|
Urodziłam się w Njarongu, w Khamie, w 1934 roku. Mój ojciec nadał mi
imię Adhi. Nasza rodzina nazywała się Tape. Ojciec, Dordże Rabten, jak
zdarzało się w Tybecie, był żonaty z dwiema kobietami. Starsza żona nazywała
się Boczuma; ja byłam córką młodszej – Sonam Dolmy.
Ojciec był bardzo uczciwym i prawym człowiekiem. Ludzie z naszego regionu wybrali go kimś w rodzaju sędziego. Od czasu do czasu proszono go o rozsądzenie sporu między zwaśnionymi stronami. Bywało, że bogatsi próbowali go przekupić, powiedzmy, podsunąć bryłkę złota, ale on zawsze sądził bezstronnie i sprawiedliwie. Dystryktem Njarong rządził wódz imieniem Dordże Norgjal, który mianował ojca jednym ze swoich ministrów. Wtedy właśnie, doceniając jego szczerość i prawość, ludzie wybrali go sędzią. Wkrótce po moich narodzinach przenieśliśmy się jednak do Kandze, niewiele więc zapamiętałam z regionu, w którym przyszłam na świat. |
***
Byłam już nastolatką, gdy w Kandze pojawili się pierwsi Chińczycy.
Nigdy wcześniej nie widziałam chińskiej twarzy. Zawsze się bałam, że mnie
porwą. Maszerowali w długich kolumnach, a dowódca dosiadał konia. Budzili
we mnie lęk i grozę. Pamiętam, że chowałam się za którąś z matek lub ojcem.
Starsi straszyli dzieci, powiadając, że jeśli będą niegrzeczne, to oddadzą
je Chińczykom. Trudno się dziwić, iż ilekroć się pojawiali, uciekaliśmy
gdzie pieprz rośnie.
W owym czasie Chińczycy mieli srebrne monety, nazywane da jangami.
Czasami podsuwali je nam, mówiąc: „Nie bój się, chodź, to dla ciebie”,
ale ja nigdy się na to nie odważyłam. Dawali więc pieniądze rodzicom, prosząc,
by kupili mi coś słodkiego.
Chińczycy zachodzili czasem do naszego domu i widzieli, że rodzice
modlą się, odliczając paciorki różańca lub obracając młynki modlitewne.
W tym czasie zachowywali się jeszcze tak, jakby darzyli naszą wiarę najwyższym
szacunkiem. Ciągle o coś wypytywali i zapewniali, że oni też „miłują religię”.
Jeden z drugim obracał nawet młynki modlitewne lub, na znak szacunku,
dotykał czołem nasze posągi. Na widok ołtarza, relikwii i malowideł niektórzy,
w ślad za nami, składali wręcz pokłony.
Budziło to powszechne osłupienie i niektórzy uznali, że Chińczycy
faktycznie skłaniają się ku religii. Ale mój ojciec ciągle powtarzał, że
tylko udają i grają, by zrobić na nas dobre wrażenie. Dziś wiem aż za dobrze,
że to on miał rację.
Chińczycy opowiadali też o Mao Zedongu – „wielkim przywódcy i
ojcu ludu, którego celem jest niesienie ulgi wszystkim cierpiącym” – systematycznie
sącząc krople jadu swojej propagandy. „Mao – powiadali – przysłał tu nas,
żołnierzy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, by rozwiązać wszystkie problemy ludu”.
„Jesteśmy tu tylko gościnnie”, zapewniali. Posuwali się do tego, że pomagali
nam nosić wodę, żąć i młócić.
Przynosili też, garściami, te swoje srebrne monety do klasztorów,
zapewniając o poparciu Chin dla buddyzmu: „Przewodniczący Mao miłuje religię.
Oto nasz datek dla waszej świątyni”.
Jeden z moich braci miał pistolet i stary muszkiet. Pamiętam,
że Chińczycy zachwycali się jego „uzbrojeniem” i dawali mu nawet amunicję.
Nigdy jednak nie wywiedli w pole mego ojca, który powtarzał:
- Wierzcie mi, nie ma w tym nic dobrego. To wszystko oszustwo.
Starają się wkraść w nasze łaski, zdobyć zaufanie. Jestem przekonany, że
dobrze nam nie życzą.
Ojciec znalazł się w grupie dostojników, których zaproszono do
złożenia wizyty w Chinach, by na własne oczy przekonali się o „postępie”
i „dostatku”. Ojciec wrócił z tej wycieczki wściekły. Powiedział, że nie
zobaczył nic dobrego i upewnił się, że Chińczycy tylko nas zwodzą, mając
jak najgorsze zamiary wobec Tybetu.
Opowiadał nam, że widział wielu aresztowanych nacjonalistów z
Kuomintangu, których wywożono gdzieś na ciężarówkach. Był też świadkiem
egzekucji. Na plac przywieziono więźniarki, które były tak przerażone,
że nie mogły stać o własnych siłach. Strzelano do nich z karabinów maszynowych.
W tym czasie sprzedawano już liczne posągi i malowidła, zrabowane
z chińskich klasztorów buddyjskich. Wielu Tybetańczyków jeździło po nie
do zachodnich Chin. Ojciec był temu przeciwny. Uważał, że nie ma to żadnego
sensu, bo owe relikwie i tak zaraz wpadną znów w łapy Chińczyków. Ludzie
kupowali je jednak czy to na handel, czy to na własne ołtarze. Nie słuchali
ojca. Nie wierzyli, że Chińczycy zgotują tybetańskim klasztorom taki sam
los, jak własnym świątyniom. Kiedy zaczęło się plądrowanie i naszych ołtarzy,
wielu mówiło: „Trzeba nam było słuchać przestróg Dordże Rabtena”.
Tak więc wkroczenie Chińczyków do Tybetu napawało ojca ogromnym
niepokojem. Wszyscy, którzy pojechali z nim do Chin, wrócili z portretami
Mao Zedonga i wąsatego Stalina. Chińczycy wręczali je z prośbą o zawieszenie
w domach. Ojciec oświadczył, że nie będzie wieszać na ścianach zdjęć złych
ludzi i polecił je spalić.
Wkrótce po powrocie ojciec zapadł na zdrowiu. Może za sprawą
upału, może coś mu tam dali, w każdym razie dostał okropnej biegunki. Chińczycy
próbowali go leczyć w swoim szpitalu, ale on nie chciał zażywać ich leków.
Kiedy siedzieliśmy przy jego łóżku, zjawiał się czasem lekarz z jakimiś
tabletkami lub miksturami, ale ojciec nawet ich nie dotykał.
Nie było mnie przy nim, gdy umierał. Brat powiedział mi, że jego ostatnie
słowa brzmiały: „Nie ufajcie Chińczykom. Przyszli tu, by nas zniszczyć.
Zniszczyć cały kraj. Róbcie, co w waszej mocy, by ocalić Tybet przed zagładą”.
To była jego pożegnalna rada. Miałam wtedy dwadzieścia lat.
Po śmierci ojca Chińczycy budzili w nas jeszcze gorsze uczucia. Mąż
miał w Lhasie wielu przyjaciół i postanowił pojechać do stolicy, by poinformować
rząd o poczynaniach komunistów. Zastawialiśmy się nawet nad przeprowadzką
do Lhasy, ale ludziom mówiliśmy, że wybieramy się na pielgrzymkę do Buddy
ze świątyni Dżokhang.
Przed wyjazdem urządziliśmy pożegnalne przyjęcie, podczas którego mój
mąż został otruty. Nie wiedzieliśmy, kto to zrobił – przyszło mnóstwo ludzi
– niemniej wsypano mu do jedzenia truciznę. Wszyscy podejrzewali Chińczyków,
ale nie mieliśmy pewności. Wiedzieliśmy tylko, że zerwał się od stołu i
zmarł w męczarniach, zanim zdążyliśmy zawieźć go do lekarza. Osobiście
jestem przekonana, że Chińczycy przysłali kogoś, żeby go otruć, ale, jak
powiedziałam, nie mogę mieć pewności.
Mój mąż umarł w 1957 roku. Zostałam z dwuletnim synem i córką, którą
nosiłam jeszcze pod sercem.
***
Chińczycy powołali komitet, do którego zaprosili przedstawicieli najbogatszych
rodzin, starszych, arystokrację oraz najważniejszych lamów i mnichów z
okolicznych klasztorów. Kiedy wszyscy zebrali się w siedzibie sztabu okręgu
Kandze, budynek otoczyło wojsko. Wartownicy nie pozwolili nam nawet na
przynoszenie jedzenia.
Dopiero wtedy wszyscy zrozumieli, że Chińczycy naprawdę mają złe zamiary.
Cały ten „komitet” okazał się pretekstem do faktycznego uwięzienia naszych
przywódców, a „obrady” – natrętną indoktrynacją pod hasłem: „Partia komunistyczna
jest wielka, Mao Zedong jest wielki, nasza polityka jest słuszna”.
Pewnego dnia zaczęli odbierać srebrne monety! Chodzili od klasztoru
do klasztoru, domagając się zwrotu pieniędzy, które wcześniej przynieśli.
Rozmowa była krótka: „Nie oddacie, pójdziecie siedzieć”. Wydaje mi się,
że miało to też związek z wymianą pieniędzy – chińskie monety zastępowano
wówczas banknotami. Ogłoszono nawet, że każdy, kto spróbuje płacić srebrem,
zostanie ukarany.
Wkrótce potem polecono nam oddać broń i amunicję. Chińczycy obwieścili,
że robią to „dla naszego dobra, żebyśmy ze sobą nie walczyli”. „Jesteśmy
tu, aby was chronić – tłumaczyli. – Jeżeli pojawi się zagrożenie zewnętrzne,
obronimy was. Nie potrzebujecie więc amunicji ani broni. Jeśli ją zatrzymacie,
skierujecie ją przeciwko sobie nawzajem”.
Wszystko to, ma się rozumieć, nikogo nie ucieszyło. Najpierw nasi przywódcy
znaleźli się pod kluczem. Potem odebrano nam srebro i zastąpiono je papierem,
wreszcie kazano oddać broń – nie tylko karabiny i naboje, ale i tradycyjne
miecze. Wielu mężczyzn uznało, że tego już za wiele, i zamiast zdać broń,
ruszyło w góry, by zacząć walczyć.
Skończyło się na tym, że w górach ukryła się niemal połowa – męska,
uzbrojona – populacji. Nie tylko nie chcieli oddać broni, ale zamierzali
jej użyć.
Chińczycy „zwolnili” wtedy kilku przywódców – każdemu towarzyszyło
co najmniej dziesięciu żołnierzy – i kazali im wezwać mężczyzn do powrotu:
„Nie ma po co walczyć. Oddajcie broń. Nie zagrażają nam żadni wrogowie
zewnętrzni. Zejdźcie w doliny i zdajcie broń”. Początkowo Chińczycy próbowali
więc uspokoić mężczyzn, wykorzystując do tego naszych przywódców, których
w normalnych okolicznościach wszyscy by posłuchali.
Nie zdało się to jednak na nic. Chińczycy zmienili więc strategię i
zrobili z naszych przywódców zakładników. Zgotowali im publiczne procesy,
wiece, nazywane thamzingami, podczas których lżyli, bili i torturowali.
Spędzali ludzi z całego regionu, tysiące osób, i na ich oczach upokarzali
naszych lamów.
Duchownych wiązano, kneblowano szmatami i zmuszano do uklęknięcia.
„Praktykowaliście religię, wykorzystywaliście ją do oszukiwania ludzi”,
ryczeli oprawcy, usiłując zmuszać mnichów do picia moczu chińskich funkcjonariuszek.
Kiedy zaciskali usta, chlustano im uryną w twarz. „Jeżeli nie wrócicie,
zabijemy tych lamów”, brzmiało przesłanie dla mężczyzn w górach.
Nietrudno wyobrazić sobie, jak reagowali na to spędzani ludzie. Zaszokowany
tłum zanosił się płaczem i protestował. Tych, którzy oponowali najgłośniej,
natychmiast wtrącano do więzień.
Te pierwsze publiczne akty gwałtu wprawiły nas w głębokie przygnębienie.
Nocą zawsze ktoś wymykał się w góry, by przekazać najnowsze wiadomości.
„Nie poddawajcie się – prosiliśmy bojowników. – Teraz, gdy wiemy już czego
chcą Chińczycy, lepiej umrzeć niż złożyć broń”.
Nocami mężczyźni atakowali chińskie posterunki. Najpierw wysyłali zwiadowców,
a później przypuszczali atak. Następnego ranka dowiadywaliśmy się, że zginęło
dziesięciu lub dwudziestu Chińczyków. Innym razem mówiło się o śmierci
dziesięciu Tybetańczyków. I trwało to tak przez dwa, trzy lata od 1955
roku.
W naszym regionie jest wielki płaskowyż, nazywany Bonatho. Mężczyźni
ukrywali się w otaczających go górach. Z czasem Chińczycy zaczęli używać
samolotów i bombardować leśne obozy bojowników. Robili to na oślep, ale
bardzo systematycznie. Ta strategia okazała się niezwykle skuteczna. W
końcu wybili niemal połowę naszych, którym zaczynało brakować amunicji.
Kiedy nie było już czym strzelać, mężczyźni niszczyli bezużyteczną broń,
by nie wpadła ona w ręce Chińczyków.
Khampom pozostały tylko tradycyjne metody walki i długie miecze. W
1957 roku na Bonatho stoczono słyną bitwę, w której poległo wielu Tybetańczyków,
rzucających się z mieczami na uzbrojonych w karabiny wrogów. Nasze miecze
były długie na metr. Znajdowano potem zabitych, których dłonie były tak
zaciśnięte i scalone krwią z rękojeścią, że nie dawało się rozewrzeć palców.
Zginęli niemal wszyscy Tybetańczycy, którzy wzięli udział w tej bitwie.
Przeżyła tylko garstka rannych. Wielu nie chciało iść do niewoli. Uważali,
że lepiej polec w walce niż cierpieć pod chińskimi rządami. Kiedy ucichł
zgiełk, nad wzgórzami pojawiły się setki sępów. To była największa, decydująca
bitwa w Kandze.
Chińczycy zabrali rannych do szpitala i zaczęli ich leczyć. Szło im
jednak tylko o wyciągnięcie informacji. Najbardziej chcieli wiedzieć, kto
dostarczał bojownikom żywności i informacji. Usiłowali przesłuchiwać nawet
konających, do ostatniej chwili. Kiedy uznali, że wiedzą już wszystko,
pozwalali im umrzeć.
Liczba ludności w naszym regionie gwałtownie spadła. Większość mężczyzn
zginęła w górach, a reszta gniła w więzieniach. Aresztowano też tych, których
uznano za winnych pomagania bojownikom.
Chińczycy zebrali wszystkich żebraków i zaczęli dawać im pieniądze,
jedzenie, ubrania, tytuły i wreszcie rewolwery. Bezustannie ich indoktrynowali:
„Wpadliście w nędze, bo klasztory i posiadacze odebrali wam cały dobytek.
Jesteście takimi samymi ludźmi, jak oni. Teraz macie ojca, Mao Zedonga.
Jesteśmy z wami, nadszedł więc czas pomsty”.
Część żebraków zdawała sobie sprawę, że Tybet ginie i czuła się Tybetańczykami.
Ci przyjmowali jedzenie, pieniądze, broń i stanowiska, ale w głębi serca
nienawidzili Chińczyków. Po prostu udawali. Ale inni dali się złapać na
lep chińskiej propagandy. Wcześniej musieli żebrać dosłownie o wszystko,
nawet o jedzenie, a teraz poczuli się ważni. Za chińskie tytuły, strawę
i uniformy gotowi byli zrobić wszystko.
Chińczycy zaczęli organizować nowe wiece i parady, tym razem pod hasłem
„bezużyteczności religii”. „Od dziś nie wolno wam oddawać się praktykom
buddyjskim – ogłosili. – Nie będziecie nosić różańców ani recytować mantr”.
Nowa kampania wymierzona była przede wszystkim w naszych mnichów i
mniszki. „Od dziś nie wolno wam nosić zakonnych szat – usłyszeli. – Macie
się normalnie ubierać i założyć rodziny”.
Niektórzy, z reguły najmłodsi, uginali się, ale większość zmieniła
tylko szaty na świeckie ubrania. Chińczycy zmusili grupkę chłopców i dziewcząt
do ogolenia głów i zrobili z nich „wzór” dla duchownych. „Patrzcie – powiadali
– to byli kiedyś mnisi i mniszki, ale teraz się pobrali. Macie pójść w
ich ślady. Dlaczego się ociągacie? Jeżeli nie założycie rodzin, skończycie
w więzieniach albo w piachu”.
Pamiętam sędziwego mnicha, który odebrał sobie życie. Zanim się powiesił,
napisał list: „Nie pozwalają nam praktykować religii, a ja pragnąłem w
życiu tylko tego. Wolę umrzeć niż zdeptać swoje śluby”. Prosił też o błogosławieństwo
Jego Świątobliwości Dalajlamy.
Wszystko stanęło na głowie. Czuliśmy się obco w świecie, w którym nikt
nie nosił zakonnych szat. Klasztory opustoszały. Wszystkie posągi i thangki
wywieziono do Chin. Niektóre świątynie zmieniono w więzienia.
Pozostała nas garstka – głównie starcy i dzieci. Reszta zginęła lub
dogorywała w więzieniach. Byliśmy przerażeni i przygnębieni. Mogliśmy tylko
płakać.
***
Kiedy Chińczycy popełniali wszystkie te zbrodnie, zorganizowała się
grupa kobiet, które starały się śledzić poczynania komunistów, przekazywać
informacje i nawoływać do walki. Należałam do niej. Mówiłyśmy ludziom:
„Niszczą naszą religię. Niszczą nasz naród i nasz kraj. Zaraz będzie tu
ich tylu, że nie zostanie nam nic”.
Spotykałyśmy się w różnych miejscach, potajemnie, najczęściej nocą.
Ustaliłyśmy plan przekazywania żywności bojownikom. Przesłałyśmy im informacje
o tym, co dzieje się po chińskiej stronie. A przy tym musiałyśmy jeszcze
zajmować się własnym życiem.
Ta grupa zrodziła się spontanicznie, w gronie przyjaciółek. Rozmawiałam
z osobami, które były mi bliskie, a one z kolei zwracały się do swoich
przyjaciółek. I tak to rosło. Kiedy jednej z nas udało się zdobyć jakąś
ważną informację, mówiła o tym zaufanej osobie, a ta przekazywała ją następnym.
W ten sposób umawiałyśmy się też na spotkania.
Było nas pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt, najbardziej godnych zaufania.
Każdą starannie sprawdzałyśmy, nim dopuszczono ją do tajemnicy. Musiałyśmy
uważać choćby na te zbyt gadatliwe, które mogłyby nas wydać przez przypadek.
Większość pochodziła ze średniozamożnych rodzin rolniczych lub półkoczowniczych.
Musiałam być szczególnie ostrożna, bo moja rodzina była bardzo znana,
a więc automatycznie budziła podejrzliwość Chińczyków. Ale innym udawało
się zdobywać wartościowe informacje. Kręciły się koło więzień, lokalizowały
posterunki, liczyły żołnierzy, sprzęt wojskowy i zatrzymanych. Innymi słowy,
bezustannie szpiegowały Chińczyków. Podczas nocnych spotkań wymieniałyśmy
się informacjami.
Nie były to regularne zebrania. Jeżeli działo się coś ważnego, powiedzmy,
komuniści przygotowywali nową operację, spotykałyśmy się natychmiast. Kiedy
było spokojniej, nie widywałyśmy się tydzień albo dłużej.
W 1956 roku Chińczycy zamęczyli na śmierć wielu lamów. Wszyscy ważniejsi
duchowni byli już za kratami. Torturowano ich, wieszając głową w dół ze
związanymi na plecach rękami. Ofiary umierały, dusząc się własnymi wymiocinami
i śluzem.
W 1957 wywieźli do Chin wszystkie przedmioty kultu religijnego – od
najmniejszych wizerunków po największe posągi. Klasztory zamknięto lub
zmieniono w więzienia.
Chciałyśmy się dowiedzieć, kto za tym stoi. Kto wydaje rozkazy oprawcom.
Udało się nam to ustalić i wyśledzić kwaterę xianzhanga, komisarza i głównego
administratora regionu. Przekazaliśmy te informacje w góry, do mego szwagra
Pemy Gjalcena, który dowodził oddziałem bojowników. Wkrótce potem zaatakowali.
Zginął komisarz i jego dwóch przybocznych.
Po tym incydencie Chińczycy dali nam odetchnąć. Ludzie nie posiadali
się z radości, że w końcu zabito tę kanalię.
Nasza działalność wiązała się z ogromnym ryzykiem. Schwytanie jednej
z nas mogło oznaczać poważne problemy dla wszystkich. Wiedziałyśmy, że
Chińczycy będą torturować każdą zatrzymaną i że w końcu wydobędą z niej
prawdę. Następne aresztowania musiały być tylko kwestią czasu.
Podczas spotkań wystawiałyśmy straże. W tybetańskich domach na parterze
trzyma się zwierzęta, a ludzie mieszkają na piętrze. Zasłaniałyśmy okna
czarnymi kotarami i paliłyśmy tylko kilka lampek. Kiedy w pobliżu pojawiał
się chiński patrol, zapadała śmiertelna cisza.
Zdałam sobie sprawę, że Chińczycy zaczynają mnie podejrzewać. W tym
czasie codziennie kogoś aresztowali. Bojownicy w górach tracili coraz więcej
ludzi. Czułam, że wkrótce przyjdą po mnie.
Bałam się nie tyle o siebie, co o dzieci. Synek był maleńki, córeczka
jeszcze mniejsza. Kiedy śniło mi się, że zabierają mnie Chińczycy, budziłam
się przerażona myślą o dzieciach. Gdybym była sama, nie miałabym nic do
stracenia. Myśl o tym, co stanie się z dziećmi, nie dawała mi spokoju.
Nie potrafiłam się od niej uwolnić.
Powtarzałam moim towarzyszkom, że musimy być gotowe na aresztowanie
i odpowiedzialne. Że jeżeli któraś z nas zacznie mówić, ucierpimy wszystkie.
Często rozmawiałyśmy o zabitych, uwięzionych, torturowanych. Obiecałam,
że jeśli trafię za kraty, wezmę na siebie całą winę i nikogo nie wydam.
Pamiętam, że na koniec wszystkie się popłakałyśmy.
Mój brat Uczo był jednym z przywódców, których zatrzymano przy okazji
powołania chińskiego „komitetu”. Pewnego dnia komuniści obwieścili, że
zostanie stracony. Uważali, że miał związek z zamachem na komisarza okręgu.
Uczo Tape był bardzo zdolnym, inteligentnym człowiekiem. Kiedy Pema
Gjalcen dowiedział się, że Chińczycy wydali nań wyrok, opuścił kryjówkę
w górach i poszedł z czterema uzbrojonymi po zęby Khampami na chiński posterunek.
- To ja zabiłem waszego dowódcę – powiedział. – To ja atakowałem
wasze oddziały. Uczo Tape nie miał z tym nic wspólnego i o niczym nie wiedział.
Jeżeli macie kogoś karać, jeżeli macie kogoś stracić, to mnie, a nie jego.
Nie muszę mówić, że Chińczycy byli wniebowzięci. Natychmiast go skuli
i zamknęli. Wszędzie trąbili, że Pema Gjalcen się poddał i że inni powinni
pójść w jego ślady. Uczo nie został stracony, ale też nie wyszedł na wolność.
Na początku 1958 roku było już jasne, że przegraliśmy wojnę z Chińczykami.
W górach walczyła garstka bojowników. Inni nie żyli lub gnili w więzieniach.
W dolinach aresztowano lamów i krewnych bojowników. W domach zostali starcy,
kobiety i dzieci.
Mieszkałam na stoku góry Drice w ba, czyli namiocie koczowników. Pewnego
ranka zaczęły szczekać nasze psy. Ubierałam właśnie synka w czubę. Córeczka
jeszcze spała. Wyjrzałam z namiotu i zobaczyłam grupę uzbrojonych policjantów
i funkcjonariuszy w cywilnych ubraniach. Wśród cywili był Tybetańczyk,
który służył kiedyś w naszym domu, a potem dostał jakieś stanowisko od
Chińczyków. W sercu pozostał jednak prawdziwym Tybetańczykiem. Wszedł do
środka i przytulił mego synka. Zobaczyłam, że płacze, i zrozumiałam, że
to już koniec.
- Pójdziesz z nami – powiedział jeden z policjantów.
Zapytałam, dokąd.
- Do klasztoru Drice – odparł, a to mogło oznaczać tylko aresztowanie.
Serce podeszło mi do gardła.
- Nie chcę nigdzie iść – powiedziałam. – To jest mój syn, a tam
śpi moja córeczka. Nie mają nikogo poza mną, nie mogę ich zostawić.
Wtedy uderzył mnie w głowę, w prawe ucho. Do dziś ledwie na nie słyszę.
Upadłam. Zaczęli mnie kopać i okładać kolbami. Potem związali ręce na plecach.
Mój synek płakał i krzyczał:
- Mamo! Mamo! Zostawcie moją mamę!
Wtulił się we mnie z całej siły, jakby chciał mnie zatrzymać. Policjant
kopnął go tak, że poszybował na drugi koniec namiotu, ale zerwał się i
znów do mnie przywarł. Kopali go, a on wracał, raz za razem.
Podnosili mnie, bili, padałam, podnosili, bili, ale ja się zapierałam
i nie dawałam wyprowadzić. W końcu wywlekli mnie z namiotu. Mój synek biegł
obok, czepiając się mojej czuby, płacząc i krzycząc, a oni kopali go, bili
i odpychali.
Wszyscy mieszkańcy obozowiska wylegli z namiotów i błagali Chińczyków,
żeby pozwolili mi zostać z dziećmi. Zdążyłam się odwrócić i spojrzeć na
moją córeczkę, która obudziła się i uśmiechała promiennie, myśląc, że mama
wymyśliła jakąś nową, wspaniałą zabawę.
A potem widziałam już tylko mego synka. Ostatni raz. Niknącą w oddali,
zapłakaną maleńką figurkę w żółtej czubie.
***
Klasztor Drice, leżący o jakiś kilometr o miejsca, w którym mnie aresztowano,
obrócono w więzienie i posterunek policji. Przez całą drogę wleczono mnie
po ziemi, bo nie chciałam iść.
Kiedy dotarliśmy do klasztoru, policjanci poskarżyli się oficerowi,
że byłam oporna i nie chciałam z nimi iść. Ten uśmiechnął się tylko i powiedział:
- Skoro jest taka silna, to niech posmakuje tego.
Wepchnęli mnie do celi i zawiesili pod powałą za skrępowane na plecach
ręce. Zaczęłam dławić się śliną. A potem wszystko zbladło, zawirowało i
wreszcie straciłam przytomność.
Kiedy się ocknęłam, byłam już w innym pomieszczeniu pełnym chińskich
policjantów. Postanowili zabrać mnie do Kandze. Protestowałam i mówiłam,
że nie mogę zostawić dzieci, ale przywiązali mnie do siodła.
W Kandze zaprowadziła mnie do celi chińska strażniczka. Odebrała mi
pas, sznurowadła i wstążki – wszystko, na czym mogłabym się powiesić. Nie
było okien. Drzwi miały wielki, zgrzytający zamek. W celi były cztery kobiety.
Wszystkie widziałam po raz pierwszy. Stały na baczność, każda w swoim kącie.
Honorowe miejsce, pośrodku celi, zajmował kibel, cuchnące wiadro.
Żadna z kobiet nie odezwała się do mnie, bo więźniom nie wolno było
rozmawiać. W nocy usiłowałyśmy spać. Okryłam głowę czubą i próbowałam zasnąć,
ale leżałam przy drzwiach na korytarz, którym ciągle ktoś chodził.
I nagle w lewym, zdrowym uchu usłyszałam płacz dziecka. Odchodziłam
od zmysłów. Kiedy przysypiałam, natychmiast budził mnie potworny strach
o dzieci. Przez trzy następne dni myślałam tylko o tym, co robią i kto
się nimi zaopiekował. Bez przerwy.
Trzeciego dnia wywołano mnie z celi. Zaprowadzono mnie do pomieszczenia,
w którym siedział już oficer, czterech policjantów i tybetański tłumacz.
- Wszystko nam teraz opowiesz – zaczęli. – Ze szczegółami. Twoje
dzieci zostały bez opieki. Jeśli powiesz prawdę, całą prawdę, będziesz
mogła do nich wrócić. Jeżeli będziesz milczeć, nigdy już nie zobaczysz
swojego domu. Wiemy, że stałaś na czele kobiecej organizacji podziemnej.
Chcemy znać wszystkie nazwiska. Jeśli je podasz, jutro będziesz w domu.
Z dziećmi. Powiedz prawdę, a dobrze na tym wyjdziesz. Pamiętaj o dzieciach.
Nie będziesz gadać, pójdziesz pod mur.
Wkrótce miałam się przekonać, że najbardziej lubili straszyć egzekucją.
Przesłuchanie wlokło się w nieskończoność. Powtarzałam, że nikt mi nie
pomagał. Robiłam to, co robiłam, bo nienawidziłam Chińczyków za to, że
otruli mi męża i odebrali ojca. Za całe zło, jakie wyrządzili Tybetańczykom.
Moich przyjaciół nie obchodziło to, co o was myślę. To moja prywatna zemsta.
Usłyszałam, że jeśli nie chcę mówić teraz, to mogę jeszcze wrócić do
celi i wszystko sobie przemyśleć. Powtórzyli, że po podaniu nazwisk natychmiast
wrócę do dzieci. Alternatywą była egzekucja.
Odesłali mnie do celi. Zaczęłam się zastanawiać. Co będzie, jeśli wskażę
im tylko jedną osobę? Odpowiedź była prosta: czeka ją to, przez co sama
teraz przechodzę. Moje towarzyszki też miały dzieci i rodziny. Pamiętałam,
iż dałam im słowo, że nikogo nie wydam. Podjęłam decyzję: niech się dzieje
co chce – niczego nie powiem. I przyznam się do tego, o co mnie oskarżą.
***
Jakiś tydzień później drzwi celi otwarły się i zaprowadzono mnie do
tego samego pokoju. Oficer natychmiast zapytał, czy przemyślałam swoją
decyzję.
Odparłam, że wiele o tym myślałam i nie mam nic do dodania. Nie potrafię
podać żadnych nazwisk i nie będę ich teraz wymyślać. Wtedy skuli mi ręce
i zaczęło się bicie. Kopali tak, że sińce nie schodziły miesiącami. Do
tej pory mam kłopoty z chodzeniem. Kiedy skończyli, zawlekli mnie do celi
i kazali „myśleć” dalej.
Tym razem mnie nie rozkuli. I tak już miało zostać. Trudno mi było
jeść, pić, a nawet korzystać z wiadra.
Jedna z więźniarek, Lhaga, pomagała mi jeść. Kiedy dawali nam campę,
ugniatała ją dla mnie, choć wyraźnie zakazano nam pomagania współwięźniom.
Gdy musiałam do wiadra, podnosiła mi poły czuby. Mieszka teraz w Dharamsali,
jest mniszką, medytuje w odosobnieniu. Kiedy się tu spotkałyśmy, wszystko
to stanęło mi przed oczami...
W więzieniu Kandze przesłuchiwano mnie co najmniej raz na tydzień.
Kiedy uznali, że nie złamią mnie zwykłym biciem, zrobili się bardziej kreatywni.
Najgorsze było wbijanie bambusowych drzazg pod paznokcie. Do końca, aż
wyszły u nasady. Bolało tak, że chciało się wyć. Wbijając te przeklęte
drzazgi, ciągle pytali o nazwiska i grozili, że to dopiero początek.
Nie potrafię policzyć, ile takich sesji przeszłam w Kandze. Zawsze
ranili ten sam palec, który zmienił się w otwartą, zaognioną, ropiejącą
ranę. Wskazujący, lewej ręki. Ten ból ciągle mi dokucza, a palec jest,
o, trwale zniekształcony.
Po powrocie do celi wypytywałyśmy się szeptem: „Co ci zrobili? Bambus?
Tak, popatrz, tutaj”. Bywało, że którejś się upiekło. Starałyśmy się o
wszystkim informować.
Pewnej nocy obudził nas hałas na korytarzu. Do celi weszło kilku policjantów.
Zdjęli mi kajdanki i natychmiast znów skuli, tyle że na plecach. Skrępowali
mi też ramiona, sznurem. Wyprowadzili mnie i wrzucili, jak worek, na ciężarówkę.
Wieźli nas na thamzing. W sumie dziesięć osób, w tym trzech Rinpocze,
czyli inkarnowanych lamów. Byłam jedyną kobietą. Pojechaliśmy do Lobaszy.
Spędzili tam tysiące ludzi z trzech dystryktów naszego regionu. Nie mieli
wyboru – udział był obowiązkowy.
Ustawili nas w szeregu. Przy każdym więźniu stało dwóch policjantów.
Kazali uklęknąć i opuścić głowę. Nie wolno nam było podnosić wzroku. Pomyślałam,
że w tłumie muszą być ludzie, których znam. Może przyprowadzili moje dzieci?
Odruchowo podniosłam głowę i natychmiast dostałam w twarz od strażnika.
Na thamzingach obowiązywała prosta zasada: do bicia i lżenia ofiar
zmuszano najbliższych – krewnych, przyjaciół, ukochanych. Do mnie „wydelegowano”
Ugjena, naszego starego służącego, i pewną kobietę. Wcześniej poddano ich
praniu mózgu, przypisując mi najohydniejsze czyny i, ma się rozumieć, występowanie
przeciwko Chinom, partii komunistycznej i polityce władz.
Oni jednak nie chcieli mnie krytykować. „Nie mamy nic przeciwko Amie
Adhi. Gdyby stał tu jej mąż, to co innego, ale ona nie zrobiła nam nic
złego”. Szybko odesłano ich na miejsce. Wtedy z tłumu wystąpiła Chinka.
Tradycja każe nam nosić długie włosy. Ta kobieta złapała mnie za warkocze
i wbijając mi kolano w plecy, zaczęła ryczeć:
- Nie podoba ci się Komunistyczna Partia Chin! Jesteś kontrrewolucjonistką!
Śmierdzącą szumowiną reakcji! Teraz, szmato, już wiesz, kto jest górą.
Wy czy Komunistyczna Partia Chin. Wtrącili cię za kraty, ale nadal masz
czelność podnosić głowę i gapić się na ludzi! Do tej pory patrzyłaś na
świat dwojgiem oczu. Ale dziś jedno ci odbierzemy. Będziesz ślepa!
I zaczęła mnie bić w prawe oko. Nie wiem, czy miała w ręku kamień,
ale po chwili byłam tak opuchnięta, że nie mogłam podnieść powieki. Prawa
część twarzy zmieniła się w jeden wielki siniec. Naprawdę bałam się, że
straciłam oko.
Chinki zmuszały lamów do picia ich moczu. Kiedy odwracali głowy, chlustały
na nich uryną. Jedna usiadła na karku sędziwego Rinpocze, jakby był koniem,
wrzeszcząc, że tumanił lud swoją religią. Gdy bito i lżono innych, starałam
się obserwować spędzonych ludzi. Wielu płakało.
Kiedy bili świeckich, ludzie byli stosunkowo spokojni, ale gdy zaczęli
torturować Rinpocze, tłum zafalował. Ktoś krzyknął:
- Jakim prawem pastwicie się nad naszymi lamami! Zabierzcie od
nich tę chińską sukę!
Żołnierze natychmiast ruszyli w tłum po nowych więźniów. Thamzing trwał
od świtu do południa. Potem znowu nas skuto, związano, wrzucono na ciężarówkę
i zawieziono do Kandze.
Po dwóch czy trzech dniach wezwano mnie na kolejne przesłuchanie.
- Chcesz, to możesz sobie milczeć, bo twoja matka powiedziała
nam już wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. Tak, tak, mamy ją tutaj. I podała
nazwiska.
Byłam zdruzgotana, ale zdołałam wykrztusić:
- Jeśli mama coś wie, to jej sprawa. Ja nie mam nic do powiedzenia.
Oczywiście kłamali i moja odpowiedź doprowadziła ich do furii. Po kilku
rytualnych zniewagach i kopniakach odesłano mnie do celi.
Na kolejne wezwanie czekałam bodaj dwa dni. Powtórzyłam, że nie mam
nic do dodania, ponieważ powiedziałam już wszystko, co wiedziałam. Gdybym
miała jakieś informacje, to z pewnością bym ich nie taiła, żeby jak najszybciej
wrócić do dzieci.
- Jeżeli chcecie mnie zabić, zróbcie to. Po prostu nie chcę już
cierpieć – skończyłam.
- Nie ty będziesz decydować, czy mamy cię stracić. To akurat
jest przesądzone. Idziesz do piachu i to już za parę dni – i z tym odesłano
mnie do celi.
***
Kilka dni później wywołano mnie z celi i założono na kark deskę z jakimś
napisem po chińsku. Wyprowadzono jeszcze jednego więźnia i potraktowano
go w ten sam sposób. Zabrali nas na dziedziniec, gdzie stało już około
trzydziestu skutych więźniów. Tylko my dwoje mieliśmy deski, pomyślałam
więc, że nadszedł mój czas. Na ostatnim przesłuchaniu powiedzieli mi przecież,
że to już wkrótce.
Natychmiast pomyślałam o dzieciach. To było moje jedyne zmartwienie.
Byłam tak wycieńczona i obolała, że myśl o szybkiej śmierci nie budziła
we mnie strachu, ale lęk o dzieci towarzyszył mi jak cień. Ciągle się bałam,
że nikt ich nie przygarnie.
Nagle rozległ się hałas, odwróciłam głowę i zobaczyłam mojego szwagra,
Pemę Gjalcena. On też miał deskę na szyi. Kiedy nasze oczy się spotkały,
uśmiechnął się do mnie. Zauważyłam, że jego napis jest czerwony, podczas
gdy mój był czarny.
Wyprowadzono nas z więzienia do oddalonych o jakiś kilometr koszar.
Żołnierze już czekali. Pemie Gjalcenowi i mnie kazano uklęknąć.
- Przyjrzyjcie się sobie dobrze – usłyszeliśmy.
Pema Gjalcen był związany w ten ich straszny sposób, wyłamujący ręce
ze stawów i nie pozwalający oddychać.
- Dziś stracimy Gjalcena, a Adhi będzie cierpieć przez całe życie.
Spędzi w więzieniu szesnaście lat – pozostali więźniowie klęczeli obok
i mieli na nas patrzeć.
Kazano nam wstać.
- Módl się, módl się do Trzech Klejnotów – wyszeptałam, ale Pema
Gjalcen tylko spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się wesoło.
Rozległy się dwa wystrzały. Jego krew i mózg bryznęły na moją czubę.
- Patrz, patrz na niego! – wrzasnął Chińczyk.
Z głośników popłynęła wesoła muzyka.
- Straciliśmy Pemę Gjalcena – powiedział oficer. – Tak wygląda
nasza zemsta. Ama Adhi będzie cierpieć do końca życia. Niech każdy z was
zastanowi się nad ich losem. Wiecie już, co was czeka, jeśli podniesiecie
rękę na partię. – A potem odwrócił się do mnie i dodał – No, jeśli możesz
na kogoś liczyć, wezwij go teraz. Jeżeli możesz liczyć na Dalajlamę, wołaj.
Jeśli możesz liczyć na Amerykę albo jakieś inne państwo, chętnie się temu
przyjrzymy.
***
Aresztowano mnie szesnastego dnia dwunastego miesiąca tybetańskiego
kalendarza w 1958 roku. W więzieniu Kandze spędziłam jakieś pięć miesięcy.
To było prawdziwe więzienie, nie takie, jak klasztor Drice. Zbudowano je
w odludnym miejscu tak, by zapewnić pełną kontrolę.
W mojej celi siedziało pięć kobiet. Nie było prycz, spałyśmy na podłodze.
Rolę toalety pełniło drewniane wiadro. Musiałyśmy spać w tym brudzie i
smrodzie.
Karmiono nas dwa razy dziennie. O dziesiątej rano dawali nam campę.
Około siedemnastej roznosili drugi posiłek – z reguły campę albo bułeczkę,
którą nazywamy momo. Nie było tego dużo, ale dało się przeżyć.
Nigdy się nie myłyśmy, nawet rąk. Nie miałyśmy też żadnego ruchu. Cały
czas trzymali nas w celach i wyprowadzali tylko na przesłuchania. Nie wolno
nam było ze sobą rozmawiać. Łamanie reguł było niebezpieczne, bo w każdej
celi mieli informatorów. Dowiedziałam się o tym od kobiety, który mi pomagała.
Od tej pory bałam się mówić.
O dziesiątej i siedemnastej opróżniałyśmy wiadro. Jeżeli niosło się
je z kimś, komu można było ufać, dawało się wtedy zamienić kilka słów.
***
W 1959 roku, czwartego miesiąca naszego kalendarza, grupę więźniów –
jakieś dwadzieścia pięć osób, głównie mnichów – przeniesiono do Darcedo
przy chińskiej granicy. Jechaliśmy ciężarówką w eskorcie uzbrojonych żołnierzy.
Byłam jedyną kobietą. Większość mnichów stanowili wysocy lamowie i tulku.
Związano nas ze sobą. Mnie skuto z Rinpocze i mnichem.
Nie powiadomiono nas o transporcie, a na śniadanie dali wyjątkowo dużo
herbaty. Oczywiście wszyscy się na nią rzucili, by wypełnić żołądki. Zaraz
po posiłku pognano nas na plac i wywieziono. Jechaliśmy bardzo długo, nie
zatrzymując się po drodze.
Ciężarówka podskakiwała na wertepach, niemiłosiernie trzęsło i strasznie
się bałam, że puści mi pęcherz w obecności tych wszystkich czcigodnych
nauczycieli. Zauważyłam, że niektórzy mnisi, zwłaszcza sędziwi, nie wytrzymywali
i oddawali mocz pod siebie.
Pod wieczór dojechaliśmy do Gadagu. W tym regionie było mnóstwo więzień
i obozów pracy. Zatrzymaliśmy się w Lung Trangu, czyli „rolniczym obozie
pracy”. Szamthaby, dolne suknie, większości mnichów były mokre. Duchownych
spędzono do jednej sali, a mnie zamknięto samą w maleńkiej celi.
Następnego ranka ruszyliśmy w drogę bez śniadania. Do Darcedo dojechaliśmy
koło południa. Dali nam po szarym momo i kubku czarnej herbaty i natychmiast
pognali do noszenia i tłuczenia kamieni. Każde z nas dostało paletę do
noszenia kamieni – zbite deski ze sznurkami i listwą na dole, które zakładało
się jak plecak. W życiu nie widziałam czegoś takiego i nie miałam pojęcia,
co z tym zrobić. Przez przypadek założyłam tę uprząż odwrotnie. Jeden ze
strażników natychmiast uderzył mnie w twarz, warcząc:
- Lepiej uważaj. Nie okazuj lekceważenia. Jak chcesz w ten sposób
nosić kamienie?
- Nigdy przedtem tego nie robiłam – odparłam. – Skąd mam wiedzieć,
jak to założyć?
- Zamknij pysk i do roboty – usłyszałam.
Kamienie nosiliśmy w dwóch kolumnach. Nie wolno było łamać szyku i
trzeba było maszerować równym krokiem – czy to z ciężkimi kamieniami, czy
to z pustą paletą. Kamieniołom, w którym inni więźniowie wysadzali i cięli
kamienie, był oddalony o jakiś kilometr. Tam strażnicy obserwowali nas
szczególnie uważnie.
Sędziwi lamowie, nie przyzwyczajeni do pracy fizycznej, szybko słabli
i nie nadążali ze swymi ładunkami. Strażnicy szydzili z nich i bili za
łamanie kolumny.
Czasami obserwowali nas okoliczni Tybetańczycy. Wielu płakało, bo nie
mogli nic dla nas zrobić. Po pewnym czasie Chińczycy dali spokój starcom
i po prostu zamykali ich w celach, goniąc do roboty tylko młodszych.
W więzieniu było około trzystu kobiet. Siwowłose starowinki, mniszki
i młode dziewczęta. Pochodziłyśmy z różnych regionów Tybetu – z Lhasy,
Derge, Czamdo, Lithangu, Czatringu, Amdo, Kandze, Njarongu. Były też wśród
nas koczowniczki. Mówiło się tu tyloma dialektami, że często nie mogłyśmy
się ze sobą porozumieć.
W Darcedo zebrano większość bojowników, którzy przeżyli walki. Często
wypytywaliśmy się nawzajem o dzieci. Tych, którzy ich nie mieli i nie musieli
się o nie martwić, uważano za prawdziwych szczęściarzy.
Dziesięć kobiet skierowano do mycia samochodów. Napatrzyłyśmy się przy
tym na ciężarówki wyładowane złotymi posągami z naszych klasztorów. Bałyśmy
się rozglądać, bo zawsze pilnowali nas strażnicy, ale czasem udawało się
coś dojrzeć. Wieczorami opowiadałyśmy o tym innym więźniarkom. Nasz kraj
utracił swoje matki, które gniły w więzieniach, i swoje bóstwa, które wywożono
do Chin.
Więzienie w Darcedo było niegdyś wielkim klasztorem, który nazywał
się Ngamczoe. Splądrowano go i przerobiono na więzienie. Chińczycy trzymali
tu wielu wielkich, inkarnowanych lamów. Wszyscy mnisi spali w głównej nawie.
Cele kobiece – dziesięcio, dwudziestoosobowe – znajdowały się przy dziedzińcu.
Pewnego dnia wezwał mnie oficer i powiedział krótko:
- Wczoraj opowiadałaś innym o ciężarówkach z posągami. Wiesz,
co cię czeka, jeśli nie pójdziesz po rozum do głowy.
Nieco później skierowano mnie do pracy w chlewie, przy świniach, hodowanych
dla oficerów. W więzieniu zaczynało brakować jedzenia. Nie dostawaliśmy
już momo, tylko papkę z kukurydzy lub owsa. Trzy miski na dzień.
Dwa razy dziennie mnisi wychodzili na dwór i wylewali zawartość kibli
do pobliskiego strumyka. Często próbowali potem obmyć dłonie i twarze.
Po drodze przechodzili przez wielki kamienny dziedziniec. Wybierałam kawałki
jedzenia z pomyj, którymi karmiono świnie, i rozrzucałam je po dziedzińcu.
Chowając się przed rozlokowanymi na dachu strażnikami, pokazywałam mnichom,
gdzie położyłam resztki, a oni je podnosili i natychmiast zjadali. Kiedy
się głoduje, takie zdarzenie wydaje się prawdziwym darem niebios.
Pewnego dnia, gdy pracowałam w chlewie, usłyszałam stłumiony okrzyk:
- Aro! Aro! – co w dialekcie z Khamu znaczy „chodź tu”.
Głosy dobiegały z niewielkiej celi z małym okienkiem. Zajrzałam do
środka i zobaczyłam dwóch mężczyzn. Obaj byli ranni w nogi.
- Jesteś siostrą Dzugumy? – zapytał jeden z nich, a ja natychmiast
pomyślałam, że mój brat został zabity.
- Tak, tak, czy coś mu się stało?
Zaprzeczyli i podzieli się ze mną kilkoma dobrymi wiadomościami. Powiedzieli,
że Jego Świątobliwość Dalajlama zdołał uciec z Tybetu i bezpiecznie dotrzeć
do Indii. Z radości zakręciło mi się w głowie. Kiedy Chińczycy zaczęli
ostrzeliwać Lhasę i Norbulingkę, oni także próbowali uciekać, ale komuniści
zablokowali wszystkie drogi. Ich wszyscy towarzysze zginęli, a oni, ranni,
dostali się do niewoli. Obaj byli z Derge w Khamie. Mego brata spotkali
w Lhasie, przed Norbulingką i razem walczyli z Chińczykami. Powiedzieli
mi, że Dzuguma przedostał się do Indii. (Dziś mieszka w Nepalu.)
Byli w strasznym stanie. Rany i głód zrobiły swoje. Wybrałam co lepsze
kawałki z pomyj, którymi karmiłyśmy świnie, ulepiłam z nich kulki i wrzuciłam
przez to okienko. Musiałam dobrze celować, bo byli tak słabi, że gdyby
upadły dalej, nie zdołaliby do nich dopełznąć.
Kiedy tylko zobaczyłam mnichów z wiadrami, natychmiast przekazałam
im wspaniałe wieści o ucieczce Jego Świątobliwości. Nie posiadaliśmy się
z radości, że nie wpadł w łapy Chińczyków. Wierzyliśmy, że wkrótce wróci
i wszystko zmieni się na lepsze.
Z radości zaczęłam śpiewać pieśń z naszych rodzinnych stron, której
nauczył mnie ojciec. Śpiewało się ją zimą:
Spadł śnieg, ale nie bądź smutny,
Po śnieżycy zawsze wstaje słońce.
Każdy więzień, który usłyszał tę pieśń, musiał wiedzieć, że stało się coś dobrego. Wszyscy mnie zagadywali, a ja opowiadałam im o szczęśliwej ucieczce Jego Świątobliwości.
***
W chlewie pracowały cztery kobiety: Ngangco Łangmo z Lithangu, Dolkar
i Jangczen z Czatringu i ja. Wszystkie miałyśmy po dwadzieścia parę lat.
Naczelnik więzienia, Chińczyk Trang Tsu Do Trang, regularnie nas gwałcił.
Wzywał kolejno do swojej kwatery – pod pretekstem sprzątania – i brutalnie
gwałcił. A potem straszył, żebyśmy nikomu nie powiedziały. Szczególnie
upodobał sobie mnie. Zawsze rozpuszczał w szklance wody pachnącą piżmem
pastylkę i kazał nam to pić. Później dowiedziałam się, że był to jakiś
środek antykoncepcyjny.
Za każdym razem strasznie płakałyśmy. To okropne uczucie nie mieć prawa
do swego ciała. Nic jednak nie mogłyśmy zrobić. Wszyscy więźniowie konali
z głodu, a my w tym chlewie miałyśmy chociaż pomyje i resztki ze stołów
strażników. Dzięki temu nie głodowałyśmy.
W końcu odwołano tego bydlaka i zastąpił go inny oficer. Nie posiadałyśmy
się ze szczęścia.
***
Ciągle wynosiłam resztki na dziedziniec, ale nie mogłam nie zauważyć,
że mnisi są coraz bardziej wycieńczeni. Mieli zapadnięte oczy, wystające
kości policzkowe, coraz większe głowy na coraz bardziej wiotkich szyjach.
Wyglądali jak głodne duchy. Strach było na nich patrzeć.
W Darcedo jedzenia brakowało od samego początku. W Kandze zwykle dawali
nam momo, a tu wyłącznie papki i kleiki. Wszyscy szybko słabli. Najlepiej
trzymała się nasza czwórka z chlewa, bo miałyśmy pomyje.
Darcedo jest wielkim regionem. Są tu trzy główne drogi: północna, wschodnia
i zachodnia. Wzdłuż drogi, która nazywała się Jarlotago, kopali zbiorowe
groby dla więźniów. W owym czasie odór rozkładających się ciał sprawiał,
że nie dało się nią jeździć. Do dziś pełno tam ludzkich kości. Dobrze pamiętam,
gdzie były doły, do których wrzucali ciała pomordowanych i zagłodzonych
więźniów. Dzień w dzień opróżniali tam kilka ciężarówek z trupami. Raz
mniej, raz więcej: zwykle osiem, dziewięć, dziesięć.
Nie oznaczało to zmniejszenia tempa prac przy rozbudowie więzienia.
Wszystko robili skazani – od dobywania kamieni po murarkę i stolarkę.
Wstawałyśmy o siódmej, o ósmej przynosili śniadanie, praca zaczynała
się o dziewiątej. Obiad dawali, gdy wykonano poranną normę. Robili wtedy
godzinną przerwę, bo strażnicy musieli odpocząć po jedzeniu. Druga tura
trwała jakieś cztery godziny. Po kolacji mieliśmy dwie godziny edukacji
politycznej. Te wiece reedukacyjne odbywały się co wieczór w każdym więzieniu.
Dla Chińczyków była to okazja do lżenia i karania więźniów, którzy się
im narazili. Mówili, że Mao Zedong jest naszym ojcem. Opowiadali, że Chiny
są najlepszym krajem na świecie. „Czekacie na Dalajlamę – powiadali – ale
on jest bezradny. Może lizać buty imperialistycznej Ameryki, ale i tak
nie udzielą mu żadnej pomocy. Nie potrafi nawet zadbać o własne zdrowie.
Jesteście skończeni”.
Więźniowie, którzy byli wcześniej żebrakami, znali chiński lub kolaborowali
z komunistami, mieli specjalny status. Szpiegowali i donosili. Chińczycy
namawiali ich do tego, obiecując pieniądze lub szybkie zwolnienie. Czasem
faktycznie to robili, informując nas przy tym na uroczystym wiecu, że zwolniony
był wzorowym więźniem, donoszącym o zachowaniu i postępkach innych skazanych.
W końcu jeden z donosicieli powiedział na sesji edukacyjnej, że pieśń,
którą śpiewałam musiała mieć jakiś podtekst, bo wszyscy, nawet mnisi, chodzili
podekscytowani. Oskarżył mnie też o wynoszenie resztek mnichom.
Wkrótce potem wezwali mnie do biura, do którego przynieśli drewniane
koryto z chlewu. Kazali mi na nim uklęknąć, podnieść ręce i zaczęli przesłuchanie.
- Dlaczego śpiewałaś? O co ci chodziło? Uważasz, że nadejdą lepsze
czasy? Jakie lepsze czasy? Co miałaś na myśli?
- To tylko stara piosenka z moich rodzinnych stron. Po prostu
nagle do mnie wróciła. Nic dobrego już nas nie spotka. Przecież wszystko
przepadło. Zginęło tylu ludzi.
W końcu uznali mnie winną trzech przestępstw: informowania więźniów
o wywożeniu posągów do Chin, podbierania karmy świniom i zanoszenia jej
mnichom oraz śpiewania pieśni. Znowu zaczęli mi grozić egzekucją. Mówili,
że żadna inna skazana nie dopuściła się wcześniej tak ciężkich zbrodni,
i orzekli, że egzekucja brata niczego mnie nauczyła, skoro mam czelność
dopuszczać się nowych przestępstw za kratami.
Klęczałam na tym korycie niemal cztery godziny. Ostre drewno raniło
kolana. Noszę te blizny do dzisiaj. Kiedy wstałam, w butach chlupotała
mi krew. Odebrali mi pracę przy świniach i powiedzieli, że będę siedzieć
w celi, żeby „wszystko sobie przemyśleć”.
Całymi dniami wyglądałam potem przez okno. Obserwowałam mnichów, którzy
taszczyli swoje wiadra, szukając resztek w starych schowkach. Ale jedzenia
już nie było.
***
Trzecia droga z Darcedo nazywa się Gjanagtago i prowadzi do Chin.
Po półtora roku, jesienią 1960, przeniesiono mnie ponownie. Wiele kobiet
z Darcedo zmarło już z głodu. Z pozostałych wyselekcjonowali setkę dwudziestoparolatek.
Wraz z grupą około dwustu mężczyzn wysłali nas do kopalni ołowiu w Gothang
Gjalpo, tuż za chińską granicą.
Szliśmy tam w dwóch kolumnach w eskorcie uzbrojonych strażników. Pięć
dni. Dostawaliśmy przyzwoite jedzenie, bez którego z pewnością nie dotarlibyśmy
do celu. Dawali nam momo i zupę, nie składającą się wyłącznie z wody. Było
nawet co zlizywać z łyżki.
Każdy więzień niósł swój cały dobytek. Ja nie miałam nic poza kubkiem.
Ciągle też chodziłam w czubie, w której aresztowano mnie przed dwoma laty.
Była dla mnie wszystkim. Rękawy służyły za poduszkę, jedna poła za materac,
a druga za kołdrę. W Darcedo nie mieliśmy żadnej pościeli ani koców.
Kiedy tak maszerowaliśmy, postanowiłam odebrać sobie życie, skacząc
z mostu. Modliłam się do Trzech Klejnotów. Zdecydowałam, że skoczę z mostu
Czagsam, który łączył Tybet z Chinami. Ale nie mogłam tego zrobić, bo przed
wejściem na most powiązano nas w sześcioosobowe grupy.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do Gothang Gjalpo, naszym oczom ukazał się
niewiarygodny widok. Tłum harujących w kopalni więźniów przypominał mrowisko.
Były ich tysiące. Sami Tybetańczycy. Wszyscy, jak w Darcedo, zagłodzeni.
Wielu słaniało się na nogach i podpierało kijami. Niektórzy nie mogli nawet
podnieść głowy.
Więzienie leżało w korycie dwóch rzek, tuż za nim wyrastała wysoka
góra. Nie było mowy o ucieczce. Skazani drążyli w zboczu gigantyczną jamę,
z której dobywano ołów.
Podzielono nas na dziesięcioosobowe grupy robocze. Każdy dostał mały
młotek, którym rozbijał wynoszoną z jamy rudę. Wieczorem ważono nasz urobek.
Jeżeli nie wyrobiliśmy normy – nie pamiętam, ile to było kilogramów – karano
nas odebraniem lub ograniczeniem racji żywnościowych, kukurydzianej lub
owsianej papki.
Udawałam, że jestem chora i nie mogę pracować. Przenieśli mnie do ogródka,
w którym uprawiałyśmy warzywa dla chińskich strażników. Tu przynajmniej
można było znaleźć coś do jedzenia.
Czy to w kopalni, czy w ogrodzie, wszędzie pilnowali nas uzbrojeni
żołnierze. Nie spuszczali nas z oka. Każdy, kto chciał iść za potrzebą,
musiał ponieść rękę i prosić o pozwolenie. Obowiązkowa formuła brzmiała:
Boko Dżesu, „Przepraszam Pana”. Jeśli strażnik skinął głową, można było
iść, jeżeli nie zareagował, trzeba było kontynuować pracę.
Nie chorowałam, bo zjadałam każde zielone kłącze i listek, jakie wpadły
mi w ręce. Nacjonaliści z Kuomintangu zjadali też znalezione na polu robaki
(były dwa rodzaje: białe i czerwone). Ja nie mogłam się na to zdobyć, ale
jadłam listki, zioła i trawę.
Po jakimś czasie byłam już tak słaba, że ledwie chodziłam. Nie mogłam
pokonać nawet kilku metrów. Wstawałam i upadałam. Nie miałam siły na zawiązania
paska od czuby. Ciągle przydeptywałam sobie poły. W końcu odpadła cała
podszewka.
Gdy dawali nam zupę, każdy opierał się całym ciężarem na kiju i natychmiast
ją wypijał. Byliśmy tak drżący i słabi, że nie mogliśmy utrzymać misek.
A jak się potknąłeś i wylałeś, było po wszystkim.
Kiedy kucharz niósł do nas kocioł, schodzili się strażnicy. Dla nich
to była wyśmienita zabawa. Opróżniony kocioł stawiano na środku celi i
pozwalano skazanym „wybrać resztki”. Na dany sygnał wszyscy rzucali się
do kotła, wsadzając weń głowy, ręce. Więźniowie byli tak słabi, że wywracali
się, zataczali, deptali, walcząc o dostęp do pustego gara. Chińczycy zaśmiewali
się do rozpuku.
Zawsze wtedy płakałam. Nie mogłam tego pojąć, w końcu byliśmy takimi
samymi ludźmi. Modliłam się do Jego Świątobliwości i Trzech Klejnotów o
uwolnienie nas o tych męczarni.
Czasami strażnicy zabawiali się, wynosząc więźniom herbaciane fusy.
Siadali na pagórku i rozrzucali stare liście, a skazani ścigali się do
nich niczym pijane szkielety. Od jedzenia fusów czerniały języki i wargi.
Wszystkie te sceny widzę tak wyraźnie, jakby wydarzyły się wczoraj.
Czasami, kiedy jem kolację, pojawiają się twarze współwięźniów i jedzenie
staje mi w gardle.
Kiedy umiera się z głodu, myśli się tylko o jedzeniu. Płacze i błaga
o kawałek chleba czy miskę campy. Ciągle rozmawia o rozmaitych potrawach.
Krzyk i płacz jedynie osłabiają. Potem już tylko się jęczy. I umiera, majacząc
o jedzeniu.
Spałyśmy w dwóch rzędach, od ściany do ściany. Na każdą przypadało
jakieś czterdzieści pięć centymetrów podłogi. Ponieważ została z nas tylko
skóra i kości, było tego aż nadto.
Niektóre kobiety płakały przez sen i błagały o jedzenie. Czasem czuło
się, że leżąca obok osoba robi się zimna. Rano okazywało się, kto przeżył,
a kto umarł. Trupy wynoszono na korytarz. Do dziś czuję chłód śmierci tych
wszystkich kobiet, które umarły, we śnie, obok mnie.
Najczęściej śniłyśmy o jedzeniu. O świeżym chlebie, o campie, o ulubionych
potrawach, pod którymi uginają się stoły i które nigdy się nie kończą.
Przebudzenie z takiego snu jest koszmarem. Głód wydaje się wtedy jeszcze
gorszy.
Thupten Dhargje – żyje do dziś – próbował kiedyś ugryźć zwłoki więźnia,
który umarł w nocy w jego celi. Strażnicy zauważyli, co się dzieje, związali
go i powlekli na thamzing. Po tym incydencie nie trzymali już trupów w
korytarzu, tylko wrzucali je za taki drewniany płotek.
Przy pierwszej okazji spytałam Thuptena, ile udało mu się zjeść i jak
smakuje ludzkie ciało.
- Nie było nic do jedzenia – odparł. – Sama skóra i kości, żadnego
mięsa. Zanim zdążyłem przegryźć tę skórę, dopadli mnie Chińczycy.
Umierający dzieli się na dwie grupy: jedni odchodzili modląc się do
Jego Świątobliwości i Trzech Klejnotów, inni – jęcząc i błagając o jedzenie.
Pomyślałam, że muszę przygotować się na śmierć. Z paska tkaniny, na
którym zawiązałam sto osiem supełków, zrobiłam sobie różaniec. Modliłam
się bezgłośnie i recytowałam pudżę Tary.
Czułam się coraz gorzej. Nie mogłam już chodzić. Siedziałam tylko i
powtarzałam mantry. Pewnej nocy poczułam, że mój nos robi się zupełnie
zimny. Nie wiedziałam, co się dzieje. Pomyślałam, że przyszła moja kolej.
Następnego ranka usłyszałam dźwięk spadającej wody. Otworzyłam oczy
i zobaczyłam, że leżę w drewnianej klatce na trupy. Poczułam przejmujący
smutek i zaczęłam modlić się do Jego Świątobliwości i Trzech Klejnotów.
Ludzie, którzy przyszli po zwłoki, zauważyli, że mam otwarte oczy,
i odnieśli mnie do celi. Ktoś zdążył zabrać moją czubę i podmienić ją na
stary łachman, którym mnie okryto.
W naszej celi właściwie nie było już nikogo. Wszystkie umarły. Ze stu
kobiet, które przywieźli tu z Darcedo, zostałyśmy tylko cztery. Ponieważ
nie było co ze mną zrobić, odesłano mnie do trójki, która opiekowała się
świniami.
W 1962 roku naczelnika Ma Kutra zastąpił Bhe Kutra (kutra – to tytuł,
oznaczający wysokiego urzędnika). Kiedy przekazywali sobie dokumenty, stary
komendant powiedział nowemu, że w latach 1960-62 w obozie umarło z głodu
12.091 Tybetańczyków. Ich rozmowę podsłuchał Tenzin Norgaj, Tybetańczyk,
który pracował w więzieniu. Był tak zaszokowany, że powtórzył to lekarzowi,
i wkrótce mówili o tym już wszyscy.
Do końca życia nie zapomnę tej liczby: 12.091.
***
Sąsiedzi namawiali mego brata Nimę, żeby zawiózł mi do więzienia jedzenie.
Radzili, by chodził od domu do domu i żebrał o datki. Obawiali się, że
jeśli nie zrobi tego w taki sposób, Chińczycy mogą go oskarżyć o kradzież
żywności. Brat zrobił to i w końcu dotarł do Gothang Gjalpo.
W tym czasie została nas już tylko garstka. Kiedy Nima stanął przed
bramą z workiem campy, masła, suszonego mięsa, sera i herbaty, Chińczycy
powiedzieli mu, że nie może przekazać mi żywności, bo władze dbają o więźniów.
- Nie potrzebują tu waszego jedzenia. Mają wszystko, czego im
trzeba. Nikt nigdy nie przynosił i nie będzie przynosił paczek do Gothang
Gjalpo.
Mieliśmy lekarza, więźnia, Chińczyka z Kuomintangu, którego mianowano
obozowym doktorem, żeby ładnie wyglądało na papierze. W gruncie rzeczy,
choć był dobrym człowiekiem, w niczym nie przypominającym chińskich komunistów,
nie mógł dla nas zrobić zbyt wiele. Ten lekarz wtrącił się do rozmowy i
zaczął przekonywać strażników, żeby pozwolili bratu – który płakał i pokazywał
żołnierzom pęcherze na stopach – zanieść mi jedzenie, skoro przebył z nim
taki szmat drogi.
W końcu Chińczycy kazali mu skosztować każdego produktu – pewnie po
to, by sprawdzić, czy nie są zatrute – i przekazali paczkę doktorowi.
Zanim pozwolono mi na widzenie z bratem, strażnik ostrzegł mnie, że
mam wyglądać na zadowoloną i nie wspominać o głodzie. Groził surowymi konsekwencjami.
Na koniec powiedział, że jeśli dobrze się sprawię, to być może dostanę
w nagrodę coś do jedzenia.
Poszłam więc, jak mi kazali, z uśmiechem, ale brat zaczął płakać, gdy
tylko na mnie spojrzał. Nie wierzył własnym oczom. Nie rozmawialiśmy ze
sobą. Nie był w stanie wykrztusić słowa.
Kiedy wyszłam na wolność powiedział mi:
- Nie poznałem cię. Nie wiedziałem, że człowiek może tak wyglądać.
Te zapadnięte oczy, wystające kości... To było przerażające. Nie mogłem
tego znieść. Widziałem wszystkie kości.
Brat mówił, że po tym spotkaniu nie mógł jeść miesiącami. Ilekroć patrzył
na jedzenie, widział moją twarz. Chińczycy kazali mi powiedzieć bratu,
że nie jestem głodna, ale nie potrafiłam się do tego zmusić.
Potem codziennie lekarz przynosił mi trochę campy. Powiedział, że jeśli
da mi cały worek, zjem wszystko od razu i umrę. Dzięki regularnym, coraz
większym racjom, wyjaśnił, stopniowo odzyskam siły. To był naprawdę dobry
człowiek. Przeżył. Pracuje dziś gdzieś w Chinach.
Nie umiem opisać smaku pierwszej garści campy. Oczywiście, natychmiast
chciałam więcej, ale lekarz był nieugięty. Codziennie zwiększał porcję
i wkrótce jadłam już codziennie pełną miskę. Byłam szczęśliwa.
Współwięźniowie mówili, że pachnę campą. Wydaje mi się, że to prawda
– kiedy jesz campę, to nią pachniesz. Pytali, co przyniósł brat, ile z
tego dostałam, ile zjadłam. Ja byłam syta, ale oni... Wiele o tym myślałam.
Z jednej strony, chciałam się podzielić, z drugiej, bałam się, że nie starczy.
Z jednej strony, codziennie pełna miska, z drugiej – symboliczna, jednorazowa
garstka dla każdego...
Czułam się znacznie lepiej. Mogłam chodzić a nawet pracować. W końcu
podjęłam decyzję i powiedziałam doktorowi, że chcę się podzielić jedzeniem
z innymi więźniami. Osłupiał. Pytał, czy jestem pewna. Odparłam, że nie
mogę znieść tej sytuacji. Wyrazu ich twarzy, gdy mówią, że pachnę campą.
Lekarz załatwił wielki kocioł, który należał niegdyś do klasztoru.
Rozpalił ogień i powiedział, żebym zrobiła zupę. Każdy więzień dostał pełną
miskę. Niektórzy wypijali ją jeszcze przy kotle, tak gorącą, że oblewali
się potem. Inni zanosili swoje porcje do cel i jedli powoli, dolewając
wody.
Zostało nas już naprawdę niewielu, ledwie setka. Wszyscy byli bardzo
szczęśliwi i serdecznie mi dziękowali. Mówili, że będą się modlić o moje
długie życie i szczęśliwy powrót do rodzinnego domu.
Strażnicy się nie wtrącali, bo wszystko załatwił lekarz. Kiedy więźniowie
zaczęli mu dziękować, poprosił, żeby go nie chwalili i nie mówili o nim
nic dobrego. Nie chciał, by władze dowiedziały się, że pomaga więźniom.
W 1963 roku w więzieniu zostały tylko cztery kobiety i może pięćdziesięciu,
sześćdziesięciu mężczyzn. Obóz wydawał się zupełnie pusty. W końcu wszystkich
skazanych i strażników przewieziono z powrotem do Darcedo. Gothang Gjalpo,
w którym głód i niewolnicza praca zabiły ponad dwanaście tysięcy Tybetańczyków,
zmieniło się w więzienie duchów.
***
W pobliżu Darcedo, w Simacza, był specjalny obóz pracy dla kobiet. Nasza
czwórka dołączyła do pięćdziesięciu skazanych z Darcedo i innych więzień.
Uprawiałyśmy warzywa dla Chińczyków – kapustę, paprykę, rzodkiew. Przy
okazji zawsze udało się coś ukraść i zjeść.
Próbowałyśmy też wynosić jedzenie dla innych więźniarek. Strażniczki
nie spuszczały nas z oka i rewidowały w bramie, ale zrobiłyśmy specjalne
kieszenie w czubach i po kryjomu wsuwałyśmy do nich warzywa. Nigdy nas
na tym nie przyłapano.
Większość kobiet była stara i słaba. Młode i zdrowe pracowały w polu,
reszta – przy wełnie. Na kradzionych warzywach wszystkie szybko odzyskiwałyśmy
siły. Chińczycy zorientowali się, że coś jest nie tak, i często wymyślali
nam od złodziejskich nierobów.
Tutaj w celach też nie było prycz ani materaców, ale każda z nas dostała
mały wełniany koc. Za kibel służyło drewniane wiadro.
Funkcję strażników pełniły kobiety – w większości Chinki, ale było
też kilka Tybetanek, z reguły żon Chińczyków. Kiedy w pobliżu kręcili się
Chińczycy, udawały bardzo srogie i strasznie nam wymyślały, ale tak naprawdę
były dla nas dobre i starały się pomagać. Gdy kradłyśmy warzywa, po prostu
odwracały głowy.
Wypytywałam kobiety z Darcedo (to znaczy byłego klasztoru Ngamczoe)
o sytuację w więzieniu, w którym siedziałam z setkami lamów i mnichów z
całego Tybetu. Powiedziały mi, że wszyscy zginęli.
Pewnego dnia – usłyszałam – zmarło siedmiu wysokich lamów, między innymi
Sogjal Czoephel Gjaco z Njarongu, Dukor Szabtrul z Dukor, Bhabu Tulku z
Derge. Wszystkich ich znałam. Jednoczesna śmierć siedmiu huofo, „żywych
buddów”, jak nazywają ich Chińczycy, wprawiła strażników w osłupienie.
W więzieniu była też staruszka z moich rodzinnych stron, Sonam Palzom.
Choć nie powiedziała mi, co stało się z moim synem, opowiadała o innych
wydarzeniach.
W Kandze mieszkał siwy jak gołąbek Lama Rinczen, którego znali wszyscy
mieszkańcy naszego regionu.
- Po twoim aresztowaniu Chińczycy ogłosili, że szykują mu thamzing.
Lama dowiedział się o tym od swojego mnicha, który strasznie rozpaczał.
„Nie martw się”, powiedział mu. „W końcu wszyscy musimy umrzeć”. Kiedy
mnich ułożył się do snu w kącie celi, usłyszał, że lama siada na łóżku.
W środku nocy obudził go głośny dźwięk: phe! Nie wiedział, co się stało,
i długo nie mógł zasnąć. Rano okazało się, że lama nie żyje, i Chińczycy
mogli zapomnieć o swoim thamzingu.
Podczas tradycyjnego tybetańskiego pogrzebu rozbija się czaszkę zmarłego,
co symbolizuje przejście świadomości do następnego żywota. Lama Rinczen,
dzięki specjalnej praktyce medytacyjnej, którą nazywamy phoła, rozmyślnie
wyprowadził świadomość z ciała i przeniósł ją do następnego wcielenia.
Komuniści byli wściekli, że pokrzyżował ich plany.
W Gothang Gjalpo było kilku więźniów, którzy zajmowali się chorymi.
Jeden z nich opowiadał mi o lamie, który pocieszał umierających z głodu,
zapewniając ich, że odrodzą się w lepszym świecie i znajdą w nim spokój
i wyzwolenie.
Pewnego dnia powiedział współwięźniom, że nadszedł jego czas. Poprosił
o przyniesienie mu małego zawiniątka, który zdołał przeszmuglować i ukryć
w więzieniu. Była to żółta, mnisia koszula. Założywszy ją, usiadł na łóżku
ze skrzyżowanymi nogami i zaczął odprawiać jakiś rytuał. Odszedł w medytacji.
Jego ciało wyglądało jak posąg. Później ciśnięto je na stertę innych.
***
W Simacza spędziłam ponad dwa lata. Na początku 1966 roku zostałyśmy
przeniesione do oddalonego o jakieś cztery godziny jazdy od Darcedo obozu
Minjag Rangakha. W tym regionie Chińczycy mieli co najmniej dwadzieścia
jeden obozów pracy. Podobno nasze stare więzienie przerobiono na szkołę.
Nadal uprawiałam warzywa. Te pola zaopatrywały wszystkich strażników
i funkcjonariuszy z regionu Darcedo. Karmiono nas znacznie lepiej. Dostawałyśmy
małe momo i gotowane warzywa. Ogólnie rzecz biorąc, więźniarki były w lepszej
sytuacji niż więźniowie, którzy pracowali w polu lub na budowach.
Przed 1950 rokiem w naszym regionie nie było żadnego Chińczyka. Teraz
zorientowali się, że to dobre ziemie. Zaczęli wyburzać nasze domy i wysiedlać
Tybetańczyków. Wypłacali jakieś symboliczne odszkodowania i budowali domy
dla Chińczyków. Uprawiali tę politykę w całym Khamie.
Nowe osady wznosili więźniowie. Nosili kamienie, wypalali cegłę – robili
wszystko. Tyle tylko, że w nowych domach mieli mieszkać nie Tybetańczycy,
a Chińczycy.
- Za naszych czasów – opowiadały starsze kobiety – mieliśmy ogromne
pola. Mieliśmy łąki, na których rozbijaliśmy namioty i bawili do świtu.
Były wyścigi, śpiewy i tańce. Teraz Chińczycy wszędzie budują te swoje
domy. Kraj zmieniły się nie do poznania. Panoszą się tu tak, że nie poznajemy
własnej ziemi.
Weźmy lasy. W niepodległym Tybecie góry i lasy były święte. W wielu
miejscach nie można było ścinać drzew ani polować. Tak stanowiło prawo.
W gęstych, wiekowych, dzikich lasach było tyle zwierząt, że ludzie bali
się tam chodzić w pojedynkę.
Chińczycy obrócili je w perzynę. Zmusili więźniów do wykarczowania
całych puszcz. Zwierzyna wyginęła. Całe drewno powieźli do Chin. Trudno
się dziwić, że nie poznawaliśmy własnej ojczyzny.
Myślę, że właśnie dlatego władze chińskie zamknęły ten region dla cudzoziemców.
Każdy musiałby dostrzec tę powódź, ten zalew Chińczyków. Dziś jesteśmy
mniejszością w naszym własnym kraju.
***
Pewnego dnia w 1967 roku komendantura wezwała dwadzieścia najsilniejszych
więźniarek. Wszystkie zastanawiałyśmy się, gdzie nas przeniosą. Zawieźli
nas do oddalonego o jakieś dwa kilometry szpitala i kazali czekać w wielkiej
sali. To był najlepszy szpital w całym regionie, zarezerwowany dla chińskich
dostojników i funkcjonariuszy.
Kazali nam pić jakiś przezroczysty, bardzo słodki płyn, na który mówili
futucza. Wmuszali w nas to litrami. Wszystkie zrobiłyśmy od tego czerwone.
Nie miałyśmy pojęcia, co się dzieje. Potem weszła gromada lekarzy w kitlach
i zaczęli pobierać nam krew, od każdej jakieś pół litra. Właściwie nie
bolało, tylko przy pierwszym ukłuciu.
Przynajmniej zrozumiałyśmy, dlaczego byli dla nas tacy „mili”. Któraś
powiedziała, że ten słodki płyn pewnie wzmacnia krew i lepiej jeszcze się
go napić. Piłyśmy więc.
Pół godziny później lekarze wrócili i znów pobrali nam krew. Tyle samo.
Byłyśmy przerażone, bo wiedziałyśmy, że przy tak marnym jedzeniu długo
nie odzyskamy sił. Zobaczyłam, że twarze moich przyjaciółek robią się strasznie
blade.
Żadna z nas nie umarła, ale byłyśmy bardzo słabe. Wiele zaczęło chorować.
Rinczen Dolma z Czatringu umarła rok później. Zaraz po niej odeszła Jodrung
Palmo z Njarongu i moja krajanka Cering Lhamo. Mówiła mi, że od czasu pobrania
krwi czuje się tak, jak gdyby coś rosło jej w żołądku.
W więzieniu, ma się rozumieć, był lekarz, tyle że nie leczył. Można
go było jednak pokazywać odwiedzającym. Więzienni lekarze, nawet jeśli
byli nimi nie tylko z nazwy, i tak nie mogli nam pomóc, bo nie mieli żadnych
leków. Jeżeli któraś z nas zaczynała chorować, to – bez leków, bez jedzenia
– z dnia na dzień słabła i w końcu umierała. Ja nie zapadłam na zdrowiu
tak bardzo, ale dostałam dziwnych skurczów w łydkach i udach, które nie
opuszczają mnie do dziś. Jeśli w nocy chcę przewrócić się z boku na bok,
muszę to robić bardzo ostrożnie, powoli. Każdy gwałtowny ruch wywołuje
skurcze.
Po pobraniu krwi wiele z nas nabawiło się dziwnych dolegliwości. Riho
z Drakho w dystrykcie Nagczu miała zawroty głowy, nudności i często mdlała.
Raz, padając, uderzyła się w głowę i trzeba ją było zszywać. Żyje do dziś
i kiedy ktoś pyta, co jej dolega, odpowiada: „Ach, nic specjalnego. Zaczęło
się, gdy pobrali mi krew w więzieniu”.
***
W regionie Szingducza było więzienie o zaostrzonym rygorze, które Chińczycy
nazywają Chen Yu. Otaczał je wysoki mur, strzegł tłum uzbrojonych po zęby
wartowników. Trzymali tu więźniów z wyrokami od dwudziestu pięciu lat do
dożywocia. W 1968 przenieśli mnie tam z grupką kobiet, które uznali za
„trudne” i „niereformowalne”.
- Skierowano was do pracy, żebyście mogły się zresocjalizować,
ale wy nie zamierzacie zmienić poglądów – usłyszałyśmy w bramie. – Tutaj
szybko temu zaradzimy.
Przez rok nie wysyłano nas do żadnej pracy, tylko poddawano ideologicznemu
praniu mózgów. W innych więzieniach przeznacza się na reedukację dwie godzinny
dziennie – tu nie zajmowałyśmy się niczym innym.
Mówili nam, że Jego Świątobliwość żebrze o pomoc Ameryki i innych państw
imperialistycznych, ale niczego nie może wskórać. „Ameryka jest papierowym
tygrysem. Papierowy tygrys wygląda groźnie, ale gdy wpadnie do wody, zaraz
znika. Ameryka jest wrogiem świata. Nie ma gorszego państwa. Nikt go nie
lubi. Ale Dalajlama prosi ją o wsparcie. Na co więc liczycie? Darzenie
takiego człowieka wiarą – to sen, ułuda. Śnią się wam miliony miłych i
pięknych rzeczy, ale gdy się budzicie, nie ma nic, bo to tylko sen. Zamiast
śnić, doceńcie wreszcie wielkość i dobroć Komunistycznej Partii Chin. Pod
rządami KPCh Chiny stały się największym i najpotężniejszym państwem na
świecie. Mao Zedong jest ojcem wszystkich ludzi. Uprzytomnijcie to sobie
wreszcie. Zastanówcie się: podnieśliście rękę na partię. Teraz, zrozumiawszy
swój błąd, musicie wzbudzić w sobie miłość do partii. Studiować jej wytyczne
i stosować się do nich. Jeżeli zmienicie postawę, wasze kary mogą zostać
skrócone. Będziecie mogli wrócić do krewnych, wrócić w rodzinne strony.
Jeśli jednak nadal zamierzacie śnić o Dalajlamie i zagranicznej pomocy,
zgnijecie w więzieniu”.
Pewnego dnia, podczas godzinnej, poobiedniej przerwy dla funkcjonariuszy,
zaczęło padać. Ktoś zażartował, że w związku z tym amerykański papierowy
tygrys pewnie już się rozpuścił. A ktoś inny doniósł.
Wieczorem kazano nam klęczeć z podniesionymi rękoma. Gdy zaczynałyśmy
omdlewać i opadać, strażnicy kopali nas w plecy, wrzeszcząc:
- Kanalie! Pokazujecie swoje prawdziwe oblicze nawet podczas
reedukacji. Wkrótce się dowiemy, kto stał za tą prowokacją.
Kilka dni później wszystkie więźniarki wezwano do auli, w której czekali
już na nas chińscy strażnicy i funkcjonariusze. Kazali usiąść i obcięli
nam włosy – krótko, na chińską modłę. Następnie żołnierze wręczyli nam
okrągłe, zapinane pod brodą czapki. Kazano nam zdjąć tybetańskie ubrania
i nałożyć bawełniane maoistowskie uniformy. Nasze czuby i warkocze spalono.
Dopiero wtedy ogłoszono formalne rozpoczęcie wiecu.
- Od dziś będziecie mówić tylko po chińsku – usłyszałyśmy. –
Od dziś będziecie karane za wypowiedzenie choćby jednego tybetańskiego
słowa. Od dziś wszystko jest chińskie. Nie ma już Tybetu. Nie ma tybetańskich
ubrań ani języka tybetańskiego. Są tylko Chiny. Nie wolno wam mamrotać
modlitw i mantr. Jeżeli usłyszycie, że ktoś mówi po tybetańsku lub powtarza
mantry, macie natychmiast powiadomić strażnika. Te, które będą z nami współpracować
i ujawniać wichrzycielki, zostaną w nagrodę zwolnione.
Były wśród nas bezzębne, siwowłose staruszki, które nie rozumiały po
chińsku słowa. Od tej pory miały siedzieć nieme; nie mogły się odzywać.
Żeby było śmieszniej, Chińczycy musieli ogłosić ten rozkaz przez tłumacza,
bo inaczej nie dotarłby on do najbardziej zainteresowanych. Ja chiński
już znałam. W końcu spędziłam za kratami ich więzień dziesięć lat.
Tak rozpoczęła się dla nas rewolucja kulturalna. Podczas wieców na
krzesłach rozkładano religijne malowidła, abyśmy mogły się przekonać, czy
nasze bóstwa „rzeczywiście są święte”. Chinki siadały na naszych świętych
wizerunkach, a nam kazano patrzeć. Było to strasznie smutne.
„Reedukowano” nas w ten sposób przez cały rok. Osobiście byłam głęboko
przekonana, że wszystko, co mówią Chińczycy, jest kłamstwem. Nie wierzyłam
w jedno słowo. Wierzyłam tylko własnym zmysłom, oczom i uszom. Nie próbowałam
się sprzeciwiać – miałoby to tragiczne konsekwencje – ale w głębi serca
odrzucałam ich ideologię i propagandę.
Wielu więźniów udawało, że zgadza się z Chińczykami i popiera ich idee,
ale mało kto naprawdę tak myślał. Od czasu do czasu zwalniano z pompą jakiegoś
„wzorowego” więźnia, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że są to niemal
wyłącznie kapusie i kolaboranci.
Powtarzałam sobie w duchu, że nawet jeśli przyjdzie mi słuchać chińskich
kłamstw setki tysięcy razy, nigdy nie zapomnę nauk lamów, którzy powiadają,
że każde cierpienie musi się wyczerpać i w końcu nadejdzie szczęście. Rozmyślałam
o Jego Świątobliwości, który starał się nam pomóc. Zawsze wierzyłam, że
kiedyś wróci do swego ludu.
Przysięgłam też sobie, że nigdy nie zapomnę cierpień, jakie zadawali
nam Chińczycy. Żadnego aktu bestialstwa i okrucieństwa. I dlatego pamiętam
je do dziś. Chciałam opowiedzieć o nich naszym rodakom, którym udało się
uciec – kiedy już będą mogli wrócić do kraju. Ta myśl dodawała mi sił i
determinacji.
***
W 1969 roku wróciłyśmy do Szingduczy i warzyw. W więzieniu pracowała
wtedy Tybetanka imieniem Drangkho, która przed laty wyszła za Chińczyka
i dlatego dostała tę posadę. Bardzo nam pomagała. Mówiła: „Jesteśmy Tybetańczykami,
a nie Chińczykami”. Miała do mnie słabość.
- Jesteś bardzo silna – powiedziała mi kiedyś. – Nie daj się
im złamać. Niech sobie mówią, co chcą, nie mogą przecież zajrzeć ci w serce.
Niektórzy są chwiejni. Sądzą, że to sprytne. Nie rób tego, bo to się musi
źle skończyć. Zostań sobą, bądź silna, nie zginaj karku. To najlepsza taktyka.
Załatwiła mi pracę w kuchni. Miałam pomagać chińskiej kucharce. Drangkho
powiedziała jej, że jestem bardzo solidna i pracowita.
- Nie próbuj uciekać, gdy wyślą cię po wodę – poprosiła. – I
tak cię złapią, a ja będę miała poważne kłopoty. Staraj się w kuchni, a
nigdy nie zabraknie ci jedzenia. Pamiętaj, że pobrali ci krew. Musisz odzyskać
siły.
Czasami nosiłam jedzenie pracującym w polu więźniom. Oczywiście, zawsze
miałam eskortę. Widziałam nowe szosy, po których pędziły ciężarówki z tybetańskim
drewnem i drogocennymi posągami. Teraz wywozili te największe, pocięte
na kawałki, potrzaskane siekierami i młotami.
W tym okresie Chińczycy zwozili do więzienia setki thanek i kazali
więźniom ciąć je na kawałki. Te skrawki wrzucali potem do ogromnych kadzi
z wodą i gliną i robili z nich zaprawę.
W 1968 roku obozy znów się zapełniły. Nowe więźniarki przynosiły straszne
wieści: „Wszystko skończone. Wszystko zniszczyli. Zniszczyli naszą religię.
Nie zostało dosłownie nic”. Były to z reguły mniszki, które nie chciały
wyjść za mąż lub mówiły Chińczykom w oczy, co myślą.
- Z Jego Świątobliwością uciekło wielu najzdolniejszych ludzi
– powiedziała nam jedna z nich. – Dzięki temu przeżyli. To dobrze. Ale
zastanówcie się, kto został. Gdyby porównać nasz naród do dłoni, to straciliśmy
kciuk i dwa pierwsze palce. Wybito najlepszych synów Tybetu. W lasach walają
się niezliczone szkielety. W kraju zostały nam tylko dwa palce. I to te
najsłabsze. Praktycznie same dzieci. Nasze pokolenie odeszło.
- W chińskich więzieniach, w kopalni Gothang Gjalpo i w innych
obozach, wymordowano całą tybetańską elitę – odparłam. – Ludzi wykształconych,
urzędników, lamów, uczonych. Nasz kraj nie ma też już matek i nie ma religii.
Jego Świątobliwość musiał uciekać za granicę.
Często modliłyśmy się o Jego powrót. A potem już tylko płakałyśmy.
We wszystkich rolniczych obozach pracy w naszym regionie były oddziały,
zajmujące się stadami, które skonfiskowano koczownikom. Mięso, sery, masło
i mleko przeznaczone były, ma się rozumieć, dla Chińczyków.
W 1970 roku, kiedy z okazji nowego roku zarzynano zwierzęta dla Chińczyków,
spotkało nas wielkie szczęście – więźniowie dostali łby i nogi jaków. Wiadomość
o mięsie zelektryzowały wszystkie więźniarki.
Nasz oddział dostał pięć łbów. Okropna chińska kucharka Li Hu Yeh,
była funkcjonariuszka Kuomintangu, zmówiła się z szefową naszych strażniczek,
tłustą Nukashi. Kiedy przyniesiono łby, zauważyłam, że obie wycinają z
nich jęzory. Zapytałam, co robią, a kucharka kazała mi zamknąć pysk i pilnować
własnego nosa.
Szepnęła coś Nukashi, która uśmiechnęła się i wyszła. Krew uderzyła
mi do głowy, bo wiedziałam, jak wszyscy – zwłaszcza nasze staruszki – czekają
na to mięso. Po wycięciu języków, które uchodziły za największy przysmak,
zostałaby nam tylko skóra i kości.
Powiedziałam sobie, że nie spuszczę oka z języków. Przygotowałam sobie
nawet wymówkę na wypadek, gdyby chcieli wysłać mnie po wodę albo drewno
na opał.
Po chwili zauważyłam, że kucharka ukradkiem chowa mięso do torby. Kiedy
ruszyła do drzwi, zerwałam się i złapałam ją za ramię. Byłam od niej znacznie
silniejsza.
- Gdzie się wybierasz? – zapytałam. – Dlaczego zabierasz nasze
mięso?
- Nukashi kazała je sobie przynieść!
Zaczęłyśmy się szarpać i udało mi się wyrwać z torby dwa języki. Natychmiast
pobiegłam z nimi do stołu, pocięłam je na kawałki i wrzuciłam do kotła
z zupą. W tym samym czasie kucharka ryczała:
- Adhi mnie bije! Adhi mnie bije!
Po chwili w kuchni zaroiło się od strażniczek. Zjawiła się też Nukashi.
Kucharka zaczęła coś do niej szeptać. Strażniczki wrzeszczały na mnie,
ale tym razem nie bałam się, bo wiedziałam, że Nukashi próbowała ukraść
coś, co miało trafić do więźniów. Ktoś złapał mnie za włosy, ktoś inny
popchnął i uderzył w twarz. W tym zamieszaniu udało mi się wymierzyć policzek
kucharce.
- Zabij mnie, jeśli chcesz! – wrzasnęłam do tłustej strażniczki
i popchnęłam ją tak, że wylądowała na ziemi.
W tej samej chwili w kuchni pojawiła się Drangkho i spytała, co się
dzieje.
- Te dwie kradną mięso więźniów – powiedziałam. – Z okazji nowego
roku skazane dostały od władz pięć jaczych łbów. Od kilku dni nie mówią
o niczym innym. A te dwie próbowały im ukraść najlepsze kawałki mięsa.
Drangkho spojrzała zimno na Nukashi i zapytała:
- Co zamierzałaś zrobić z tym mięsem? Komendant dał je więźniom,
nie tobie.
- Bierzesz jej stronę?! – ryknęła Nukashi.
Strażniczki zaczęły sobie wymyślać i po chwili doszło do rękoczynów.
Natychmiast rzuciłam się na Nukashi i przewróciłam ją na ziemię. Zanim
je rozdzielono, Drangkho wyrwała jej kilka garści włosów.
- Adhi pobiła nie tylko kucharkę, ale zaatakowała i mnie – wydyszała
tłusta Chinka, gdy udało się jej pozbierać. Natychmiast mnie skuto i zaprowadzono
do karceru.
Po chwili przyszła do mnie Drangkho i powiedziała, żebym się nie martwiła,
bo zamelduje, że Nukashi próbowała ukraść mięso.
Po trzech dniach przyszedł do mnie chiński funkcjonariusz i zapytał,
co się stało. Wszystko mu opowiedziałam.
- Incydent z mięsem, to jedno – powiedział. – Pobicie kucharki
i podniesienie ręki na strażniczkę, to zupełnie inna sprawa. Spędziłaś
w więzieniu dwanaście lat, ale nie zachowywałaś się przyzwoicie nawet przez
chwilę. Uważaj, masz łeb jak z kamienia. Ty się nigdy nie zmienisz. Mówię,
uważaj. Jeżeli jeszcze raz podniesiesz rękę na funkcjonariusza, przesądzisz
o swoim losie i dostaniesz kulę w łeb.
Spędziłam w izolatce cały tydzień. Oczywiście, nie wróciłam już do
pracy w kuchni, tylko prosto na pole.
Ale dwa wyrwane przez mnie języki zostały w noworocznej zupie. Wszystkie
więźniarki dziękowały mi za to, co zrobiłam. Wszystkie współczuły mi kary.
Przynajmniej miały szczęśliwe święta.
***
W latach 1972-73 pracowałam przy wyrębie lasu na granicy Lithangu i
Minjag Rangakha. Zawożono nas tam o świcie, a wieczorem wracaliśmy do więzienia.
Do kobiet należało zbieranie gałęzi na opał. Wtaczałyśmy też na ciężarówki
pnie, czasem bardzo duże, które nie nadawały się do wywiezienia do Chin.
W lasach roiło się od Chińczyków, zwykłych cywili, którzy też wycinali
sobie drzewa. W ten sposób, z różnych kierunków, karczowano całe lasy.
Tybetańskich więźniów odseparowano od chińskich drwali.
Prawdę mówiąc, próbowano też sadzić nowe drzewa, ale sadzonki wymagały
dużo wody. Kiedy przestawało padać, po prostu usychały.
Z drewna robiono też węgiel, paląc powoli pnie w ogromnych stosach.
Więźniowie wykonywali najgorsze prace, a kobiety zbierały gałęzie.
Wszystkie drogi blokowały ciągnące się w nieskończoność kolumny ciężarówek.
Głównie wojskowych. Przyjeżdżały do Tybetu z amunicją i zaopatrzeniem dla
wojska, a wracały wyładowane naszym drewnem. W więzieniu musiałyśmy ciąć
drewno na opał. Było to bardzo trudne. Rąbanie starych pni wymagało wielkiej
siły. Robiłyśmy to przy pomocy siekier, klinów i ciężkich, drewnianych
młotów. Strażniczki nie pozwalały nam na żadne przerwy. Miałam ręce w pęcherzach.
***
W 1974 roku skończył się mój szesnastoletni wyrok, który dostałam w
1958.
- Dziś kończy się twój wyrok – powiedziała mi pewnego dnia Nukashi.
– Przez wszystkie te lata w Kandze, Darcedo, Gothang Gjalpo i tu, w Szingducza,
zachowywałaś się nieznośnie. Jestem pewna, iż lubisz myśleć, że gdyby tylko
dali ci nóż, wyrżnęłabyś wszystkich Chińczyków. Dlatego zostaniesz zwolniona
na określonych warunkach. Do końca życia będziesz nosić czarną czapkę.
W owym czasie zwalnianych więźniów nazywało się „czarnymi czapkami”.
Oznaczało to całkowity brak swobody poruszania. Trzeba było uważać na każde
słowo i, często, przedstawiać cotygodniowe sprawozdanie władzom. Byłym
więźniom wypłacano też minimalne stawki.
- Twoje złe zachowanie – ciągnęła Nukashi – boli nie nas, a ciebie.
Popatrz tylko na Lhamo Co – więźniarkę z oddziału czwartego. – Poszła siedzieć
za to, co ty. Ale że nas słuchała, wróciła do społeczeństwa. Z tobą tak
nie będzie.
- Pewnie traktujesz mnie inaczej, bo ukradłaś nasze mięso – odparłam.
– Jako więzień pracowałam w wielu miejscach. Znam ludzi, którzy mi pomogą,
jeśli będziesz się mnie czepiać. Twoich przełożonych może zainteresować
informacja o tym, kto tu kradnie.
- Uważaj, co mówisz – warknęła Nukashi. – Dowiem się o wszystkim.
Powiem też innym funkcjonariuszom o twojej niesubordynacji – sprzeczałyśmy
się jeszcze chwilę i na tym skończyła się nasza rozmowa.
***
Przeniesiono mnie do Mafutry, gigantycznego młyna. Formalnie nie było
to więzienie, ale lemi rukha – „brygada robocza”. Największa różnica polegała
na tym, że nie zamykali drzwi. I nie trzeba było wypróżniać się w celi.
Przy robocie nie pilnowali nas uzbrojeni strażnicy, tylko funkcjonariusze
w cywilu.
W ciągu dnia więźniowie – nadal nimi byliśmy, nie mieliśmy przecież
żadnej swobody – pracowali w młynie. Większość – a było nas tam pięćdziesiąt,
sześćdziesiąt osób; sami Tybetańczycy, byli skazani – pakowała mąkę w worki.
Potem trzeba je było zważyć.
Warunki były inne, bo znikli strażnicy. Mogliśmy też odpoczywać, o
ile udało się nam zejść z oczu Chińczykom, którzy mieli nas pilnować. Nazywaliśmy
ich „szakalami”. Ktoś wołał: „idzie szakal”, i wszyscy udawali, że pracują.
Na hasło: „szakal poszedł”, zaczynaliśmy się obijać.
Przez szesnaście lat, jakie spędziłam w więzieniu, dawali mi ustawowe
2,05 yuana miesięcznie. Było to tyle, co nic, ale mogli twierdzić, że więźniowie
są wynagradzani za pracę.
W Mafutrze płacili nam 29 yuanów miesięcznie. Musiałam się z tego utrzymać
– potrącali za prąd, jedzenie i czynsz.
Rano dostawaliśmy ryżową zupę, a po południu momo albo warzywa, czasem
ryż z warzywami. Wieczorem jedliśmy coś w rodzaju thukpy, zupy z kluskami.
Jedzenie było na kartki. Trzeba było z nimi uważać, bo jak się przejadło
przydział, chodziło się z pustym brzuchem. Nawet przy stole musieliśmy
przestrzegać chińskich norm.
W młynie, ma się rozumieć, zawsze dało się ukraść trochę campy. Mąki
nigdy nam nie brakowało. Spaliśmy w pięcioosobowych salach. Nadal bez łóżek
i koców.
Po roku przenieśli mnie do Watry – brygady roboczej, produkującej cegłę.
Tu kopałam glinę.
Tam, gdzie mnie skierowano, wędrowały ze mną moje akta. Władze nowego
więzienia musiały przecież zapoznać się z moim „dorobkiem”. Z Mafutry do
Watry przesłano też długi list. Strażnik rzucił nań okiem i mruknął: „No,
mamy tu poważną sprawę”. I już wiedziałam, że będą mieli na mnie oko.
Funkcjonariusze brygad roboczych nie nosili mundurów, ale też nie byli
cywilami. Każdy nosił broń.
Pewnego dnia wysłano mnie z grupą mężczyzn do lasu.. Każdy miał przynieść
sześć gjama opału – jakieś trzysta kilogramów. Potrzebowali drewna do wypalania
cegieł. Wieczorem wracaliśmy do więzienia. Towarzyszył nam kucharz, który
gotował herbatę w dwóch kotłach – dla funkcjonariuszy i dla więźniów.
W tutejszym lesie rosły wątłe drzewka. Ścinaliśmy je sierpami. Doświadczeni
mężczyźni ostrzyli swoje narzędzia i jednym uderzeniem ścinali trzy drzewka.
Ja potrzebowałam co najmniej dwóch uderzeń na pieniek. Ścięte drzewka wiązano
w snopki i ładowano na taczki.
Pracowaliśmy na stromym, trudnym stoku. Mężczyźni poruszali się zygzakiem,
ale ja nie znałam tego systemu i cięłam po linii, co sprawiało, że ciągle
padałam. Miałam ogromny problem z wyrobieniem normy. Kiedy strażnik nie
patrzył, pożyczałam drzewka z cudzych stert. Moi towarzysze starali mi
się pomagać, ale czasem nie wyrabiałam normy.
Po powrocie do więzienia ważyliśmy drewno. Jeśli nie zrobiłam normy,
wieczorem poddawano mnie krytyce na wiecu reedukacyjnym.
- Dlaczego nie wyrobiłaś normy? – pytał Chińczyk.
- Jestem jedyną kobietą w męskiej brygadzie. Nie umiem ciąć tak
szybko. Tyle.
- Łżesz. Uchylasz się od pracy. Jak podnosiłaś rękę na Komunistyczną
Partię Chin, nie narzekałaś na brak sił. A teraz jesteś za słaba, by ciąć
drzewa.
To był dla mnie trudny czas. W ciągu dnia bałam się o normę, a wieczorem
lżono mnie i upokarzano na oczach wszystkich więźniów.
Pamiętam, że raz spadłam z taczką z deski, którą wjeżdżaliśmy na ciężarówkę.
Strażnicy cieszyli się jak dzieci.
Wtedy też poznałam Rinczena Samdruka. Pomagał mi, gdy miałam trudności,
choć strażnicy próbowali mu tego zabraniać.
- Wiecie chyba, że kobiety są słabsze od mężczyzn – odpowiadał.
– Dlaczego skierowaliście ją do lasu? Czemu nie robi tego, co inne kobiety?
W końcu dostałam nowy przydział. Nosiłam kamienie na budowę.
***
Więźniowie z brygad roboczych, którzy nie narazili się Chińczykom, mogli
po trzech latach pojechać na miesiąc do domu. Jeżeli komuniści mieli jakieś
zastrzeżenia – na krócej.
Dostałam w końcu zezwolenie na odwiedzenie krewnych. Miałam wrócić
po piętnastu dniach. W tym czasie w Watrze pracował też Phuba, mąż mojej
najstarszej siostry.
- Nie zapominaj, że mamy tu Rinczena Samdruka i Phubę. Jeżeli
nie wrócisz, zostaną ukarani – ostrzegł mnie strażnik.
Dostałam przepustkę, którą miałam okazać natychmiast po przyjeździe
do Lobaszy.
Gdy dotarłam na miejsce, lokalny urzędnik przeczytał dokument, który
mówił ile lat spędziłam w więzieniu i opisywał moje „zachowanie”.
- Przez te piętnaście dni – powiedział – nie wolno ci z nikim
rozmawiać o żadnych drażliwych sprawach. Jeżeli coś się tu stanie, jeśli
ludzie zaczną gadać o polityce, zostaniesz pociągnięta do odpowiedzialności.
Kiedy wreszcie dojechałam do Kandze, nie poznałam moich rodzinnych
stron. Klasztory leżały w gruzach. I nie było niemal nikogo, kogo znałam
w 1958 roku. Tych, którzy byli wtedy dziećmi, po prostu nie poznawałam.
