Oser: Zakaźnie chora i izolowana

Każdy dzień w Lhasie wymyka się opisowi.

Budząc się rano, widzę za szybą niebieskie niebo i jasne słońce, przeszywające mnie wskroś dreszczem szczęścia. Tyle że zaraz ono znika. Kiedy otwieram okno, słyszę z pobliskich koszar monotonny szum, przerywany dzikimi wrzaskami, które towarzyszą ćwiczeniu sztuk walki przez młodych, krzepkich żołdaków.

W czasie XVIII Zjazdu często dało się też słyszeć to męskie, to kobiece, raz tybetańskie, raz chińskie pohukiwanie z głośników przytroczonych do jeżdżącego w kółko samochodu. Trudno było wyłowić z tego jakąś treść, ale starczało, by na chwilę poczuć się przeniesionym w czasy rewolucji kulturalnej. Natychmiast stawał mi wtedy przed oczami pewien staruszek, którego wyciągałam na rozmowy o tamtych latach i który nieodmiennie zaczynał opowieść wspomnieniem murów trzęsących się od chóralnych recytacji myśli przewodniczącego albo czerwonogwardyjskiej pieśni o sterniku, prowadzącym statek przez morze. Mimo upływu lat jazgot z głośników wciąż przyprawiał go o palpitację serca.

Tym razem spędziłam w Lhasie trzy miesiące. Wcześniej zostałam powiadomiona przez pekińską policję, że tacy jak ja nie mogą przebywać w stolicy Chin w trakcie obrad partii komunistycznej. Prawdę mówiąc, perspektywa wyjazdu z „oczyszczonej” metropolii i powrotu do położonego znacznie wyżej poziomu morza rodzinnego miasta napawała mnie wielką radością, choć czuję się tu izolowana, jakbym cierpiała na jakąś chorobę zakaźną. Dobrze ponad dziesięcioro moich przyjaciół i krewnych wezwano na „rozmowę” ostrzegawczą. Budzi to we mnie i wściekłość, i żal. Moja siedemdziesięcioletnia matka musiała spotykać się nie tylko ze stójkowymi z Lhasy, ale i specjalną ekipą z Pekinu, która kazała jej wychowywać i przekonywać córkę do zmiany trybu życia.

W związku z tym wielu znajomym nie starczyło odwagi albo czasu, żeby się ze mną zobaczyć. Dla innych z kolei był to właśnie powód do zawarcia nowej znajomości, dzięki czemu nie czułam się jak w oddziale zamkniętym i mogłam wysłuchać rozmaitych opowieści (z reguły okraszonych czarnym humorem lub tonących w oparach absurdu). Odebrałam też mnóstwo gestów sympatii i troski oraz większych i mniejszych prezentów, za które jestem dozgonnie wdzięczna.

I tak rozpoznała mnie kiedyś pewna Acza („starsza siostra”) i ściszonym głosem, przełykając łzy, opowiedziała o swoim mężu, którego przed kilkoma miesiącami aresztowano i skazano na więzienie za posiadanie w telefonie zdjęcia oraz nagrania wykładu Jego Świątobliwości Dalajlamy. Innym razem, zatopiona w myślach, zostałam obudzona nagłym szczeknięciem: „Kontrola dokumentów! Dowód!”, i omijając wzrokiem młodego tybetańskiego policjanta, odwróciłam się na pięcie z myślą, że nie muszę przez to przechodzić i mogę sobie darować spacer po Barkhorze. Ale nogi miałam jak z waty.

Kiedy poszłam na Banakszol, u wlotu uliczki natknęłam się na komisariat zwykłej, miejskiej policji. Patrząc na grupkę stojących przed nim młodych funkcjonariuszy i funkcjonariuszek, nie mogłam uwolnić się od myśli o Sonamie Dordże, mnichu, który idąc z Gandenu do lekarza w Lhasie, został we wrześniu zastrzelony przy tym posterunku. Czy to jeden z nich nacisnął wtedy spust? Czy zabija Tybetańczyków z równie aroganckim uśmiechem, co ich upokarza?

Powiem jeszcze tylko, że z budynku, w którym mieszkam, jest dosłownie kilka kroków do klasztoru Sera. Podnosząc głowę znad blatu biurka, widzę w oddali Potalę. Dom Dalajlamy, w którym nadal stoją stupy zawierające relikwie jego poprzedników oraz tron, pusty od wielu dziesiątków lat. Wciąż pamiętam zdumienie, z jakim odkryłam w wigilię jakiegoś Nowego Roku, że kontur pałacu jest doskonale widoczny nawet w środku bezksiężycowej nocy, i natychmiast zapisałam: „Całym sercem wierzę, że ja i tajemnica spotkamy się kiedyś naprawdę, skąpani niepowtarzalnym światłem Tybetu”.

Dla mnie darem karmy jest sam widok Potali, choć od kilku lat otacza ją nieprzenikniona, namacalna aura samotności i smutku oraz miasto, w którym mieszka więcej mundurowych niż ludzi.

 

Lhasa, 15 listopada 2012

 

 

 

 

Za High Peaks Pure Earth

 

RACHUNEK BANKOWY

program „Niewidzialne kajdany” 73213000042001026966560001
subkonto Kliniki Stomatologicznej Bencien
46213000042001026966560002

PRZEKIERUJ 1,5% PODATKU