Przed kilkoma miesiącami dostałam prośbę od nieznajomego mnicha z odległego Khamu o napisanie wstępu do jego książki. Dowiedziałam się z niej, że jest jednym z tysięcy duchownych trzech wielkich stołecznych świątyń, których w 2008 roku paramilitarni uprowadzili z klasztorów, uwięzili i wreszcie deportowali w rodzinne strony. Pisał głównie o tym, a ja z radością dołożyłam swoją cegiełkę.
Prawdę mówiąc, było to pierwsze słowo wstępne, jakim opatrzyłam pracę rodaka. Przy okazji zacytowałam rozmowę z innym duchownym, którego znam od lat i który też swoje przeszedł. Powiedział mi raz: „A może pewnego dnia Chińczycy po prostu zabiją wszystkich mnichów i zamkną każdy klasztor. Albo zostawią w nich tylko garstkę ludzi”. Zbita z tropu, odparłam, że to zupełnie niemożliwe, że świat podniósłby straszny krzyk, że byłaby to najgorsza zbrodnia (chciałam powiedzieć „przeciwko ludzkości”, ale nie wiedziałam, jak to będzie po tybetańsku). Nie był przekonany. „Uważam, że tak właśnie zrobią – odrzekł, ściszając głos. – I nikogo na świecie to nie obejdzie”.
„Naprawdę nie pamiętasz dwa tysiące ósmego? – zapytał po chwili. – Zatłukli wtedy i uwięzili tylu mnichów z trzech wielkich klasztorów Lhasy. Wielu siedzi zresztą do dzisiaj. Najpierw wywlekli nas pod lufą z dormitoriów i zamknęli na miesiąc. Potem popędzili z zawiązanymi oczami na dworzec kolejowy i przerzucili do wojskowego więzienia w Golmudzie. Kiedy skończyły się ichnie igrzyska, rozwieźli nas stamtąd w rodzinne strony. Od tej pory jesteśmy bezdomni, bezklasztorni i podejrzani. Możemy się wyłącznie snuć, zostawili nam dokładnie tyle. Serio, wydaje ci się, że świat o tym nie wie?”.
„Jestem przekonany, że gdyby nas wszystkich wtedy rozwalili, w Lhasie albo w Golmudzie, świat nic by nie powiedział, nawet gdyby wiedział – dodał jeszcze. – Tamte przeżycia nauczyły mnie, że mogą zabić, ilu zechcą w dowolnie wybranym klasztorze. Weźmy Kirti. Jeśli mnisi dalej będą się podpalać, a inni i zwykli ludzie protestować, paramilitarni dostaną pretekst do strzelania. Nie po raz pierwszy zresztą. Tyle że teraz zrobią masakrę na większą skalę i takie Kirti przestanie istnieć”. W tym miejscu po prostu się rozpłakałam.
To prawda. Cztery lata temu, miesiąc po „incydentach” dziesiątego i czternastego marca klasztory Drepung, Sera i Ganden zostały nagle najechane przez tysiące żołnierzy (z tybetańskimi policjantami i urzędnikami w charakterze tłumaczy). Jednej nocy setki mnichów straciły swoje świątynie i – przekładając to na nasze realia – domy. Do dziś nie umiem uwolnić się od smutnej melodii, do której nowe słowa dopisał jeden z duchownych osadzonych wtedy w Golmudzie.
I dlatego właśnie pragnę podziękować mnichowi, który przeszedłszy przez to wszystko, napisał dla nas książkę, dając w niej świadectwo jednego rozdziału mrocznej historii ostatniego półwiecza Tybetu. Póki będą powstawać takie relacje, istnieć będzie życie, prawda składana z okruchów i szansa stawienia czoła bandytom za tarczami i biurkami.
I dlatego właśnie winniśmy najwyższą cześć wszystkim mnichom, jednemu z trzech drogocennych Klejnotów. Rok za rokiem, dawniej, teraz i jutro, Tybet zawsze będą otaczać czyste, białe, śnieżne góry, a jego duszę znaczyć czerwień szat naszej Sanghi oraz płomieni, w których składa się ofiarę życia. Te barwy nigdy nie zblakną – a ja zawsze złożę przed nimi pokłon, pójdę za nimi wszędzie i wyniosę w podzięce pod niebiosa.
Pekin, 19 września 2012