Na tydzień przed rozpoczęciem dorocznej sesji Rady Praw Człowieka ONZ – w której Chiny zasiądą na kolejne trzy lata – jestem w Genewie, by choć przez chwilę dać świadectwo prawdzie, z dumą reprezentując moich rodaków pośród wielu dysydentów, świadków i ofiar, wołających tu o sprawiedliwość.
Sześć miesięcy temu uciekłam z Tybetu. Jestem siostrzenicą Tenzina Delka Rinpoczego, szanowanego lamy z khampowskiego Lithangu we wschodnim Tybecie. Mój wuj, którego aresztowano w kwietniu 2002 roku i fałszywie oskarżono o prowadzenie działalności terrorystycznej, trzynaście lat później zmarł w więzieniu, odbywając karę dożywotniego pozbawienia wolności. Jego prawa zdeptano nawet po śmierci, odmawiając mu godnego buddyjskiego pochówku.
Tenzin Delek Rinpocze zjednał sobie powszechny szacunek działalnością społeczną. Zakładał i prowadził szkoły, kliniki, sierocińce oraz domy starców, angażował się w ochronę przyrody. Dalajlama uznał go za wcielenie wielkiego buddyjskiego mistrza. Był uosobieniem wszelkich cnót i zawsze pomagał innym.
Dlatego też – narażając na szwank bezpieczeństwo moich bliskich w Tybecie, w którym zostawiłam matkę i sześcioletnią córeczkę – jestem tu, by publicznie prosić Organizację Narodów Zjednoczonych o nakłonienie Chin do dokładnego zbadania sprawy skazania mego wuja i okoliczności jego zabójstwa.
Przez wszystkie te lata, które przyszło mu spędzić w więzieniu, prawa mego wuja były systematycznie łamane. Bito go, zamykano w karcerze, odmawiano gwarantowanych przepisami wizyt bliskich, opieki lekarskiej i warunkowego zwolnienia. Skoro, jak utrzymują władze chińskie, zmarł na zawał serca, dlaczego nie wydano nam świadectwa zgonu ani dokumentacji medycznej? Czemu nie przeprowadzono sekcji zwłok? Z jakiego powodu zdecydowano się na pospieszną kremację, nie pozwalając nam na odprawienie tradycyjnej ceremonii buddyjskiej?
I dlaczego po śmierci wuja przez dwa tygodnie więziono matkę i mnie, każąc nam przysięgać, że nie będziemy oskarżały chińskich władz o jego otrucie?
Miesiące ciągłej inwigilacji, zainstalowanie policyjnych kamer przed bramą naszego domu i zatrzymywanie wszystkich, którzy przyszli nas odwiedzić, zmusiły mnie do ucieczki do Indii i szukania pomocy społeczności międzynarodowej, która musi wiedzieć, że los mego wuja jest udziałem wielu innych tybetańskich więźniów politycznych.
Chiny, które zasiadają w Radzie Praw Człowieka ONZ, od 1949 roku bezprawnie okupują Tybet. Niemal siedemdziesiąt lat gwałcą podstawowe prawa i wolności Tybetańczyków, uniemożliwiają nam praktykowanie religii oraz zachowanie ojczystego języka i rodzimych tradycji, szpiegują nas, niszczą środowisko naturalne i rabują bogactwa naszego kraju. I usiłują uciszyć każdy głos sprzeciwu czy choćby krytyki – nawet tu, w Organizacji Narodów Zjednoczonych.
W chińskich więzieniach są tysiące zamykanych najzupełniej arbitralnie tybetańskich więźniów politycznych. Wśród nich Taszi Łangczuk, którego jedyną winą jest zabieganie o miejsce języka tybetańskiego w szkołach. Czeka dziś na proces, oskarżony, jak mój wuj, o „separatystyczne podżeganie”. Wszyscy tybetańscy więźniowie są rutynowo torturowani, w zastraszającym tempie tracąc za kratami zdrowie.
A świat milczy. Najwyższa agenda ONZ odpowiedzialna za prawa człowieka nie tylko nie poświęciła chińskiemu reżimowi żadnej rezolucji czy choćby specjalnej sesji, ale dała mu jeszcze możność oceniania innych.
Mam nadzieję, że moja obecność w Genewie na dorocznym Szczycie Praw Człowieka i Demokracji pomoże w pociągnięciu Chin do odpowiedzialności za tragedię Tybetu – oraz śmierć mego wuja.
Genewa, 21 lutego 2017