Wang Lixiong
12 grudnia 2000
Sprzeczności między umysłem i rozwojem
Od czasu Deng Xiaopinga kluczem do rozwiązania problemu Tybetu jest
dla Pekinu rozwój gospodarczy. „Sprawą dla nas najważniejszą – orzekł Deng
– jest zadbać o interesy Tybetańczyków i szybko wprowadzić Tybet na drogę
rozwoju, stawiając go w czołówce czterech modernizacji Chin”.
Chen Kuiyuan, który niemal dziesięć lat piastował stanowisko pierwszego
sekretarza Komunistycznej Partii Chin – a więc sprawował władzę najwyższą
– w Tybetańskim Regionie Autonomicznym powiedział: „Komitet Centralny KPCh
i rada państwa wezwały naród chiński do wspierania szybkiego rozwoju Tybetu
i pomagania Tybetańczykom w wyzwalaniu się z nędzy i bogaceniu. To najbardziej
realistyczna i konkretna polityka partii wobec narodowości”.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat Pekin traktował gospodarkę Tybetu
w sposób uprzywilejowany. W 1997 roku wpompował tu, na przykład, 324 razy
więcej środków niż w roku 1952 (i siedem razy więcej niż w 1978). Pekin
jest dziś źródłem dochodów z niemal wszystkich przedsięwzięć w Tybetańskim
Regionie Autonomicznym. Bez ekonomicznych więzi z Pekinem trudno byłoby
utrzymać społeczeństwo tybetańskie – w każdym razie miasta – nawet przez
kilka dni.
W 1997 roku Pekin zaplanował budżet TRA na 3.300.009.776 yuanów. W
tym roku dochody Tybetu wynosiły 200.009.537, a jego wydatki 3.800.001.952
yuanów. Bez pomocy finansowej Pekinu deficyt TRA byłby trzynaście razy
wyższy od wpływów. Jeśli spojrzymy na to przez pryzmat populacji TRA w
1997 roku, okaże się, że Pekin dał każdemu Tybetańczykowi średnio 1.410
yuanów. W tym czasie niższe były statystyczne dochody mieszkańców wsi w
co najmniej pięciu chińskich prowincjach (Gansu, Shanxi, Guizhou, Yunnan
i Qinghai). Innymi słowy, roczny dochód Tybetańczyków – bez kiwnięcia palcem
– był wyższy od dochodów milionów pracujących przez cały rok chłopów z
wymienionych prowincji.
W 20. rocznicę utworzenia TRA (1985) Pekin podarował Tybetowi 43, a
dziesięć lat później 62 „projekty budowlane”. Łączny koszt owych przedsięwzięć
sięgał 50 miliardów yuanów. Prowincje i miasta Chin wewnętrznych (dziesięć
od 1994 roku) zobowiązano do długofalowego wspierania rozbudowy Tybetu
bez żadnych rekompensat. Pomocy tej udzielano zupełnie za darmo. W całych
Chinach z podatków zwolniono tylko chłopów i koczowników z Tybetańskiego
Regionu Autonomicznego. Choć w miastach Tybetu podatki się płaci, są one
przeznaczane w całości na Tybet. Uprzywilejowanie Tybetu wywołuje ogromną
zazdrość w innych regionach Chin. Dzięki owym preferencjom w latach dziewięćdziesiątych
gospodarka Tybetu rozwijała się rokrocznie średnio o 10 procent, przewyższając
średnią krajową. W latach 1991-97 średni dochód mieszkańców miast wzrósł
tu o 19,6 proc., a chłopów i koczowników o 9,3 proc. I nie są to tylko
statystyki – każdy, kto podróżował po Tybecie, potwierdzi znaczący wzrost
stopy życiowej mieszkańców. W wioskach i miastach wyrastają nowe budynki.
W Lhasie i innych miastach zaszły ogromne zmiany. Odkładając na bok krytykę
kulturową, jeśli idzie o infrastrukturę i zadowolenie [społeczne], warunki
w Tybecie są dziś takie, jak w Chinach środkowych. Pod względem rozwoju
i stopy życiowej w Tybecie nigdy jeszcze nie były tak dobrze. Zgodzi się
z tym większość Tybetańczyków.
