzę już budynków po drugiej stronie ulicy. Zdaniem mojej aplikacji stężenia PM2,5 i PM10 przekraczają normy Światowej Organizacji Zdrowia dwadzieścia i trzydzieści razy. „Co to znaczy? – pyta znajomy. – Pewnie gorzej niż wpaść do szamba”. „Natura bierze na nas odwet”, pisze inny. „Tamci sobie odlecą, zostawiając robotę innym”. „Partia robi, co chce, konsekwencje ponosimy my”.

Postanowiłam poszperać jeszcze w sprawie Zhanga Tielina. Człowiek, który wie, o czym mówi, pisze na swoim blogu: „Rozmawiałem o tej sprawie z tuzinem ludzi z portalu (…), tłumacząc, że nie mogą przyklaskiwać »hierarchom buddyzmu tybetańskiego z Hongkongu«, którzy nie znają jednego tybetańskiego słowa. Ichni decydent odpowiada, że to wytyczna Frontu Jedności”. I tyle. Trzy kropeczki oznaczają przedstawicielstwo Pekinu w Hongkongu. Czyli co, polecili im wyprodukować lewego „żywego buddę”? I o jaki „portal” tu chodzi? To Xinhua, Dziennik Ludowy, Sina, Fenghuang?

Na stronie „Pemy Osera Rinpoczego” łatwo znaleźć zdjęcia Wu Daronga z różnymi aparatczykami. Oraz informacje: „W czerwcu 2006 roku Tulku Pema Oser złożył sześciodniową wizytę w Pekinie na zaproszenie Biura ds. Religii. Został gorąco powitany przez przewodniczącego Frontu Jedności, Zhu Weiquna oraz szefa Biura, Ye Xiaowena, którego podczas bankietu reprezentował jego zastępca”. „Tulku Pema Oser podarował wiceprzewodniczącemu smoczą łódź”. „Podczas oficjalnej wizyty w Hongkongu w lutym 2012 roku sekretarz organizacji partyjnej Centralnej Akademii Socjalistycznej, zastępca członka Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Chin, członek Stałego Komitetu Ogólnochińskiej Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej oraz wiceprzewodniczący Chińskiego Instytutu Kultury, Ye Xiaowen wysoko ocenił pracę Tulku Pemy Osera na rzecz promowania kultury buddyjskiej na arenie międzynarodowej”.

Wkrótce na scenę wkroczył nowy bohater. „Przewodniczący Tybetańskiego Oddziału Ogólnochińskiego Stowarzyszenia Buddyjskiego, siódmy Drukhang Rinpocze”. Niezawodny Global Times pisze w artykule poświęconym nowemu „systemowi potwierdzania autentyczności żywych buddów”, że zdaniem owego świętego męża tulku musi spełniać cztery warunki: wcielać się od pokoleń, posiadać klasztor i praktykować w nim buddyzm, przestrzegać państwowych zasad odradzania oraz zostać zatwierdzonym przez rząd. Duchowny był najwyraźniej tak przejęty swoją globalnością, że przeoczył wymóg najważniejszy: zwalczanie separatyzmu.

Nie ulega wątpliwości, że Pema Oser pozostaje w zażyłych stosunkach z wysokimi aparatczykami. Może to Zhu Weiqun i Ye Xiaowen klepnęli mu przed laty tytuł „Rinpoczego”? Bez „oficjalnego zatwierdzenia” co mogłoby ich łączyć z fałszywym tulku? Nie dałoby się go zapraszać na kolacje i oficjalnie przyjmować od niego prezentów, gdyby był zwykłym biznesmenem Wu i handlarzem dewocjonaliami. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tę postać stworzono i obwożono po państwowych galach na potrzeby Frontu Jedności.

Drukhang Rinpocze zawsze był karierowiczem, specjalizującym się w krytykowaniu Dalajlamy. Pojawiał się publicznie tylko wtedy, gdy miał w tym interes, i starannie ważył słowa. Tym razem dał się obsadzić w roli pogromcy „fałszywych inkarnacji”. Podejrzewam, że Front Jedności spisze na straty Pemę Osera i Pemę Tielina, bo obaj byli krótkowzrocznie łasi na rozgłos. Nie tego oczekuje partia od swoich kretów. Uwielbiali grać i za szybko zwrócili na siebie uwagę „mas”. Na scenę wkroczył więc Drukhang Rinpocze, jakby za kulisami ktoś szybko skorygował scenariusz i krzyknął: „Światła, wchodzisz, muzyka!”.

