W kwietniu pojechałem do prefektury Golog. Choć to w naszej prowincji – pierwszy raz. Region, o którym powiadają „ziemia to Golog, niebo to Golog”, leży daleko od stolicy i tak wysoko, że nawet wczesnym latem zdarzały się śnieżyce i wiał porywisty, lodowaty wiatr. Łąki nie mieniły się zielenią. Wydawały się blade, jak gdyby panna wiosna zapomniała o pastwiskach Gologu. O tym akurat zdecydowała sama przyroda, nie ma więc ani jak, ani kogo i czego winić, niemniej nie umiem i nie mogę pogodzić się z innym wymiarem tragedii tej ziemi.
Mieszkańców Ma-dri-dzasum (regionu źródeł Huang-ho, Jangcy i Mekongu) przesiedlano w imię ochrony środowiska naturalnego. Rząd miał swoje argumenty i wyłożył na to grube pieniądze. Projekt rekultywacji pastwisk uruchomiono w 2003 roku w osadach okręgów Mato, Maczen, Gade i Darlag. Sam tłumaczyłem artykuły na ten temat dla tybetańskiej gazety, w której pracowałem, i chwaliłem poważny, dalekowzroczny projekt, lecz po wizycie u przesiedleńców poczułem się niczym ślepy jak, znający tylko to, co mu podsuną pod nos. Dziś patrzę na wszystko zupełnie inaczej. I z bardzo ciężkim sercem.
Grupa koczowników, którą odwiedziłem, mieszka w pobliżu stolicy prefektury Maczen, gdzie przesiedlono ją z Mato, nazywa się więc Mato Czugo Desar („nowa społeczność): sto pięćdziesiąt domów, w sumie siedemset osiemdziesiąt osób. Takich „nowych społeczności” mają w okolicy znacznie więcej. Z uwagi na czas nie mogłem pojechać do wszystkich, ale przyjaciele powiedzieli mi, że nic nie tracę, bo sytuacja jest wszędzie taka sama, co tylko pogłębiło moją depresję.
Przy wjeździe ustawiono tablicę propagandową, którą można poczytać, nim zobaczy się to na własne oczy. „Program usuwania stad i rekultywacji pastwisk w prefekturze Golog jest zakrojoną na wielką skalę inicjatywą, która poprawi stan środowiska naturalnego w regionie źródeł trzech rzek oraz warunki życiowe pasterzy. Faza pierwsza obejmuje zakończenie wypasu na łąkach, przesiedlenie nomadów i dostosowanie wielkości stad do możliwości terenu, by zgodnie z zasadą »lud na pierwszym miejscu« stworzyć podstawową infrastrukturę i model urbanizacyjny, umożliwiające położenie kresu koczownictwu, podniesienie stopy życiowej pasterzy oraz wypracowanie w praktyce alternatywnych form produkcji w celu przywrócenia pierwotnego stanu łąk”.
W towarzystwie młodego mieszkańca osady odwiedziłem zamożniejsze, przeciętne i ubogie domy. To, co zobaczyłem i usłyszałem, uświadomiło mi, z czym muszą zmagać się ci ludzie, żeby związać koniec z końcem. Podkreślam, że słowo „zamożny” oddaje tu tylko przewagę nad tymi, którym wiedzie się jeszcze gorzej. Nikt nie jest naprawdę bogaty, a ból i gorycz wyzierają z każdego kąta. W sumie mają może dwadzieścia motocykli, dziesięć traktorów i z sześć, siedem samochodów. Cztery rodziny otworzyły sklepy, pięć wynajmuje stoły bilardowe, dwadzieścia osób znalazło pracę w przędzalni; w czterdziestu domach mają nieco lepsze warunki, w ponad sześćdziesięciu piszczy bieda, reszta sytuuje się gdzieś pomiędzy.
W jednym z najzamożniejszych gospodarstw – cztery osoby, tybetańskie kufry, poduszki, obrus, zlew i nawet kilka nowoczesnych sprzętów – rozmawiałem z Memą. Główne źródła dochodu: rządowa subwencja i samochód, w sumie ponad dziesięć tysięcy yuanów rocznie, czyli ledwie na zaspokojenie podstawowych potrzeb. „Przed przesiedleniem zarabialiśmy średnio cztery razy tyle”, powiedział ponuro. Z tego, co zrozumiałem, państwo daje osiem tysięcy na dom – niezależnie od liczby mieszkańców. To za mało nawet na wykarmienie większej rodziny, więc nie chcę myśleć, co się dzieje, jak ktoś zachoruje. W większości domów jest pięć, sześć osób, ale są i takie z trzynastoma. Przeprowadzka całkowicie zmieniła ich dotychczasowe życie: nie mają ziemi ani żadnych zwierząt. Za każdą niezbędną rzecz muszą płacić pieniędzmi. Rządowa dotacja nie wystarczy nawet rodzinie małej, o dużych nie wspominając.