Mimo to nadzieje Pekinu na zdobycie zaufania Tybetańczyków nie ziściły
się. Przeciwnie, Tybetańczycy coraz bardziej skłaniają się ku Dalajlamie,
który nie dał im nawet grosza. Wystarczy wejść do świątyni buddyjskiej
lub stanąć obok pielgrzymów na Lingkhorze, by usłyszeć modlitwy do Dalajlamy.
Jeśli przyjąć, że Pekin i Dalajlama stoją po przeciwnych stronach barykady,
to większość Tybetańczyków niewątpliwie popiera Dalajlamę. Weźmy sprawę
reinkarnacji Panczenlamy. Większość Tybetańczyków nie uznaje Panczenlamy
mianowanego przez Pekin, tylko Panczenlamę, którego wskazał Dalajlama.
Popularność Karmapy, wysokiego lamy [szkoły] kagju, w czasie, gdy widziano
w nim przedstawiciela pekińskiego frontu jedności, jest niczym w porównaniu
z mirem, jakim zaczęto go darzyć po ucieczce do Dalajlamy. Dawniej modlitwy
do Karmapy zanoszono tylko w klasztorach kagju. Kiedy uciekł [do Indii],
zaczął się doń modlić cały Tybet. Konfrontacja między Karmapą i Pekinem
uczyniła z przywódcy jednej linii [przekazu] postać, którą wielbią wszystkie
linie [przekazu buddyzmu tybetańskiego]. Jednocześnie Tybetańczycy widzą
w nim kogoś, kto będzie kontynuował pracę Dalajlamy, gdy zabraknie tego
ostatniego.
Karmapa przedłożył wygnanie nad proponowaną mu przez Pekin świetną
karierę. Podobnego wyboru dokonuje wielu Tybetańczyków. „W ostatnich latach
liczni urzędnicy, dziennikarze, znani aktorzy, biznesmeni itd. zwracali
się przeciwko macierzy, uciekając do innych państw – mówił Chen Kuiyuan.
– Niektórzy jawnie przyłączają się do kliki Dalaja. Inni wstępują na służbę
zachodnich sił, dla których Chiny są wrogiem. Szkoliliśmy ich na elity
naszego społeczeństwa, a oni zajmują teraz kluczowe stanowiska w grupach
separatystycznych, które aktywnie występują przeciwko jedności Chin, partii
komunistycznej i narodowi chińskiemu”.
Ponadto tysiące Tybetańczyków ryzykuje życiem, by przekroczyć łańcuch
Himalajów i, idąc w ślady Dalajlamy, dotrzeć do Indii. Wielu członków partii
(w tym najwyżsi oficerowie) pochodzenia tybetańskiego natychmiast po przejściu
na emeryturę zaczyna praktykować rytuały buddyjskie. Co więcej, tybetańska
młodzież, którą wysyła się do Chin po komunistyczną edukację, wybiera nacjonalizm
i przystępuje do opozycji.
Znam Tybetańczyka, który na początku lat pięćdziesiątych dosłownie
zakochał się w Komunistycznej Partii Chin. Był tak żarliwy, że gdy szedł
orać pole, przywiązywał do rogów wołu czerwony sztandar z pięcioma gwiazdami.
Zapraszał do domu chłopów pańszczyźnianych i prawił im o rewolucji. Sąsiedzi
zaczęli go przezywać „Gjami” [tyb. Chińczyk]. Nawet takiego człowieka zaliczono
w poczet nacjonalistów i, na polecenie władz, poddano krytyce. O czym świadczy
tak dramatyczna zmiana? Z całą pewnością nie należy szukać jej przyczyn
w stopie życiowej. Ów człowiek żyje zupełnie nieźle, ma duży, nowoczesny
dom; dzieci robią kariery w Tybecie. Kiedy rozmowa schodzi na politykę,
wpada jednak w złość i przygnębienie.
Dał mi radę. Nie zakładaj, powiedział, że sytuacja jest dziś bardziej
stabilna niż w okresie rozruchów z lat osiemdziesiątych. Wtedy na czele
wichrzycieli stali mnisi i podjudzana młodzież. Dziś w opozycji są urzędnicy,
intelektualiści i robotnicy. Obecna stabilizacja jest iluzoryczna. Kiedy
sytuacja zacznie wymykać się spod kontroli, na ulice wyjdzie znacznie więcej
ludzi niż w latach osiemdziesiątych.
Kampania przeciwko Dalajlamie
Dlaczego Pekin nie zdołał zjednać sobie zaufania Tybetańczyków, pompując
w Tybet takie pieniądze? Moim zdaniem, najważniejsza przyczyna leży w tym,
że Pekin uważa Dalajlamę za wroga. Dalajlama nie jest zwykłą osobą prywatną.
Reprezentuje instytucję, która pojawiła się na scenie historii przed ponad
pięciuset laty, i wszystkich poprzednich dalajlamów. Ustawiając się w roli
wroga jednego dalajlamy, stajesz się, wedle tybetańskiej doktryny reinkarnacji,
wrogiem ich wszystkich. A także wrogiem tybetańskiej religii i narodu tybetańskiego.
Dlatego też pieniądze, niezależnie od sumy, nie zdadzą się tu na nic.
W latach osiemdziesiątych Pekin starał się przeciągnąć Dalajlamę na
swoją stronę. Utworzono specjalny komitet roboczy, który miał przygotować
powrót kliki Dalaja i tybetańskich uchodźców. W tym celu powołano wręcz
cały departament. Nie osiągnięto żadnych rezultatów, gdyż obie strony dzieliła
wówczas przepaść. Pekin ogłosił, że przywróci Dalajlamie tytuły „wiceprzewodniczącego
Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych” oraz „wiceprzewodniczącego
Ogólnochińskiej Ludowej Polityczne Konferencji Konsultatywnej”, zapowiadając
jednak, że nie zezwoli mu na powrót do Tybetu i piastowanie tam żadnych
funkcji. Dalajlama zabiegał natomiast o szeroką autonomię i demokrację
dla większego Tybetu. Przy takich rozbieżnościach nie mogło być mowy o
dialogu.
W obliczu tego pata Dalajlama zmienił strategię i zaczął wykorzystywać
zachodnie siły do wywierania presji na Pekin. Udało mu się umiędzynarodowić
sprawę Tybetu. Przy okazji stał się jedną z najbardziej wpływowych postaci
na arenie międzynarodowej. Z drugiej strony, pod koniec lat osiemdziesiątych
dochodziło w Lhasie do wielu demonstracji. Administracja tłumiła je przy
użyciu siły. Lała się krew. W końcu ogłoszono stan wojenny, który trwał
aż 419 dni. Wydarzenia te sprawiły, że społeczeństwa zachodnie stanęły,
jak jeden mąż, po stronie Dalajlamy. Sprawa Tybetu stała się elementem
regularnej zachodniej krytyki Chin. Pekin nie cofnął się jednak pod wpływem
tych nacisków. Przeciwnie, stracił cierpliwość wobec Dalajlamy i usztywnił
swoje stanowisko. Wszelkie poczynania Dalajlamy na arenie międzynarodowej
uznano za wrogie knowania. Pekin winił też go za wszystko, co działo się
w Tybecie.
W końcu Pekin zaczął rozumieć, że znalazł się w błędnym kole własnej
polityki opresji wobec Tybetu. Tybetańczycy są głęboko religijni. Ludzie
wierzący bezwarunkowo podporządkowują się duchowemu przywódcy. Dalajlama
jest głową religii Tybetańczyków. Oraz politycznym przywódcą na wychodźstwie.
To błędne koło ma oczywistą logikę. Jeśli dać Tybetańczykom wolność
religii, będą czcili Dalajlamę. Jako przywódca religijny, Dalajlama z łatwością
może przenieść swoje wpływy religijne na płaszczyznę polityczną i wykorzystać
je przeciwko Pekinowi. Ów potencjał przekształcenia religii w broń polityczną
postawił Pekin przed dylematem.