W przepastnym worze chińskiej tradycji mieści się między innymi „trzydzieści sześć forteli”, takich jak „zabijanie pożyczonym mieczem”, „plądrowanie płonącego domu”, „obserwowanie pożaru z drugiego brzegu”, „mącenie wody przed połowem”, „wymienianie belek na przegniłe deski”. Pośród różnych podłości i prowokacji jest również „pożeranie cykady przez modliszkę”, czyli doraźne realizowanie małych celów. Oraz, rzecz jasna, wynoszona pod niebiosa „Sztuka wojny” Sun Tzu, wedle której „podstępów nigdy dosyć”. Wszystkie te „usypiania czujności” i „szturmowania zdezorientowanych” łączy stawianie na piedestale kłamstwa i oszustwa. Cel uświęca środki. Wszelkie. Do tego stopnia, że niektórzy uważają „Sztukę wojny” za tkankę rakową i gen śmierci kultury chińskiej. Podzielam to zdanie.

6.

Kiedy się obudziłam, zobaczyłam za oknem niebieskie niebo. Przyjemnie zaskoczona, byłam gotowa zapomnieć o wczorajszym smogu i zająć się światem widzialnym. Mieszkańcy tego miasta coraz więcej fotografują, odkrywając z wyraźną wdzięcznością piękno dawno niewidzianych zakątków. Ale czy nie jest to obraz fałszywy? Czy raczej ulotny jak owo mgnienie czystości. Porywisty północny wiatr przepchnął tylko trującą chmurę, która nigdzie nie znikła. Krewni z Seattle mówią mi, że też mają wysokie stężenie PM2,5 – zastanawiam się, czy to nie nasze. Kiedy tylko ustanie wiatr, smog wróci. Wszyscy znają ten mechanizm na pamięć.

Obudziły się również media. Wiadomości Pekińskie skrobią dumną fasadę Pemy Osera, zza której wyziera dawny handel torbami i zabawkami oraz wciąż działające „Buddyjskie Centrum Kultury”, które sprzedaje wodę i zegarki. Wszystkie tytuły, cała dwudziestka, są fałszywe.

Podobnie jak „certyfikat tulku”, przerobiony z listów i pokwitowań różnych tybetańskich Rinpoczów. Sprawą zajęła się sama państwowa CCTV, dywagując nad „autentycznością” buddyjskiej inkarnacji biznesmena.

Wszystkie chińskie tytuły starannie unikają przecież jednej kwestii: „wymogów Frontu Jedności”. Wiadomości Pekińskie zacytowały za to Pemę Osera, który miał pochwalić się przez swojego przedstawiciela „mocnym oficjalnym poparciem” i wyrazić nadzieję, że „opisane zostaną rzeczy pozytywne”.

W końcu odezwał się i Front Jedności. Zhu Weiqun oświadczył, że o „reinkarnacji decyduje wyłącznie rząd centralny”, który nie tylko „nie zrezygnuje z kontroli, ale zaostrzy ją jeszcze bardziej, żeby móc skutecznie walczyć z separatyzmem”. Kilka dni później posunął się jeszcze dalej, mówiąc w telewizji, że fałszywi tulku wyjeżdżają z Tybetu, żeby oszukiwać ludzi w centralnych i wschodnich Chinach, nakłaniać do uprawiania z sobą seksu i wracać z pieniędzmi na finansowanie działalności separatystycznej, niszcząc w ten sposób reputację buddyzmu tybetańskiego i stanowiąc poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.

Zhu sięgnął po wielokrotnie testowaną, najskuteczniejszą broń – oskarżenie o separatyzm – żeby zmienić temat i zamknąć usta Tybetańczykom, badającym powiązania między wysokimi aparatczykami a fałszywym lamą Wu Darongiem. Przy okazji wykorzystał zainteresowanie sprawą Zhanga Tielina do poszczucia Chińczyków na tybetańskich hierarchów buddyjskich.

Czy mamy fałszywych tulku, którzy wyłudzają kasę i namawiają do pójścia z sobą do łóżka? Oczywiście. To jednak przede wszystkimi skorumpowani oficjele, którym władza dobiera się do skóry bardzo opieszale i niechętnie. Czy ci ludzie kradną, żeby finansować działalność separatystyczną? Skądże. A gdyby nawet, czemu Zhu Weiqun nie napiętnuje ich publicznie, podając nazwiska? Chyba że miał na myśli Tenzina Delka Rinpoczego, który umarł w chińskim więzieniu, bezwstydnie wrobiony w planowanie zamachów bombowych.

Zaraz potem pokazali „licencję” Rinpoczego: następny krok do całkowitego podporządkowania partii osiemsetletniej tradycji buddyjskiej z Dalajlamą na czele. „Góra Kailaś – przeczytałam w książce Davida Eimera – jest niezmiennym świadectwem nie tylko potęgi wiary, ale i jej supremacji nad dyktatami komunistów, kolejnej z przychodzących i odchodzących chińskich dynastii”.

