W 1991 roku opisałem w powieści „Żółte zagrożenie” upadek Chin i wywołaną przez to migrację milionów Chińczyków, która zdestabilizowała świat, powodując rozmaite konflikty. Ponad dwadzieścia lat później książka wciąż się sprzedaje. Choć może się to wydawać zaskakujące, w gruncie rzeczy nie dziwi. Póki przyszłość Chin jest niepewna, póty nie da się wykluczyć ich ruiny, co zapewne napędza mi czytelników.
Nie zmienia to faktu, że w ciągu dwudziestu lat tamten scenariusz się nie ziścił. Kierunek, w którym poszły Chiny, także różni się zasadniczo od moich przepowiedni, niemniej skłaniam się ku poglądowi, że kraj nie tylko nie odsunął wieszczonej mu apokalipsy, lecz konsekwentnie ku niej zmierza.
Powiadają, że Chiny przeszły wiele kryzysów – bezhołowie ery watażków na początku dwudziestego stulecia, wojnę opiumową, japoński najazd, rewolucję kulturalną, masakrę na Tiananmen – wychodząc z wszystkich bez większego szwanku. Prorokowanie temu krajowi upadku bywa więc uznawane za nadmiernie pesymistyczne. Dlatego też powinniśmy zająć się nie kryzysem państwa, tylko jego stabilnością, bowiem to właśnie za jej sprawą Chiny popadały w największe tarapaty. Państwo stojące pewnie na nogach powinno dysponować różnymi systemami regulacji społecznej i mieć do pomocy w rozładowywaniu napięć rozmaite instytucje, takie jak organizacje obywatelskie i społeczne czy partie polityczne. Do zachowania równowagi przyczyniają się zarówno tradycja, religia, wiara tudzież moralność, jak system prawny, niewidzialna ręką rynku i wierna konstytucji armia.
W Chinach istnieje jednak tylko jedna siła regulująca społeczeństwo: rząd. To on ma monopol na stabilizowanie, a cała władza polityczna należy do partii komunistycznej. Wszystko, co jej zagraża, jest bezwzględnie zakazane i dławione w zarodku, zatem panuje nad ponad miliardem ludzi za pośrednictwem systemu administracji i policji.
W ten sposób partia stała się największym czynnikiem ryzyka. Kiedy upadnie, zachwieje się całe państwo. Kraj jest zakładnikiem KPCh – gdy przyjdzie co do czego, podzieli jej los. Aparatczycy i biznesmeni, którzy śpiewają hymny na cześć „złotej ery”, doskonale o tym wiedzą. Fakt, że powoli wyprowadzają majątek za granicę, jest symptomem nadciągającego kryzysu.
Ponieważ nie widać opozycji zdolnej rzucić wyzwanie rządowi, wielu sądzi, że Chiny nie zmienią się i nie upadną. Transformacji nie spowoduje jednak potężna siła ani przełomowe wydarzenie – takie zmiany najczęściej zachodzą znienacka, jak rozpad Sowietów, który zapowiadali bardzo nieliczni eksperci.
Za czasów Mao miliony ludzi umarły z głodu, ale nie zdestabilizowało to systemu, ponieważ polityka i gospodarka były wtedy odrębnymi bytami. Ta pierwsza stała ponad wszystkim, druga była tylko jedną ze zmiennych, kryzys ekonomiczny nie miał więc wpływu na równowagę polityczną. Deng Xiaoping zamienił je jednak miejscami, czyniąc ze wzrostu gospodarczego panaceum na wszelkie bolączki.
Znaleźliśmy się więc w sytuacji, ujmijmy to w ten sposób, kupowania stabilności za pieniądze i ludzkiej zgody za korzyści ekonomiczne. Ścisłe połączenie aprobaty publicznej z publicznym interesem zmienia każdy problem gospodarczy w kłopot polityczny. Jeśli ogół czerpie zyski, panuje powszechny spokój, kiedy przestaje zarabiać – narasta niezadowolenie. Ta granica jest bardzo płynna, stabilność zależna od gospodarki musi być więc złudna, podatna na błyskawiczne zmiany.
W tej sytuacji aparat polityczny i administracyjny nie może pozwolić sobie na zwolnienie obrotów gospodarki. Rozwój nie ma jednak charakteru liniowego tylko cykliczny – z wzlotami i upadkami. Na świecie po prostu nie ma gospodarki odpornej na kryzys i Chiny nie stanowią wyjątku od reguły.
Stabilność zostanie poddana próbie nie w czasach dobrych, tylko złych. Chińska gospodarka stoi przed wieloma zagrożeniami, a kryzys majaczy już na horyzoncie. Może przybrać tradycyjną postać nadmiaru zdolności produkcyjnych albo nowoczesnego załamania finansowego związanego z globalnymi wahaniami podaży i popytu.