Nie ulega wątpliwość, że nie da się znów zakazać [praktykowania] religii
w Tybecie. Jedynym sposobem na wyjście z tego zaklętego kręgu była praca
„nad” Dalajlamą. W 1994 roku zebrało się w Pekinie III Forum, by omówić
zagadnienie Tybetu. Zdecydowano się na politykę twardej ręki. Aby zabić
węża, trzeba odrąbać mu głowę. Dla Pekinu „głową” był Dalajlama. W 1995
roku, kiedy, nie czekając na Pekin, rozpoznał inkarnację Panczenlamy, uznano
go za jawnego wroga. Li Ruihuan, członek Stałego Komitetu Biura Politycznego
KPCh, opisuje Dalajlamę takimi słowy: „Dalaj stoi na czele grupy separatystycznej,
która spiskuje, by zdobyć niepodległość Tybetu. Jest narzędziem międzynarodowego
ruchu antychińskiego. Jest nie tylko główną przyczyną i źródłem wszelkich
niepokojów w społeczności tybetańskiej, ale i największą przeszkodą, uniemożliwiającą
zaprowadzenie porządku wśród tybetańskich buddystów”.
Tyle że nie da się oddzielić Dalajlamy od buddyzmu tybetańskiego. Kampania
przeciwko Dalajlamie nie może dotyczyć wyłącznie jego osoby ani ograniczać
do polityki. Nieuchronnie rozciągnie się na całą tybetańską religię. Jeśli,
na przykład, zechce się „zdemaskować i poddać krytyce” Dalajlamę, natychmiast
trzeba zrobić coś z faktem, że jego portrety wiszą we wszystkich tybetańskich
świątyniach i domach, gdzie codziennie oddaje się mu cześć. Jak „demaskować”
go w takich okolicznościach? Cóż, Pekin kazał skonfiskować i zniszczyć
zdjęcia Dalajlamy. Choć taka kampania mogłaby się powieść tylko w zamierzchłej
przeszłości, w 1996 roku odtrąbiono jej rozpoczęcie w całym Tybecie. Pierwszy
stawił opór klasztor Ganden, jeden z trzech największych klasztorów szkoły
gelug. Ponad czterystu mnichów wznosiło niepodległościowe slogany i niszczyło
posterunek policji na terenie klasztoru. Klasztory Sera i Drepung oraz
świątynia Dżokhang przestały, na znak protestu, odprawiać ceremonie religijne
i zamknęły swoje szkoły, a nawet główne bramy.
„Klasztory to najważniejsze instytucje, do których przenika klika Dalaja
– komentował protesty sekretarz Chen Kuiyuan. – Tam właśnie spiskuje, ukrywa
się i mieszka większość jego stronników. Jeśli nie przejmiemy kontroli
nad klasztorami, nie położymy kresu knowaniom kliki Dalaja, która wywołuje
niepokoje w Tybecie i niszczy naród. Tym samym Tybet nigdy nie zazna szczęścia”.
Postanowiono więc „wydrzeć klasztory Dalajlamie”. „Oczyszczano” i „ukrócano”,
wysyłając do świątyń członków partii, urzędników państwowych i policjantów.
Mnisi musieli ubiegać się o zaświadczenia, wydawane przez służby bezpieczeństwa.
Tych, którzy nie zasługiwali na zaufanie władz, wydalano albo odwożono
do rodzinnych domów. Inni trafiali do więzień. Tych, którzy zostali, zmuszano
do publicznego manifestowania niechęci do Dalajlamy. Wprowadzono nowe przepisy,
zacieśniające kontrolę nad klasztorami – zakazano, na przykład, prowadzenia
prac renowacyjnych i ograniczono liczbę duchownych w poszczególnych świątyniach.
Klasztory nie mogły się kontaktować, zabroniono nauczania religii za murami
świątyń. Partia komunistyczna decydowała nawet o rozpoznawaniu inkarnowanych
lamów. Do zarządów świątyń weszli urzędnicy państwowi; klasztory nie mogły
podjąć żadnej decyzji bez ich zgody.
Kampanię prowadzono nie tylko w klasztorach. Wszystkich członków partii
i urzędników państwowych powiadomiono, że nie wolno im wierzyć w religię.
Mieli traktować Dalajlamę jak wroga i usunąć jego portrety ze swoich domów.