7.

Smog wrócił. Biuro kontroli zanieczyszczeń ogłosiło „czerwony alarm”, ostrzegając przed najwyższymi stężeniami między siódmym a dziewiątym. Przypominają konfucjańskiego mędrca Yu Dana, który dawno temu zalecał zamykanie okien i wrót – a gdy nie zda się to na nic, przynajmniej serc – przed szkodliwymi oparami. Do pierwszych dwóch rad mogę się zastosować, z reguły i tak nie wychodzę z domu, czytam tylko i piszę. Na tym jednak koniec, nie zamierzam poddawać się cynizmowi ani odwracać oczu od prawdy.

Wydawało się, że jest już po wszystkim, kiedy z mgły wychynął nagle Mocza Rinpocze i wyrecytował: „Ślubuję poświęcić życie krzewieniu buddyzmu. Nigdy przedtem nikt się mną tak nie posłużył, stawiając w niezręcznej sytuacji wszystkich wierzących oraz narażając na szwank klasztor Kathok, szkołę njingmapa i cały świat buddyzmu tybetańskiego. Czuję wielki ból”. Ja z kolei poczułam się niezręcznie, bo zabrzmiało to jak samokrytyka z czasów rewolucji kulturalnej: „Myliłem się, wprowadzono mnie w błąd, dałem się wykorzystać bezwzględnemu wrogowi klasowemu”. Kto tego posmakował, nie zapomni do śmierci. Jeżeli kiedyś, jak we wschodnich Niemczech, upadnie tu komunizm, może i nam dane będzie obejrzeć ukrytą w teczkach drugą stronę medalu.

A potem na zamglonej scenie pojawiła się jeszcze jedna postać: córka poprzedniego Panczenlamy. Mówią na nią „Księżniczka”. Nie mam pojęcia, skąd się to wzięło – czyżby ktoś chciał zasugerować, że Panczen Rinpocze był kiedyś królem? Zapomnienie o jej wypowiedziach w niczym nas nie zuboży, trzeba jednak przyznać, że faktycznie brzmiała jak księżniczka, oświadczając, że jej zdaniem „sprawa fałszywych tulku została rozwiązana, nie ma więc już po co o tym dyskutować”. Ciekawi mnie tylko, czy rzeczywiście tak myśli, czy może ktoś kazał jej ogłosić to światu.

Czy „intronizacja” Zhanga Tielina była zwyczajną farsą? Podobnie jak przepoczwarzenie Wu Daronga w Pemę Osera zgodnie z „wymogami Frontu Jedności”? Czy sprawa została rzeczywiście wyjaśniona? Czy można spokojnie przestać o niej rozmawiać?

O co w tym chodzi? – pyta tybetolog Elliot Sperling. I odpowiada: – O okupację oraz kolonizację religii. Zająwszy Tybet fizycznie, władze wymazują go z umysłów ludzi, zastępując chińską fałszywką”. Każdy Chińczyk może dziś spokojnie przyjechać do Lhasy i zamieszkać na Płaskowyżu. A Tybetańczyk? O ile nie ma meldunku w Tybetańskim Regionie Autonomicznym, trudno będzie mu się tam nawet dostać. „Buddyzmem tybetańskim” zaczyna stopniowo rządzić ta sama kolonialna logika. Chińczycy, jeśli im się spodoba, mogą bez problemu zostawać jego „żywymi buddami”, natomiast Tybetańczycy muszą uzyskać zgodę władz i odpowiednie certyfikaty oraz przejść szkolenie „patriotyczne”. Prawda jest taka, że buddyzm tybetański stopniowo znika. Z czasem zostanie po nim tylko jakaś chińsko-tybetańska hybryda. Skolonizowany, gładko skonsumują chińscy „żywi buddowie”. Ten proces – kopia tego, który przeorał wcześniej kraj i naród – już trwa.

Jeszcze smutniejsze jest to, że „głodne duchy” zalewają dziś cały świat, który zmieni się w piekło, kiedy połkną ludzi.

Powinnam już kończyć. Wybaczcie słowotok, ale jak na odchodne napisał Andy: „Pragnienia lepszego jutra – czystszego powietrza, sprawiedliwości, możliwości wybierania przywódców politycznych – po prostu nie da się stłumić”. Kocham wolność. I równie mocno kocham swoją wiarę, której trzeba strzec jak źrenicy oka.

 

 

W moim mieszkaniu w Pekinie, 3-8 grudnia 2015

 

Za High Peaks Pure Earth

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU