Wang Lixiong: Kalon tipa i problem Tybetu
Tybetańczycy, którzy przyszli na świat na obczyźnie i zostali przez nią ukształtowani, nie tylko nie rozumieją politycznej rzeczywistości Tybetu, ale nie mają nawet wspólnego języka z jego mieszkańcami.
Tybetańczycy, którzy przyszli na świat na obczyźnie i zostali przez nią ukształtowani, nie tylko nie rozumieją politycznej rzeczywistości Tybetu, ale nie mają nawet wspólnego języka z jego mieszkańcami.
Kiedyś wierzono, że pomagając w rozwoju ekonomicznym doprowadzi się do pokojowej ewolucji chińskiego systemu politycznego, lecz autorytarny rząd nie tylko nie zmienił się po prześcignięciu wszystkich gospodarek poza amerykańską, lecz stał się jeszcze bardziej agresywny. Dzięki zagranicznej pomocy stworzono potwora, który mógł w każdej chwili odgryźć i pożreć karmiącą go rękę.
Przełom wydaje się być jedynie w zasięgu tybetańskiej diaspory. Mają tam organizacje, bazę, wolność, wiedzę, Dalajlamę i wielkich mistrzów duchowych, sojuszników, media, pomoc zagraniczną, i tak dalej. Tyle że dreptanie za rodakami w kraju z oświadczeniami, wiecami poparcia i modlitwą – to, choć są one ważne i potrzebne, za mało. Tybetańczykom w Tybecie trzeba czegoś innego: jasno określonego kierunku oraz taktyki, które pozwolą ziścić ich marzenia.
Zasłanianie się zewnętrznymi przyczynami problemów narodowościowych, maskowanie nimi błędów rządu i uciekanie od odpowiedzialności przez sprawujących władzę sytuację tylko pogarsza. Liczba incydentów na tym tle ciągle rośnie – na większą skalę i w krótszym cyklu, co dobitnie dowodzi, że problem się pogłębia. W imię długoterminowego bezpieczeństwa narodowego Ogólnochińskie Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych musi położyć kres praktyce przedkładania interesu biurokratów nad interes kraju.
Stosowanie przemocy wobec siebie stanowi nie tylko rozpaczliwy protest w obronie godności i honoru – winno być również skuteczne. Gandhi uważał, że „cierpieniem, które znosimy”, można „wpłynąć na rząd”, zaś Martin Luther King mówił, że „waszej zdolności zadawania bólu przeciwstawimy naszą zdolność jego wytrzymywania”, aby „wyczerpać waszą nienawiść” i „obudzić wasze sumienie”.
Z analizy statystycznej testamentów Tybetańczyków, którzy dokonali samospaleń, wynika, że większość uważała ten akt za „działanie”, a gwałtowne zwiększenie liczby owych wystąpień w czasie XVIII Zjazdu Komunistycznej Partii Chin świadczy o tym, że liczyli, iż przyczynią się one do rozwiązania problemu Tybetu. Co za tym idzie, samospalenie nie było celem samym w sobie, lecz działaniem, do którego – z braku innych – uciekali się ludzie, pragnący coś zrobić. Gdyby więc istniał plan, pozwalający na uczestnictwo każdemu Tybetańczykowi i przynoszący wymierne rezultaty, nikt nie widziałby potrzeby rzucania się w ogień.
Z pozoru wydawać się może, iż problem Tybetu ma charakter historyczny i bierze się z faktu, że w 1959 roku uciekł do Indii Dalajlama oraz ponad sto tysięcy Tybetańczyków. Niemniej jednak prawdziwy problem tkwi w kraju, a nie poza jego granicami. Gdyby wywoływali go tylko uchodźcy, nie stanowiłby dla Chin zagrożenia. Społeczność międzynarodowa często mówi władzom chińskim, że jeśli szybko nie uporają się z tą kwestią, tybetańska diaspora sięgnie w końcu po przemoc. Dla Pekinu, który posiada najliczniejszą armię na świecie, nie jest to jednak żadne niebezpieczeństwo.
Lodi Gjari jest jedną z najważniejszych postaci tybetańskiej diaspory. Jako „specjalny wysłannik” Dalajlamy odpowiada za dwie kluczowe kwestie: stosunki ze Stanami Zjednoczonymi i kontakty z Chinami. Te pierwsze – w gruncie rzeczy najważniejsze paliwo Tybetu na wychodźstwie – są właściwie jego wyłączną domeną. Mieszkając tam od kilkudziesięciu lat, Lodi Gjari nawiązał kontakty z niezliczonymi przedstawicielami amerykańskiej elity od Białego Domu i Kongresu po celebrytów. Ze wszystkimi doskonale się dogaduje. Pod tym względem jest z pewnością niezastąpiony. Nikt tego nie kwestionuje.
W 1991 roku opisałem w powieści „Żółte zagrożenie” upadek Chin i wywołaną przez to migrację milionów Chińczyków, która zdestabilizowała świat, powodując rozmaite konflikty. Ponad dwadzieścia lat później książka wciąż się sprzedaje. Choć może się to wydawać zaskakujące, w gruncie rzeczy nie dziwi. Póki przyszłość Chin jest niepewna, póty nie da się wykluczyć ich ruiny, co zapewne napędza mi czytelników.