Podliczył to dla mnie: mleko – dwa yuany za jin (pół kilo), masło – dwanaście, campa – dwa, mięso – osiem (w zimie dziesięć), ryż (kiepskiej jakości) – dziewięćdziesiąt yuanów za pięćdziesiąt jin, mąka pszenna (jak wyżej) – siedemdziesiąt, węgiel – trzysta za tonę (rocznie zużywają minimum pięć), woda bieżąca (o ile doprowadzą) – dwieście (na rok), suche jacze łajno – osiem za paczkę. Wydatków jest oczywiście znacznie więcej, ale bez tych rzeczy przeżyć się nie da.
W porównaniu z Memą Gonco była naprawdę biedna. Po śmierci męża w domu zostały same kobiety – oraz piec, łóżko, garnek. Najstarsza z siedmiu córek chorowała, najmłodsza była niezrównoważona. Podczas rozmowy po pooranej bruzdami cierpienia twarzy matki płynęły strumienie łez. Opowiadając rozdzierającą historię, raz po raz przysięgała, że mówi prawdę, jak gdyby bała się, że jej nie uwierzę, i jakby jeden rzut oka na ubożuchne wnętrze nie był wystarczającym potwierdzeniem. Słuchałem ze ściśniętym gardłem, dukając słowa współczucia. Co więcej mogłem zrobić?
Powiedziała, że pochodzą z Kjarengu, gdzie jej rodzina należała do najbogatszych. Sto czterdzieści jaków i ponad pięćset owiec pozwalało wszystkich wyżywić i jeszcze sporo zostawało. Po przesiedleniu nie mogli już sobie pozwolić na produkty zwierzęce, żyli więc o ryżu i mące. Kiedy kończyły się i one, pożyczali tu i tam. Koczownicy od pokoleń jedli mięso i masło, pili mleko i jogurt, pozbawieni ich są jak Chińczyk bez ryżu, a proces adaptacji wymaga długiego czasu. Najgorzej było z dwoma chorymi córkami – kiedy o nich mówiła, dławiła się łzami, aż wreszcie odjęło jej głos. Kiedy wychodziłem, wyszeptała, że rano przyszli po pieniądze za prąd, ale że nic nie miała, odeszli z niczym. W podobnej sytuacji jest wiele gospodarstw.
Po tak pouczającej wizycie, trudno oprzeć się kilku refleksjom. Po pierwsze, koczownicy od wieków wypasali zwierzęta na łąkach, więc zmuszanie ich do zmiany trybu życia musi wywoływać niechęć i opór. Po drugie, brak im kwalifikacji i doświadczeń, umożliwiających podjęcie innej pracy. Po trzecie, słabo wykształceni, nie mówią i nie czytają po chińsku. Po czwarte, nie mają kapitału i środków na prowadzenie interesów.
W trakcie rozmów wyszła na jaw jeszcze jedna rzecz: po dwóch, trzech latach użytkowania dla wszystkich jest jasne, że nowych domów nie budowano z myślą o wieczności. Pękają ściany, odpada tynk, ciekną dachy.
Choć odpowiednie departamenty wiele mówiły o przystosowywaniu do nowego życia, w praktyce dla koczowników nie zrobiono niemal nic. Aby „przesiedlenie” faktycznie oznaczało „wzbogacenie”, trzeba dostosować strategię do możliwości i obyczajów tych ludzi, zwiększyć nadzór budowlany, kontrolować realizację poszczególnych programów, faktycznie pomagać w znalezieniu nowych źródeł utrzymania, zracjonalizować system dotacji (i uwzględniać przy tym wielkość rodzin), a przede wszystkim zadbać o edukację dzieci. Moim zdaniem to kwestie najwyższej wagi.
Kiedy dowiedzieli się, że przyjechałem ze stolicy prowincji, zaczęli sondować możliwości uzyskania ode mnie jakiejkolwiek pomocy, ale choć noszę może nieco lepsze ubranie i mieszkam w znośniejszych warunkach, nie różni nas nic więcej. Nie mam ani środków, ani pozycji, ani tym bardziej możności rozwiązania ich problemów. Mogę o nich tylko lepiej czy gorzej napisać, cóż jeszcze?
maj 2009
Artykuł z tybetańskiego bloga. Władze chińskie zapowiadają rychłe „zurbanizowanie” wszystkich tybetańskich koczowników.