Z naszej tajnej grupy zostało ledwie pięć kobiet. Pewnej nocy przyszły
się ze mną zobaczyć. Wylałyśmy morze łez, opowiadając sobie nasze historie.
Ciągle myślałam o synku, który musiał już być dorosły. Bałam się, że
Chińczycy mogli go wywieźć do Chin. Wypytywałam wszystkich, ale jedyną
odpowiedzią były nieodmiennie łzy. Prawdę powiedział mi w końcu Nima –
ten, który przyniósł mi jedzenie do Gothang Gjalpo.
- Proszę, przestań się zadręczać. Po twoim aresztowaniu wszyscy
próbowali go pocieszyć, ale on nikogo nie słuchał. Nie mogliśmy go powstrzymać.
Rzucił się do rzeki.
Kilka lat później, już po prawdziwym zwolnieniu, nadal próbowałam poznać
szczegóły, ale nikt nie chciał mi tego powiedzieć. Wszyscy bali się, że
przysporzy mi to tylko dodatkowych cierpień.
Do tej pory nie wiem, co się właściwie stało. Mój synek nie umiał się
uporać z obrazem bitej, uprowadzanej matki. Ciągle wołał mnie i płakał.
Nikt nie umiał go pocieszyć. Nie chciał jeść. Próbowali go zatrzymać, ale
gryzł po rękach, i wreszcie uciekł. Ludzie nie wiedzieli, co się z nim
stało, póki nie znaleźli go na brzegu rzeki. Wszystko to trwało kilka dni.
Byłam mocno związana z matką. Bardzo ją kochałam. Ona też odeszła.
Po moim aresztowaniu Chińczycy skonfiskowali nasz dobytek. Większość braci
i sióstr wtrącono do więzień. Matka została sama z pustymi rękoma. Nie
miała żywności, nie miała naczyń, nie miała narzędzi, nie miała nic. Sąsiedzi
próbowali jej pomagać, ale wkrótce umarła z głodu.
Mój brat Uczo – uwięziony z naszymi przywódcami – też umarł z głodu.
Do końca trzymali ich w tym samym budynku. Podzielił los moich towarzyszy
z Gathong Gjalpo. Oczywiście, nasza rodzina nie była wyjątkiem. W tym okresie
zmarły z głodu tysiące Tybetańczyków.
Najstarszy syn mojej drugiej matki, Czoklej, przeszedł thamzing w Kandze.
Okładano go kolbami karabinów. Musieli mu uszkodzić wątrobę, bo wkrótce
potem umarł.
Nasza siostra Bhumo, żona straconego na moich oczach Pemy Gjalcena,
oszalała z rozpaczy i umarła.
Taki los spotkał naszą spokojną, przecudną krainę. Moje matki, troje
rodzeństwa i troje najbliższych krewnych spoczywają obok siebie. Chińczycy
zabronili mi chodzić na cmentarz, ale byłam gotowa na każdą karę.
Pewnej nocy zakradłam się tam z bratem. Rozpaliliśmy małe ognisko i
zaczęliśmy rozmawiać. Klęcząc przed grobami najbliższych, złożyłam ślubowanie:
- Wszyscy umieraliście w męczarniach. Ja cierpiałam przez całe
lata w chińskich więzieniach. Kiedy do naszego kraju wróci Dharma, kiedy
wróci do nas Jego Świątobliwość, odkopię wasze kości i odprawię dla was
ostatnie rytuały.
Nie mogłam zrobić nic innego. Brat bał się, że nie udźwignę tego brzemienia.
Nalegał, więc szybko opuściliśmy cmentarz.
Mieszkałam w domu Nimy, który ciągle prosił mnie, bym nie zadręczała
się wspomnieniami. Bał się o moje zdrowie.
Córka, która miała cztery miesiące, gdy mnie zabierano, przeżyła. Wychowała
ją, razem z własną córką, moja przyjaciółka Dolma. Nazwała ją Rinczen Khandro.
Brat zaprowadził mnie do niej i powiedział tylko: „twoja matka”. Popatrzyłyśmy
sobie w oczy. A potem powoli podeszłyśmy do siebie. Kiedy spotkały się
nasze dłonie, po twarzy Rinczen Khandro popłynęły łzy.
Opowiedziała mi, że kiedy była mała, w naszym regionie mieszkała kobieta
imieniem Adhi. Pomyślała, że to musi być jej mama, i poszła do niej.
- Nie, strasznie mi przykro, ale nie jestem twoją mamą – usłyszała.
– Twoja mamusia jest w więzieniu, ale wkrótce do ciebie wróci – i tak moja
córka dowiedziała się gdzie jestem, a potem dostała miskę najlepszego jedzenia.
Kiedy byłyśmy same, brała mnie za rękę i mówiła: „Mam wreszcie prawdziwą
mamę”. Starałam się dodać jej otuchy. Nie opowiadałam o tym, co przeszłam.
Nie chciałam jej zaszczepiać nienawiści do Chińczyków, bo wiedziałam, że
tylko przysporzę jej cierpień. Powtarzałam, że nie ma się czym martwić,
bo zaraz do niej wrócę.
Brat powiedział mi, że umawiają ślub Rinczen Khandro z chłopcem z sąsiedztwa,
który był synem mojej przyjaciółki. Wyraziłam zgodę. Pobrali się po moim
wyjeździe. Teściowa była dla niej bardzo dobra i traktowała ją jak własną
córkę. Są naprawdę szczęśliwą rodziną.
Stare przyjaciółki powiedziały, że odwdzięczą mi się za to, że wzięłam
na siebie całą winę, żeby je chronić. Obiecały, że jeżeli zechcę wrócić
w rodzinne strony, będą się mną opiekować do końca życia. Przyprowadziły
nawet swoich synów i powiedziały, że jeśli coś się im stanie, mają się
zawsze o mnie troszczyć. Zgodnie ze starą tradycją Khampów, każdy z tych
młodych mężczyzn brał mnie za rękę i ślubował opiekować się mną, gdy zostanę
wreszcie zwolniona.
Spotkałam się też z Ugjenem, starym służącym, który przyprowadził policjantów
do mego namiotu. Wiedziałam, że nie miał złych intencji i po prostu wykonywał
rozkazy Chińczyków. Dobrze go znałam. Kiedy zawiązałyśmy nasze tajne stowarzyszenie,
często przekazywał nam wartościowe informacje o Chińczykach.
Był już bardzo stary. Siedział tylko, recytując modlitwy i mantry.
Powiedział, że po moim aresztowaniu odchodził od zmysłów. Wciąż śnił mu
się mój synek, kurczowo wczepiony w poły mojej czuby.
***
Nadal nie mogliśmy praktykować naszej religii. Nie ostał się żaden klasztor.
Chińczycy zlikwidowali całą Sanghę – wszystkich mnichów i mniszki. Elita
Tybetu odeszła.
Ci, którzy przetrwali, mieli tylko jedną nadzieję: Jego Świątobliwość
i naszą diasporę. Wszyscy modlili się o nadejście lepszych czasów i społeczność
emigracyjną.
Po piętnastu dniach musiałam wracać do więzienia. Znałam przecież konsekwencje.
Z Lobaszy do Watry jechałam autobusem półtora dnia. Po drodze mijałam
miejsca, które na zawsze wryły się w moją pamięć. Tu mnie aresztowano,
tędy wlokła mnie policja, a tam po raz ostatni widziałam mego synka. Myślałam,
że pęknie mi serce.
A wody rzeki Singczu toczyły do Chin tysiące, miliony pni naszych drzew.
***
Kiedy wróciłam do Watry, szwagier zasypał mnie pytaniami o naszych bliskich.
Był już stary, starałam się więc go oszczędzać. Sama nie umiałam się uporać
z tym, co usłyszałam. Pogrążałam się w depresji. Nie mogłam pracować.
Przyjaciele błagali, żebym się otrząsnęła. W końcu przyszedł Chińczyk
i zapytał, kto mnie namówił do niestawienia się w pracy.
- Nikt mnie do niczego namawiał – odparłam. – Po prostu zobaczyłam
na własne oczy, co stało się z naszym krajem. Wcześniej myślałam, że jeśli
będę wypalać wasze cegły, nosić kamienie, ścinać drzewa, to pewnego dnia
zobaczę się z matką, dziećmi, braćmi i siostrami. Teraz znam już prawdę.
Wszystkich ich zabiliście albo zagłodziliście na śmierć. Dość tego. Nigdy
więcej nie będę dla was pracować.
Chińczyk odwrócił się do więźniów i kazał im zawlec mnie do pracy.
Nikt się nie ruszył.
- Nic mi nie zostało – dodałam. – Możecie mnie zabić. Nie dbam
o to. Róbcie, co chcecie.
- Lepiej ją zabijcie – krzyknął mój szwagier. – Ona widziała
to wszystko na własne oczy.
Naprawdę traciłam zmysły. Nie potrafiłam uporać się z tym, co usłyszałam
i zobaczyłam. Dostawałam ataków histerycznego śmiechu. Potem całymi dniami
płakałam. Zaczynałam śpiewać i nie mogłam usiedzieć w jednym miejscu. Musiałam
być w ciągłym ruchu. Moi towarzysze płakali i mówili, że oszalałam.
W pobliskim obozie trzymali jednego z uczniów Dziamjanga Khjence Rinpocze.
Lama był już bardzo stary. Pilnował, żeby więzienne krowy nie wchodziły
w szkodę. Rinczen Samdruk i szwagier zaprowadzili mnie do niego. Siedząc
tak samotnie na środku pola, przypominał stracha na wróble. Byłam w histerii:
to śpiewałam, to śmiałam się, to znów płakałam.
- To takie smutne – powiedział lama. – Tyle wycierpiała, żeby
tak skończyć.
Zapalił laskę kadzidła, które robił ze specjalnych ziół, i przykładał
ją do różnych punktów na moim ciele: głowie, plecach, ramionach. Było to
bardzo bolesne, ale gdy skończył, poczułam niezwykłą ulgę.
Po miesiącu zaczęłam odzyskiwać kontrolę nad własnym umysłem. Po przypalaniu
miałam bąble, które nie chciały się goić, ale psychicznie czułam się znacznie
lepiej. Przestałam płakać i zanosić się histerycznym śmiechem. Mogłam wreszcie
usiąść i odpocząć.
Pewnego dnia odwołano pracę i wezwano nas na wiec.
- Adhi jest złą kobietą – powiedział Lo Kasu, naczelnik z Watry.
– Przez tyle lat próbowaliśmy ją reedukować. Ale ona nie chce się zmienić.
Teraz udaje, że zwariowała. Śmieje się, płacze, śpiewa, a nawet mówi, żebyśmy
ją stracili. Od dziś żaden więzień nie może rozmawiać ani utrzymywać z
nią żadnych kontaktów. Adhi jest złym elementem.
Moi przyjaciele nie zamierzali jednak słuchać tych poleceń. Byli dla
mnie bardzo dobrzy. Kiedy dzielono nas na kilkunastoosobowe grupy robocze,
mówili tylko, żebym się niczym nie przejmowała i dobrze odpoczęła. Miałam
wrażenie, że stoją za mną murem.
Kiedy moi bliscy dowiedzieli się o wszystkim, zaczęli przysyłać mi
jedzenie, mięso, masło i ser. Było tego tyle, że starczyłoby dla kilku
osób.
W 1976 roku – już po załamaniu – przyjechała do mnie córka. Dowiedziała
się, że jest ze mną kiepsko. Powoli dochodziłam do siebie i musiałam wrócić
do pracy. Córka poszła do komendanta i powiedziała mu, że skoro źle się
czuję, zastąpi mnie w pracy. Zgodzili się. Khandro pracowała za mnie przez
dwadzieścia dni, dając mi czas na odzyskanie sił.
Kiedy powiedzieli jej, że musi wracać, strasznie płakała. Przytuliłam
ją i powiedziałam:
- Nukashi, wstrętna, tłusta chińska strażniczka, ostrzegała mnie
kiedyś, żebym nie zatruwała umysłów moich dzieci „złym myśleniem”. Mówiła
mi: „Powtarzaj dzieciom, że Chińczycy są dobrzy. Nie waż się gadać im o
tym, co było w więzieniu. Nie zatruwaj ich swoimi ideami”.
Khandro otarła łzy i wyszeptała:
- Mamusiu, nie musisz mi opowiadać o chińskich zbrodniach. Wiem,
co ci zrobili. I wiem, że nie wolno nam o tym zapomnieć. Opowiem o tym
moim dzieciom, a one swoim. Przez te dwadzieścia dni nasłuchałam się opowieści
ludzi, którzy muszą tu pracować. Żaden Chińczyk nie będzie kontrolował
moich myśli. Nigdy nie zapomnę, że moja matka należy do garstki Tybetańczyków,
którym udało się przeżyć. Nigdy nie zapomnę o tysiącach pomordowanych,
zagłodzonych i zamęczonych na śmierć. Niech robią, co chcą, mój umysł należy
do mnie.
Powiedziała, że najgorsze było to, że nie miała nikogo, kogo mogłaby
nazwać matką. Inne dzieci miały matki i ciągle o nich opowiadały, a ona
była sama. Ilekroć słyszała słowo „matka”, serce podchodziło jej do gardła.
***
W regionie Minjag Rangakha jest wysoka święta góra Sza Dzara. U jej
podnóża znajduje się wielkie jezioro. Pewnego dnia w 1975 roku na środku
tego jeziora pojawił się czarny namiot koczowników. Chińczycy oniemieli.
Nikt nie umiał wytłumaczyć tego niezwykłego zjawiska. Stali tak z rozdziawionymi
gębami i tylko patrzyli przez te swoje lornetki. A namiot nagle znikł i
w jego miejsce pojawił się ogromny zielony lotos.
Tybetańczycy nie posiadali się ze szczęścia. Wszyscy modlili się na
brzegu jeziora o powrót Dharmy do Tybetu, przynosili białe szarfy i inne
ofiary. Wierzyliśmy, że to znak, iż Jego Świątobliwości wróci już wkrótce
do wolnego kraju. Rok później umarł Mao.
Chińczycy byli tak przerażeni manifestacją uczuć Tybetańczyków, że
postanowili zbombardować czarodziejski kwiat. Ludzie zbierali jego szczątki
– przypominały trawę – i traktowali je jak relikwie.
***
W 1979 roku Chińczycy ogłosili tak zwaną „liberalizację”. Do Tybetu
zaczęli przyjeżdżać uchodźcy i cudzoziemcy. Wpuszczono nawet wysłanników
Jego Świątobliwości, którzy mieli zbadać sytuację w Tybecie. Tuż przed
przyjazdem pierwszej delegacji zwołano naszą brygadę i ogłoszono, że nie
będzie już czarnych czapek, a wszyscy więźniowie zostaną zwolnieni.
Za kratami mieli zostać tylko „reakcyjni przywódcy” i „podżegacze”,
gdyż obawiano się ich wpływu na „masy”. Wypuścili wtedy połowę więźniów
z Watry.
Mieszkańcom regionu powiedziano, że w dniu wizyty delegatów mają się
ubrać w czyste tybetańskie stroje, nosić młynki modlitewne i „zachowywać
tak, jakby wybierali się na piknik: tańczyć i śpiewać”.
Podobne instrukcje wydano więźniom. Mieliśmy zrzucić chińskie uniformy
i stawić się na wiecu.
- Idźcie na wiec – powiedziałam wieczorem Rinczenowi i szwagrowi.
– Ja będę udawać, że jestem chora, i zostanę w obozie. Muszę, po prostu
muszę spotkać się z delegatami i powiedzieć im, co mnie spotkało.
Obaj przekonywali mnie, że to nierealne. Mówili, że takich delegacji
będzie więcej i że jeszcze zdążę opowiedzieć moją historię. Obawiali się,
że spotka mnie surowa kara.
Ale ja się uparłam. Następnego dnia poszli więc na wiec i powiedzieli
Chińczykom, że jestem chora i nie mogę jeść, a ci kazali dobrze mnie zamknąć.
Udało mi się jednak wyśliznąć z obozu. Pobiegłam do głównej drogi,
na której wkrótce pojawiła się kolumna samochodów. Starałam się je zatrzymać
– wydaje mi się, że dostrzegłam twarz Lobsanga Samtena, starszego brata
Jego Świątobliwości – ale nawet nie zwolniły. Lobsang Samten zdążył do
mnie pomachać i auta znikły za zakrętem.
Ludzie mówili mi potem, że byli na wiecu i widzieli brata Jego Świątobliwości.
- Chińczycy kazali nam nałożyć tybetańskie ubrania, nosić różańce
i młynki, ale przecież sami wszystkie je zniszczyli. W całej okolicy nie
ma nawet jednej czuby. Ale jesteśmy szczęśliwi, bo widzieliśmy brata Jego
Świątobliwości.
Przed przyjazdem delegatów Chińczycy kazali Tybetańczykom szybko odbudować
widoczne z szosy ściany klasztorów. Dobrze płacili. Na klasztory, których
nie było widać, nie dali nawet grosza.
Na wieść o odbudowywaniu klasztorów do władz zaczęli zgłaszać się mieszkańcy
innych wiosek po środki na odbudowę lokalnych świątyń. Oczywiście wrócili
z kwitkiem.
Chińczycy nie zamierzali też przywracać klasztorom ich dawnej świetności.