Przed kilkoma dniami uciąłem sobie pogawędkę z tybetańskim przyjacielem pochodzącym z koczowniczego regionu. Powiedział mi, że pasterze mają teraz więcej pieniędzy, ale bardziej chorują. Zeszłego lata, jak zauważył, chorowało niewiele osób, teraz – prawie tyle, co w zimie.
Chińczycy tacy jak ja – wierzący w demokrację i liberalizm – od lat marzą o położeniu kresu dyktatorskim rządom monopartii. Dla wielu wzorem był amerykański system polityczny. Wybór Donalda Trumpa, którego rozumienie demokracji i wartości moralnych pozostawia wiele do życzenia, oznacza dla nas poważny dylemat.
Podróżując po Europie latem 2012 roku, specjalnie wybrałem się do Monachium w nadziei, że uda mi się spotkać z przedstawicielami Światowego Kongresu Ujgurów. Interesuję się sprawami Xinjiangu od lat i liczyłem, że rozmowa twarzą w twarz pomoże mi zrozumieć sposób myślenia tych ludzi. Kiedy zadzwoniłem, kazano mi wysłać list. Zrobiłem to, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Najwyraźniej nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego.
Tybetańska pisarka Oser i jej mąż Wang Lixiong 25 kwietnia zostali ponownie osadzeni w areszcie domowym w Pekinie.
Tradycyjna kultura Tybetu zawsze oddychała dwoma płucami: narodowym i religijnym. W chwili przejęcia władzy przez chińskich komunistów w 1949 roku konglomerat ten uosabiała tybetańska elita, zamykając doń dostęp obcym pokroju Hanów.
Powszechnie potępiany, odrzucany przez cywilizowane społeczeństwa imperializm nie polega dziś na zwykłej ekspansji terytorialnej i grabieży bogactw innych narodów. Choć pozostaje wierny okupacji i kolonializmowi, udaje, że jest pożyteczny dla podbitej mniejszości, udzielając jej na przykład pomocy gospodarczej. Pewny swej cywilizacyjnej wyższości i materialnych dobrodziejstw, coraz częściej daje o sobie znać w tych wymiarach życia, które określamy mianem kultury.
Ludzie pytają, co sądzę o „incydencie kunmińskim”. Nie mam im wiele do powiedzenia. Rzecz nie w tym wydarzeniu, ale gdzie indziej – i to od bardzo dawna. Pisałem o tym w wydanej w 2007 roku książce „Moje Chiny zachodnie, wasz Turkiestan Wschodni”, za odpowiedź proponuję więc poniższy cytat.
Kwestia samospaleń Tybetańczyków ma wiele aspektów, których nikt nie umie ogarnąć.
Po pierwsze – rosnąca częstotliwość: dziewięćdziesiąt siedem samospaleń w Tybecie (nie wliczając pięciu poza jego granicami), z czego jedno w 2009 roku, dwanaście w 2011 oraz osiemdziesiąt cztery w 2012 (do 11 grudnia), w tym dwadzieścia osiem w samym listopadzie. Apele o przerwanie tych wystąpień nie przyniosły rezultatu; nikt nie wie, co robić.
Z pozoru klasztory i świątynie są dziś w Tybecie wszędzie. Krzątają się w nich tłumy wiernych, paląc w ofierze maślane lampki i kadzidła. Widać mnichów i mniszki, świeccy swobodnie praktykują oraz okrążają miejsca kultu. Po błyskawicznym objeździe wielu Chińczyków i cudzoziemców dochodzi do wniosku, że Tybetańczycy korzystają z pełni swobód religijnych. Zdawszy sobie z tego sprawę, rząd Chin wycofał się z defensywnej polityki zamkniętych drzwi i zaczął aktywnie zachęcać obcych do odwiedzania regionu. Zaprasza tam również zagranicznych dziennikarzy i polityków. Nowa strategia władz przynosi powoli oczekiwane rezultaty.
Z pozoru wydawać się może, iż problem Tybetu ma charakter historyczny i bierze się z faktu, że w 1959 roku uciekł do Indii Dalajlama oraz ponad sto tysięcy Tybetańczyków. Niemniej jednak prawdziwy problem tkwi w kraju, a nie poza jego granicami. Gdyby wywoływali go tylko uchodźcy, nie stanowiłby dla Chin zagrożenia. Społeczność międzynarodowa często mówi […]
Na początku listopada 2012 roku Wang Lixiong wdał się w internetową dyskusję ze znajomym, Tybetańczykiem mieszkającym za granicą, i pozwolił mi zerkać sobie przez ramię. Są dobrymi przyjaciółmi, rozmawiali więc otwarcie i szczerze. Efekty poniżej (interlokutor Wanga będzie tu występował pod pseudonimem „Bodpa”, co w naszym języku oznacza po prostu „Tybetańczyka”).
Kiedy zaczęłam prowadzić poszukiwania i wywiady, inspirowane zdjęciami mego ojca z czasów rewolucji kulturalnej, Wang Lixiong zrobił w Pekinie nowe odbitki formatu A4 i wysłał mi je do Lhasy. Nie było to najszczęśliwsze rozwiązanie, ponieważ okazały się mało czytelne i pewne szczegóły dostrzegłam dopiero opublikowaniu mojej książki na Tajwanie. Na fotografii z „wiecu krytyki” inkarnacji Samding Dordże Phagmo (sierpień 1966 roku) ważny element odkrył za to niedawno angielski tłumacz, który zapytał mnie o „skrzyneczkę, którą trzyma ktoś na drugim planie”.