Zakazano im posiadania ołtarzy i uczestniczenia w ceremoniach religijnych.
Innymi słowy, nie wolno im było angażować się w żadną działalność religijną
ani wystawiać na widok publiczny przedmiotów o symbolice religijnej. Wprowadzono
zakaz wysyłania dzieci do szkół, prowadzonych przez tybetański rząd emigracyjny.
Osoby, które nie stosowały się do tych zarządzeń, narażały się na wydalenie
z partii oraz utratę świadczeń i państwowej posady; uczniowie powtarzali
rok. W strukturze administracyjnej TRA pracuje obecnie 60 tys. urzędników,
a w przedsiębiorstwach państwowych 150 tys. osób; partia liczy 90 tys.
członków. W 80 proc. są to Tybetańczycy. Szacuje się, że nowe przepisy
zakłóciły życie ponad 10 proc. populacji tybetańskiej (wliczając w to krewnych
aparatczyków). Niektóre biura zarządziły wyrywkowe rewizje w domach pracowników.
Podczas obchodów Sakadały [czwarty, święty miesiąc kalendarza tybetańskiego]
wszystkie departamenty musiały wydelegować ludzi do „monitorowania” uroczystości
religijnych. W lokalnej telewizji nie wolno było pokazywać flag modlitewnych.
Doszło do komicznej sytuacji: ekipy z innych prowincji z zapałem filmowały
flagi modlitewne, żeby pokazać coś tybetańskiego, podczas gdy kamerzyści
z Tybetu rozpaczliwie szukali ujęć, w których nie będzie żadnych przedmiotów
kultu.
Władze nie miały środków, by zakazać udziału w świętach religijnych
Tybetańczykom spoza sektora państwowego. Niemniej dawniej po takich uroczystościach
ludzie urządzali pikniki, odwiedzali przyjaciół, pili piwo, grali w karty
itd. Kobiety popisywały się najlepszymi nowymi sukniami i biżuterią. Za
sprawą nowej polityki „wolności religii” zaroiło się jednak od posterunków,
policjantów i szpicli. Po zakończeniu uroczystości ludzie natychmiast pierzchają
do domów, obawiając się kary za świętowanie. W takich okolicznościach mała
sprzeczka przy piwie może przecież skończyć się aresztowaniem.
Co robi władza, zdając sobie sprawę, że nie może całkowicie zakazać
religii? Po pierwsze dzieli tybetańską religię na dwie kategorie: na to,
co tolerowane, i na to, co zakazane. Na dwie grupy dzieli także Tybetańczyków:
jednym wolno wierzyć, innym – kategorycznie nie. Ma przy tym nadzieję,
że ci pierwsi połączą religię ze społeczeństwem socjalistycznym. Pozostali
mają słuchać poleceń partii, bo są na jej żołdzie. Tybetańczycy, którym
płaci państwo, wierzyć nie mogą. W rzeczy samej, religia jest jednak integralną
całością, której podzielić nie można. Istnieje od tysiąca lat. Atakując
jeden element, atakuje się cały organizm. Jak można sądzić, że religię
da się połączyć z chwiejącym się socjalizmem? Jak można dzielić ludzi jednej
rasy na dwie grupy i kazać im ze sobą walczyć – zwłaszcza teraz, gdy na
całym świecie z taką siłą odżywają nastroje nacjonalistyczne? Obawa przed
utratą środków do życia może zmusić garstkę Tybetańczyków do zastosowania
się do takich rozkazów. Pieniądze nie są jednak sercem, które groźbami
można tylko utracić.
Wszelkie próby narzucania podobnych podziałów to tylko środki doraźne.
Tybetańscy dostojnicy KPCh ujawniają swoje poglądy w broszurkach, zatytułowanych
„Bóg kontra ateizm”, „Idealizm i materializm są ze sobą sprzeczne”, „Religia:
opium dla mas”, „Religia maluje fałszywy obraz świata”, „Walka z religijnym
idealizmem o palmę pierwszeństwa na arenie filozoficznej” czy też „Reforma
religijnych zasad i przykazań w celu dostosowania ich do społeczeństwa
socjalistycznego”. Dla wiernych musi to brzmieć jak wypowiedzenie wojny
religii. Ostatnie posunięcia władz w Tybecie są dla wyznawców [buddyzmu]
zorganizowaną, systematyczną kampanią, która ma zniszczyć religię. Turyści
nie widzą różnicy. Wydaje się im, że oglądają normalne obrządki religijne.