W społeczeństwie, które stawia gospodarkę ponad wszystko, nie wierzy się w ideologię. Totalitarny reżim nie może już uzasadniać nią swojego panowania, nie dysponuje też mechanizmami demokratycznymi. Jego istnienie daje się tłumaczyć wyłącznie „użytecznością”. W przypadku KPCh sprowadza się ona do utrzymywania stałego wzrostu gospodarczego. Zapaść ekonomiczna przekreśli ją jednak w jednej chwili, co może wywołać kryzys polityczny, ten zaś – społeczny. Wyjątkowość Chin polega na współistnieniu niezwykłego rozchwiania lokalnego (ponad sto tysięcy masowych protestów rocznie) z niezwykłą stabilnością na szczeblu centralnym. Autorytarny rząd może zapobiec łączeniu się pojedynczych zarzewi ognia w ogólnokrajowy pożar, utrzymując gotowość do dławienia oporu oraz całkowitą kontrolę nad dostępem do broni, strukturami organizacyjnymi i środkami łączności.
Ruchy lokalne, rozproszone w czasie i przestrzeni, nie mogą indywidualnie stawić czoła władzy. W tym celu musiałyby wystąpić jednocześnie i przybierając charakter krajowy, odebrać przewagę reżimowi. Trudno się zatem dziwić, że widzi on w tym największe zagrożenie. Najbardziej opresyjne restrykcje, dotyczące niezależnych partii politycznych, stowarzyszeń, organizacji pozarządowych i mediów, służą właśnie zapobieganiu rozprzestrzeniania się protestów.
Doskonalone od tysięcy lat metody kontroli politycznej wsparte nowoczesnymi technologiami dały reżimowi komunistycznemu bezprecedensową zdolność panowania, czyniąc zeń bodaj największą w dziejach, niemal niepokonaną bestię władzy. Potrafiąc uniemożliwić ludziom tworzenie więzi politycznych, autorytarne rządy nie mogą jednak zapobiec codziennym kontaktom o charakterze społecznym i ekonomicznym. Wyklucza to sama gospodarka rynkowa, której istotą jest łączność. Sieć wzajemnych powiązań sprawia, że dziś katalizatorem niepokojów o szerokim zasięgu może być kryzys giełdowy czy finansowy albo wzrost bezrobocia, a zagrożeń takich raczej nie da się zażegnać represjami politycznymi.
Skuteczność aparatu opresji popycha wręcz społeczeństwo do wymuszania zmian protestami na wielką skalę. Moim zdaniem w Chinach transformacja będzie konsekwencją masowego powstania wywołanego kryzysem gospodarczym.
Teza, że Chiny nie upadną, opiera się na założeniu, iż nikt nie chce do tego doprowadzić. Wiemy jednak z teorii gier (choćby „dylematu więźniów”), że racjonalne decyzje jednostek nie muszą być korzystne dla ogółu.
W takiej „równowadze niewspółdziałania” interes indywidualny szkodzi grupie jako takiej. Podobne konflikty są o wiele częstsze, niż mogłoby się wydawać Adamowi Smithowi (temu od „niewidzialnej ręki” rynku, mającej samoistnie tworzyć równowagę korzystną dla wszystkich). Zatem tezy, że Chiny nie pogrążą się w chaosie, ponieważ nikt nie będzie chciał się buntować, nie da się obronić: racjonalne decyzje podejmują jednostki, o sytuacji kraju decyduje zaś zachowanie ogółu.
Choć w „Żółtym zagrożeniu” położenie Chin jest tragiczne, wielu zimno kalkulujących czytelników zarzucało mi nadmierny optymizm. Rzeczywiście, nie chcąc gór trupów, wymyślałem różne „cuda”, takie jak błyskawicznie rosnące dynie i w miarę zorganizowaną wędrówkę chińskiego ludu. Nie są one ani logiczne, ani prawdopodobne, pamiętajmy przecież, że rozmawiamy o powieści.
Podkreślmy więc na koniec, że prawdopodobieństwo takiego kryzysu jest niewielkie. Jeśli jednak ponure wizje i przepowiednie pomogą mu jakkolwiek zapobiec, pesymiści – czy nawet, jak chcą niektórzy, wariaci – do czegoś się przydadzą.
Wielu sądzi, że Chiny czeka jeszcze dwadzieścia lat szybkiego wzrostu. Dopóki gospodarka będzie się trzymać, kraj powinien być odporny na najgorsze scenariusze. Pesymistów można wtedy wyśmiewać za czarnowidztwo. Ja jednak jestem przekonany, że prędzej czy później kryzys nadejdzie, pytanie tylko – kiedy. Nawet jeśli za dwadzieścia lat, z perspektywy historii to mgnienie oka.
kwiecień 2013