Długa i kręta droga historii ludzkości dowodzi, że wszelki rozwój zawdzięczamy myślicielom i uczonym. Mamy też niezliczone przykłady na to, jak ciasny, schematyczny tradycjonalizm oraz fanatyczne nakazy religijne dławiły człowiecze aspiracje i wolność słowa. Intelektualista pozostaje wierny swoim przekonaniom i nie boi się mówić na głos, tak gdy depczą czyjąś wiarę, jak kiedy odbierają wolność.
Mędrcy przewodzili bliźnim i znosili ciosy niesprawiedliwej władzy, często płacąc cenę najwyższą, w każdym czasie i miejscu. W imię wolności myśli Budda porzucił swe królestwo i udał się na tułaczkę. Jezus Chrystus oddał życie na krzyżu, dając świadectwo prawdzie przeciw kłamstwu. Hiszpańska inkwizycja prześladowała i paliła wolnomyślnych. Sokrates musiał wypić truciznę, bowiem sławił piórem wolność słowa. Tak wykuwała się i rosła nasza cywilizacja.
Integralną częścią rozwoju rodzaju ludzkiego jest współistnienie rozmaitych idei oraz wolności ich głoszenia. Historia zaświadcza, że żaden krok z ciemności ku światłu nie dokonał się inaczej. Różnorodność i wolne słowo nieodmiennie kwestionowała status quo i władzę, która przyznawała sobie ideologiczny monopol. Królowie i najwyżsi kapłani notorycznie zaś podporządkowywali społeczeństwa swoim nakazom i zachciankom, prześladując myślicieli i kneblując usta w imię powiększania władzy.
Historia jest jednak historią, wczorajsza mgła powoli znika ze wzgórz. Powinniśmy uczyć się z niej nie zamordyzmu, lecz odwagi i sympatii wobec świeżego powietrza wolności oraz krytycznego myślenia. Wiedząc z doświadczenia, skąd bierze się rozwój, należałoby pilnie szukać nowej drogi, odpowiadającej współczesnym warunkom. Jeśli znajomość dziejów zobowiązuje – to właśnie do tego.
Podczas gdy świat, przeszedłszy wiele rewolucji i reform, stawia dziś na piedestale wolność myślenia i nowe idee, nasi „święci mistrzowie” z tytułami Rinpocze, Tulku czy Khenpo patrzą wyłącznie za siebie, trzymając się kurczowo jedynie słusznego sposobu myślenia i punktu widzenia. Gdzie to nas zaprowadzi? Czy jedna religia i gałąź wiedzy mogą zaspokoić wszystkie potrzeby i rozwiązać każdy problem naszego społeczeństwa?
Część wielkich Lamów – którzy mogą sprawiać wrażenie świątobliwych, ale przyświecają im zupełnie inne pobudki – upodobała sobie brutalne propagowanie buddyzmu. Czy naprawdę daje się to godzić z wiernością idei niestosowania przemocy? W jakim sensie nasi święci mężowie interesują się – w tym najtrudniejszym momencie w dziejach Tybetu – losem prostych rodaków? Przykro mi, ale im dłużej zadaję sobie to pytanie, tym bardziej widzę grube ryby, zajęte załatwianiem swoich egoistycznych interesów w imię religii. Wszyscy też doskonale wiemy, co oznaczają ich trujące wpływy dla niezależnych uczonych i intelektualistów. Każdy, kto nie kłania się w pas i nie sławi ich wiekopomnych „dokonań”, naraża się na ostracyzm i poważne nieprzyjemności. Trudno się oprzeć wrażeniu, że każdego, kto nie pada przed nimi na twarz, wszyscy ci Tulku najchętniej skazaliby na banicję.
Weźmy moje rodzinne Njito, gdzie grupa mnichów i mniszek – rozumiejących, że ruch społeczny zaczyna się od kroku jednostki – zorganizowała konferencję o propagowaniu buddyzmu (i prawdziwym praktykowaniu Dharmy) bez popadania w politykę i klerykalizm, czym narazili się Tulku Tenzinowi Dhargje, który ma tu w ręku ludzi, urzędasów i klasztory. Jego koteria bezzwłocznie okrzyknęła tamtych „wrogami religii” i „mordercami filozofii”. Mieszkańcom regionu tak skutecznie wyperswadowano udział w konferencji, że uczestniczyli w niej niemal wyłącznie przyjezdni.
I nie skończyło się na tym. Wkrótce potem mieliśmy ceremonię – zdążyły już one nabrać charakteru dorocznego – składania ślubów tak zwanych dziesięciu cnót (nowych, innych niż te z buddyjskich ksiąg). Ludzie naszego Tulku, wspomaganego przez lokalnych włodarzy i establishment, zmusili przy okazji organizatorów nieszczęsnej konferencji do publicznego wyznania błędów i obiecania poprawy. Jeden mnich odmówił wyrzeczenia się własnych poglądów i wolności słowa, za co zwyczajnie wyrzucono go z klasztoru. I cudem tylko uniknął pobicia przez współbraci, oczadziałych wyznawców Tulku.
Później Tulku zabrał się za świeckich, zabraniając im czytania nowomodnych książek i zadawania się z propagatorami nowoczesnych idei. Ludzi zmuszano – połajankami i listami pasterskimi – do przechodzenia na dziesięć cnót. Do ich propagowania próbowano zaprząc także duchownych z innych instytucji monastycznych związanych z Tulku Tenzinem Dhargje, między innymi klasztoru Sera w Khamie. Tamtejsi duchowni odmówili jednak, argumentując, że kłóci się to z wizją i nauczaniem Jego Świątobliwości Dalajlamy. Podniósł się straszny krzyk, ale po długich mediacjach całych rodów, zostawiono ich chwilowo w spokoju.
Mamy XXI wiek. Ludzie na całym świecie szukają nowych idei, budując globalne społeczeństwo. Mordowanie wolności myślenia i słowa uniemożliwia rozwój Tybetu i nie służy zupełnie nikomu. Czyż nie tak niszczy się najskuteczniej społeczną harmonię?
4 listopada 2012
Po kilku latach wpis z bloga Dziamjang Kji – popularnej artystki, pisarki i dziennikarki telewizyjnej, aresztowanej w 2008 roku – pozostaje jednym z najgoręcej dyskutowanych w tybetańskim internecie. Dziesięć „nowych cnót”: nie zarzynać zwierząt i nie sprzedawać mięsa; nie rabować i nie kraść; nie walczyć z użyciem broni; nie uprawiać prostytucji; nie sprzedawać broni i opium; nie palić opium i papierosów; nie pić alkoholu; nie uprawiać hazardu; nie polować; nie nosić zwierzęcych skór ani futer.