Niemniej restrykcje dotykają wszystkich „drogocennych klejnotów”: Buddy,
Doktryny i Społeczności monastycznej, będącej żywotną siłą religii. Największym
problemem dla tybetańskich duchownych nie jest wspomniana „kampania oczyszczania”
klasztorów, lecz zakaz prowadzenia edukacji religijnej. Bez wymiaru filozoficznego
religia staje się zbiorem przesądów. Bez filozofii nie da się zrozumieć
znaczenia religii. Brak filozofii musi nią w końcu zachwiać. Co gorsza,
społeczeństwo goni za zbytkiem i wyznaje coraz niższe wartości moralne.
Uniemożliwianie studiowania i zgłębiania myśli religijnej zagraża trwaniu
dziedzictwa buddyzmu. Zakazy i ograniczenia tyczą także odprawiania rytuałów.
Od ponad dziesięciu lat nie odbyły się egzaminy gesze lharampa [odpowiednik
doktoratu z filozofii buddyjskiej]. Wiedza mnichów z Tybetu jest dziś znacznie
mniejsza niż ich kolegów za granicą. Zrozpaczeni duchowni dowodzą, że popularne
klasztory coraz bardziej przypominają muzea lub parki rozrywki. Wolność
religii, sprowadzonej do palenia lampek i składania pokłonów, ma tylko
zamydlić oczy turystom. W rzeczy samej, jest to znacznie gorsze od braku
jakichkolwiek swobód religijnych.
Polityka Pekinu w Tybecie usztywnia się z dnia na dzień. Każdemu posunięciu
rządu przyświeca jedna wytyczna: „Niszczyć przyczyny destabilizacji u korzeni”.
W tym kontekście trudno jednak precyzyjnie zdefiniować „korzenie”, a „niszczenie”
nie ma żadnych granic. To idealna recepta na autorytarną władzę, która
dławi wszelką wolność. Stabilizacja, którą osiągnięto dziś w Tybecie, jest
pozorna. Tybetańczycy nawet nie próbują wypowiadać krytycznych ocen. Nie
znaczy to przecież, że problem przestał istnieć. Deng Xiaoping wygłosił
kiedyś niezwykle trafną uwagę: „Najbardziej przerażającą rzeczą jest milczenie
mas, które na nic nie narzekają”. Ludzie narzekają, gdy wciąż mają nadzieję,
że problem da się rozwiązać. Jeśli nie mówią już nic, to znaczy, że nadzieję
stracili. Czekają tylko na wybuch.
Dalajlama i pragnienia Tybetańczyków
Z ateistycznej perspektywy Pekinu Dalajlama zdaje się nie mieć żadnego
znaczenia, gdyż nie posiada armii ani nie kontroluje żadnego terytorium.
Niemniej tym światem nie rządzi li tylko siła. Zapleczem Dalajlamy jest
religia. W konfrontacji z religią władza jest bezradna. Z perspektywy historii,
władza szybko przechodzi z rąk do rąk, podczas gdy religia trwa – dumna,
niezachwiana. Pekin powinien starannie przemyśleć jeden problem: XIV Dalajlama
nie był w Tybecie od czterdziestu lat, dlaczego więc miliony Tybetańczyków,
którzy nigdy go nie widzieli, darzą go tak żarliwą wiarą? Przyczyna nie
leży w jego uroku osobistym, lecz charakterze miejsca, jakie zajmuje w
systemie religijnym. Dla Tybetańczyków Dalajlama jest ludzką emanacją Czenreziga,
Bodhisattwy Współczucia. Filarem nauk buddyzmu tybetańskiego oraz uosobieniem
tybetańskiej tradycji, która łączyła politykę i religię. Jeżeli zniknie
instytucja dalajlamy, runie pięćsetletni gmach buddyzmu tybetańskiego.