Kazali tylko uprzątać ruiny i odbudować jakieś małe kapliczki. Dla starych
ludzi miało to jednak ogromne znaczenie. Ponieważ ze świątyń nie zostało
dosłownie nic, pospiesznie lepiono gliniane posągi i ozdabiano ściany nowymi
malowidłami lub zdjęciami.
Zabito wszystkich mnichów, lamów i tulku, kaplice stały więc puste.
Z szosy mogły wyglądać na klasztory, ale w istocie były tylko kolorową
fasadą.
Wszyscy, którzy je odwiedzali, zaczynali płakać, bo w niczym nie przypominały
świątyń niepodległego Tybetu. To były tylko ściany – bez wspaniałych posągów,
bez ołtarzy, bez malowideł, bez mnichów. Oglądając je, czuliśmy się równie
pusto.
***
Moja córka była już mężatką.
- Trzeba cię jakoś wyciągnąć z tej „brygady roboczej” – powiedziała.
– Musisz do nas wrócić. Ani ty, ani wujek, ani Rinczen Samdruk nie będziecie
już pracować. Zaopiekujemy się wami.
Wymyśliliśmy, że poprosimy mego brata z Nepalu, by napisał list, że
chce mnie odwiedzić. Tak też się stało. Brat pytał w liście, co robię w
więzieniu, skoro władze twierdzą, że wszyscy zostali już zwolnieni. „Przyjeżdżam
do ciebie do Lobaszy”, kończył. Napisał też bezpośrednio do władz w Kandze,
które natychmiast poleciły tym z Darcedo puścić mnie do domu na spotkanie
z bratem.
W owym czasie Chińczycy trąbili, że wypuścili wszystkich więźniów.
Zależało im na powrocie tybetańskich uchodźców, by pokazać światu, że w
Tybecie panuje normalna sytuacja. Komuniści znaleźliby się w kłopotliwej
sytuacji, gdyby mój brat musiał odwiedzać mnie w więzieniu.
List bardzo mi pomógł. Dzięki niemu i wpływom kilku Tybetańczyków z
lokalnej administracji zostałam w końcu zwolniona z Watry w 1985 roku.
Czekała mnie jeszcze rozmowa z Tsu Sogje – naczelnikiem wszystkich
więzień w naszym regionie.
- Wracasz do domu – usłyszałam. – Jak rozumiem, nie przekonano
cię do naszych idei. Przez dwadzieścia siedem lat nie poddałaś się reedukacji.
Chcesz – możesz się nadal opierać. To tak, jakbyś rzucała sobie w nogę
kamieniem. Nam nic to nie szkodzi. Przyjeżdża twój brat. Nie wolno ci opowiadać
mu, nie wolno ci opowiadać nikomu, o głodzie, egzekucjach itd. Gęba na
kłódkę. Dowiemy się, jeśli zaczniesz gadać. Wszędzie mamy swoich ludzi.
Spróbuj tylko, a już nigdy nie zobaczysz ani brata, ani córki, ani przyjaciół
i krewnych.
Dostałam zaświadczenie o zwolnieniu, które miałam oddać władzom w Lobaszy.
Razem ze mną zwolniono Rinczena Samdruka. Szwagier wyszedł wcześniej.
Kiedy dowiedziałam się, że mnie wypuszczą, zorganizowałam przyjęcie
dla przyjaciół. W Watrze zostało jeszcze około czterdziestu więźniów. Mieliśmy
wspólną salę, w której mogliśmy urządzać takie uroczystości. Modliliśmy
się o szybkie spotkanie i przysięgaliśmy sobie pomoc.
- Wygląda na to, że nadeszły lepsze czasy – powiedziałam przyjaciołom.
– Nie wiem, kiedy wróci Jego Świątobliwość, ale jego brat był w naszym
regionie. Odbudowano kilka klasztorów. Nie zapominajmy jednak o tysiącach
naszych braci, którzy nie mieli tyle szczęścia, co my. Ja nie zapomnę o
nich nigdy. Jeżeli nadarzy się okazja, opowiadajmy, opowiadajmy o nich
dzień i noc, każdemu, kto zechce nas wysłuchać.
Wszyscy złożyli tę przysięgę.
W pierwszej chwili nie posiadałam się ze szczęścia. Byłam wolna! Moja
radość nie trwała jednak długo. Miałam wrażenie, że stoję przed potężną,
kamienną ścianą. Straciłam matkę, straciłam synka, straciłam braci i siostry.
Nie poznawałam własnego kraju. Niemal nikogo nie znałam. Czułam w sobie
pustkę. Powrót do domu napawał mnie jednocześnie szczęściem i przejmującym
smutkiem.
***
Po przyjeździe do Lobaszy udałam się natychmiast do biura komisarza
dystryktu, który uważnie przeczytał mój list. Przypomniał mi o zasadzie
milczenia i powiedział, że nie chce słyszeć, iż mówiłam to czy tamto. Żadnych
rozmów o więzieniu, z nikim.
- W normalnych okolicznościach wypuszczamy tylko tych, którzy
zaakceptowali komunizm i stali się dobrymi obywatelami. Niestety, twój
przypadek jest najwyraźniej inny – powiedział na zakończenie.
Przyjaciele powiedzieli mi, że tuż przed moim powrotem zwołano wiec.
- Wkrótce przyjedzie tu Adhi – ogłoszono. – Z pozoru wydaje się
zwykłą kobietą, ale w istocie jest elementem, który próbuje podkopywać
zaufanie do partii i podżegać przeciwko rządowi. Miejcie się na baczności!
Pamiętajcie, że spoczywa na was obowiązek informowania o wszelkich wywrotowych
działaniach, reakcyjnych sloganach itd.
Wszyscy prosili mnie, żebym bardzo uważała. Nawet córka mówiła, że
byłoby lepiej, gdybym nie wychodziła z domu. Miałam po prostu „odpoczywać”.
Całe to chińskie gadanie zaciekawiło, ma się rozumieć, dzieci, które
strasznie chciały zobaczyć, jak wygląda ta „zła kobieta”. Widok staruszki,
która niczym nie różniła się od ich babć, najwyraźniej je rozczarowywał.
Wszystko to nie powstrzymało najbliższych przyjaciół, którzy odwiedzali
mnie i przynosili rozmaite upominki. Niczego przed nimi nie ukrywałam.
Z obcymi byłam ostrożna, ale gdy wydawało mi się, że ktoś jest godny zaufania,
mówiłam całą prawdę.
Prawdę mówiąc, nocami przychodzili do mnie nawet ci Tybetańczycy, którzy
pracowali dla chińskich władz. Mówili, że wiedzą, co przeszłam, i uważają
mnie za prawdziwą patriotkę. Wszyscy oni mieli w domach ołtarze ze zdjęciami
Mao i innych przywódców. Tyle że pod nimi ukrywali zdjęcia Jego Świątobliwości
i to dla Niego palili kadzidło i nalewali ofiarną wodę do mosiężnych miseczek.
Mówili, że są dumni, iż Chińczycy nie zdołali mnie złamać przez dwadzieścia
siedem lat i zmienić na własną modłę.
- Pracujemy dla nich – powiadali – ale tylko dlatego, że trzeba
jakoś zarobić na życie. Musimy utrzymywać rodziny, nie mamy wyboru.
Zdawali sobie sprawę, że każda wzmianka o niepodległości Tybetu musi
zaprowadzić ich do więzienia. Podkreślali jednak, że są Tybetańczykami,
a nie Chińczykami. Całą nadzieję pokładali w Jego Świątobliwości i wierzyli
w nadejście lepszych czasów. Naprawdę mi pomagali. Bez nich nie wydostałabym
się z Tybetu. To oni załatwili mi paszport.
Poszłam z listem brata do okręgowego biura w Kandze i powiedziałam,
że chcę pojechać po niego do Nepalu. Chińczycy natychmiast odparli, że
nie ma takiej potrzeby i że mogę wysłać któregoś z siostrzeńców.
To tybetańscy urzędnicy przekonali w końcu Chińczyków, że wydając mi
paszport, wyświadczą przysługę Komunistycznej Partii Chin, gdyż powrót
mego brata będzie zwycięstwem ChRL i porażką „Dalaja”.
- Co zamierzacie powiedzieć bratu? – pytali mnie Chińczycy.
- Że powinien wrócić do rodzinnego domu, do najbliższych, których
nie widział tyle lat. Sytuacja jest dobra. Nie ma powodu zostawiać kości
w obcej ziemi. To właśnie mu powiem – moi tybetańscy przyjaciele naprawdę
dobrze przygotowali mnie do tej rozmowy.
- W takim razie możecie jechać – orzekł chiński oficer i zaczął
recytować długą listę gróźb i ostrzeżenie, która znałam już na pamięć.
Tym razem były też obietnice: dobrej renty, przekreślenia dawnych win,
świętego spokoju. Ja tylko przytakiwałam.
Niemniej paszport z Kandze trzeba było jeszcze podstemplować w Darcedo.
Nie było to łatwe, ale mogłam liczyć na pomoc wielu życzliwych mi osób.
Udało się im przekonać Chińczyków, że na pewno nie zostawię córki i krewnych
i – ku chwale partii – sprowadzę do domu brata.
Mając pieczątkę, musiałam pokonać ostatnią przeszkodę: brak pieniędzy.
Wyszłam z więzienia z pustymi rękami. Dawni współwięźniowie i tybetańscy
urzędnicy zadbali jednak i o to.
Prosili tylko o jedno: „O dzieci, jak każe tradycja, zadbamy sami i
przekażemy im całą prawdę o losie, jaki zgotowali nam Chińczycy. Ale mamy
tylko gołe pięści przeciwko chińskim karabinom i czołgom. Ty musisz powiedzieć
prawdę wolnemu światu i, przede wszystkim, Jego Świątobliwości”. Miałam
wrażenie, że mówią jednym głosem.
Sama też nie pragnęłam niczego innego.
Spotykaliśmy się w nocy. Nie ma Tybetańczyka, który nie ucierpiałby
z rak Chińczyków. Ludzie przychodzili i opowiadali mi swoje historie, bym
przekazała je światu. Każdej opowieści towarzyszyło morze łez. Trzymaliśmy
się za ręce, dotykaliśmy czołami, każdy żegnał mnie pocałunkiem.
Nadszedł czas pożegnania. Córka tonęła w łzach, ale pocieszałam ją,
że dziś nikt mnie nie zaaresztuje, a jutro ruszę na spotkanie Jego Świątobliwości
i w końcu wrócę z bratem. Bałam się jej powiedzieć, że zostanę na wygnaniu.
Wiedziałam, że mnie nie puści.
Wyruszyliśmy z Rinczenem Samdrukiem do Lhasy. Ktoś załatwił nam przejazdem
chińskim samochodem, znacznie szybszym i wygodniejszym od autobusu. Na
pokonanie 1.700 kilometrów potrzebowaliśmy około tygodnia. Po drodze mijaliśmy
głównie ciężarówki, wyładowane drewnem, leczniczymi ziołami i tybetańską
wełną.
W stolicy odwiedziłam wszystkie ocalałe świątynie. Musiałam pomodlić
się za pomordowanych krewnych. Poszłam też do Potali, pałacu Jego Świątobliwości,
i stanęłam przed pustym tronem, na którym leżała jedna, żałośnie smutna
biała szarfa. Widok tronu, na którym skupiały się wszystkie nadzieje i
modlitwy Tybetańczyków, wywarł na mnie przyjmujące wrażenie.
Spędziłam w Lhasie cztery miesiące, czekając na nepalską wizę. W końcu
zrozumiałam, że jedynym sposobem na jej uzyskanie jest łapówka. Nie miałam
jednak tylu pieniędzy. Udałam się więc do pewnego lamy i poprosiłam go
o mo, wróżbę.
Powiedziałam mu, że mam paszport i nie mogę uzyskać wizy. Zapytałam,
czy uda mi się dotrzeć do Nepalu. Lama popatrzył na mnie uważnie, a potem
rzucił kości i odparł:
- Bez wątpienia bezpiecznie dotrzesz do celu.
Ruszyliśmy więc do granicznego Dramu.
- Nie macie nepalskich wiz – powiedział chiński strażnik. – Nie
wpuszczą was.
- Jadę tylko po brata, który ma wrócić do Tybetu – odparłam.
– Nie zostanę długo. Może jest jakiś sposób.
- Spróbujcie dać łapówkę nepalskim żołnierzom, może was puszczą
– odpowiedział Chińczyk.
Weszliśmy na most, nazywany Mostem Przyjaźni. Za wymalowaną na środku
czerwoną kreską był już Nepal. Modliłam się o pomoc do Jego Świątobliwości,
Tary i wszystkich bóstw Tybetu. Kiedy podeszłam do kreski, ktoś chwycił
mnie za ramię.
- Adhi? Przysłał mnie po ciebie twój brat – powiedział Tybetańczyk,
którego widziałam pierwszy raz w życiu.
- Ale ja nie mam wizy, nie wiem, czy mnie wpuszczą.
- O nic się nie martw, starczy dać im parę groszy.
Nepalscy strażnicy faktycznie dali nam wizy bez żadnego problemu. O
północy byłam już w Katmandu, w domu mego brata.
- Dzugomo, twoja siostra – powiedział tylko nasz przewodnik.
Mój siedemdziesięciodziewięcioletni wówczas brat zerwał się z łóżka
i padliśmy sobie w ramiona. Polały się łzy.
Brat zarzucił mnie pytaniami o sytuację w Tybecie. Był już bardzo stary;
starałam się nie mówić mu całej prawdy, bo bałam się, że jej nie zniesie.
- Nie mówmy o tym teraz – powiedziałam. – Ucierpieliśmy nie tylko
my dwoje, ale sześć milionów Tybetańczyków. Teraz jesteśmy jednak tam,
gdzie Jego Świątobliwość. Powinieneś skupić się praktyce Dharmy i modlić
o lepszą przyszłość.
Nie umiałam go jednak uspokoić. Wypytywał o różnych ludzi. Co słychać
u tego, co u tamtego, jak się czuje jego wuj, rodzina... Zaczęłam kłamać.
Po prostu nie mogłam powiedzieć mu prawdy. Tego rozstrzelano, tamten zginął
na torturach, a ich bliscy umarli z głodu...
Brat nie miał nikogo. Cały czas poświęcał praktyce. Modlił się, okrążał
stupę. Chodził w brudnych, zawszonych łachach. Rinczen Samdruk i ja doprowadziliśmy
go do porządku i wkrótce czuł się już lepiej.
Pojechałam z Rinczenem na wykład Jego Świątobliwości do Bennares w
Indiach. Zorganizowano audiencję dla nowo przybyłych z Tybetu. Błogosławieństwo
Jego Świątobliwości było dla nas największym szczęściem. Czuliśmy jednak,
że musimy spotkać się z Jego Świątobliwością jeszcze raz, by opowiedzieć
mu o wszystkim, co wydarzyło się w naszym regionie. Pojechaliśmy więc do
Dharamsali, rezydencji Jego Świątobliwości.
Znaliśmy tylko dwa słowa, zrozumiałe dla Hindusów: „Dharamsala” i „Dalajlama”.
Nikt nam nie pomagał w podróży, ale owe słowa okazały się doskonałym przewodnikiem.
Na stacjach autobusowych i kolejowych powtarzaliśmy je jak mantrę.
I wreszcie pewnej nocy dotarliśmy do Dharamsali. Było ciemno, nie wiedzieliśmy,
gdzie iść, spaliśmy więc w autobusie. Kiedy otworzyliśmy oczy, zobaczyliśmy
Tybetankę, która upewniła nas, że faktycznie jesteśmy u celu.
Nowymi uchodźcami opiekuje się agenda rządu tybetańskiego. Natychmiast
nas zarejestrowano i nakarmiono. Dostaliśmy miejsce do spania w rządowym
schronisku dla nowo przybyłych. Błyskawicznie wyznaczono nam datę prywatnego
spotkania z Jego Świątobliwością. Był październik 1988 roku.
Kiedy wpuszczono nas do pokoju Jego Świątobliwości, natychmiast usiedliśmy
pod ścianą, tuż obok drzwi. Prości ludzie, tacy jak my, nie mogą się przecież
zbliżyć do kogoś wielkiego. Jego Świątobliwość musiał wołać nas trzy razy:
„Tu, chodźcie tu”. Kiedy tylko Go zobaczyłam, do oczu napłynęły mi łzy.
Pomyślałam sobie jednak: „Nie czas na płacz. Jestem zobowiązana do poinformowania
Jego Świątobliwości o sytuacji w naszym regionie”. Zaczęłam mówić. Czasem
emocje brały górę i zalewałam się łzami. Wtedy naszą opowieść kontynuował
Rinczen Samdruk.
Spotkanie trwało półtorej godziny. Kiedy wymieniałam nazwy zrównanych
z ziemią klasztorów i imiona pomordowanych lamów, Jego Świątobliwość bezgłośnie
się modlił. Na koniec poprosiłam Go i, za Jego pośrednictwem, wszystkich
wielkich lamów, o modlitwy za tych, którzy umarli z głodu, za tych, którzy
ginęli bez tradycyjnych modłów i rytuałów, by ich duchy znalazły spokój.
Jego Świątobliwość złożył dłonie.
Za: David Patt, A Strange Liberation; Tibetan Lives in Chinese Hands
Snow Lion Publications, Ithaca, Nowy Jork 1992
Copyright © 1992 David Patt