Tybetańska kultura, wzniesiona na fundamencie buddyzmu, straci znaczenie.
Dla Tybetańczyków instytucja ta jest więc święta i po prostu nie wolno
jej oczerniać.
Choć Pekin atakuje tylko Dalajlamę obecnego, który przebywa na wygnaniu
w Indiach, dla tybetańskich buddystów czternastu dalajlamów nie jest czternastoma
różnymi osobami, ale jedną manifestacją, ludzką emanacją Czenreziga. Nie
ma więc żadnej różnicy między tym Dalajlamą a poprzednimi. Pekin powtarza,
że jest przeciwnikiem wyłącznie Tenzina Giaco, który próbuje podzielić
macierz, i że nie ma to nic wspólnego z poprzednimi dalajlamami – depcząc
w ten sposób nie tylko buddyjską wiarę w reinkarnację, ale i fundamenty
buddyzmu tybetańskiego. Deklarowanie poszanowania dla buddyzmu tybetańskiego
przy jednoczesnym odrzuceniu XIV Dalajlamy nie ma więc żadnego sensu.
Buddyści wierzą, że życie jest bezustanną walką z cierpieniem. Jedyną
drogą ucieczki przed cierpieniem jest osiągnięcie stanu buddy. Tylko w
ten sposób można uwolnić się od cierpień cyklicznej egzystencji i cieszyć
wiecznym szczęściem w Czystej Krainie. To właśnie ostateczny cel Tybetańczyków
i treść ich życia. Najważniejszym aspektem tej wędrówki do oświecenia jest
oddanie dla mistrza duchowego, będącego pomostem, który łączy wiernych
z buddyjską czystą krainą. Tybetańczycy wierzą, że nawet jeśli Budda uśmiecha
się do nich, nie zdołają tego dostrzec bez pomocy takiego mistrza. Codzienne
modlitwy rozpoczynają więc od przyjęcia schronienia w najwyższym mistrzu,
a dopiero potem wierni zwracają się do Buddy, Doktryny i Społeczności monastycznej.
W buddyzmie tybetańskim mistrz nie ma sobie równych jako drugi, po Buddzie
Śakjamunim, przedmiot oddania.
Dalajlama zajmuje najwyższe miejsce w hierarchii buddyzmu tybetańskiego.
Jest najwyższym mistrzem wszystkich najwyższych mistrzów. Jego władzę uznaje
każda szkoła buddyzmu tybetańskiego. W ostatecznym sensie Dalajlama jest
najwyższym mistrzem wszystkich wyznawców – a więc dosłownie wszystkich
Tybetańczyków – buddyzmu tybetańskiego. Nie okazując szacunku najwyższemu
mistrzowi, wierny dopuszcza się najcięższej zbrodni. Nie tylko przekreśla
wszelkie poprzednie wysiłki zgłębienia buddyzmu i osiągnięcia oświecenia,
ale i skazuje się na błądzenie w kole cierpienia. Trzeba to pojąć, by zrozumieć,
dlaczego Tybetańczycy nie mogą wyrzec się Dalajlamy i jak przeżywają wymierzone
weń kampanie.
Czadrel Dziampa Thinlej, opat klasztoru Taszilhunpo w Szigace, był
członkiem stałego komitetu Ogólnochińskiej Ludowej Politycznej Konferencji
Konsultatywnej oraz wiceprzewodniczącym Ludowej Politycznej Konferencji
Konsultatywnej TRA. Na co dzień wykonywał polecenia Pekinu. Po śmierci
X Panczenlamy powierzono mu zadanie odnalezienia nowej inkarnacji. I w
tej ważnej kwestii, ściśle związanej z podstawami buddyzmu tybetańskiego,
jasno pokazał, wobec kogo jest lojalny. Potajemnie informował Dalajlamę
o wszystkim, co wiązało się z poszukiwaniami. Dzięki temu mógł on, nie
czekając na Pekin, wskazać nową inkarnację Panczenlamy. Choć władze chińskie
skazały za to Czadrela na osiem lat więzienia, niczego nie żałował. „Od
Dalajlamy przyjąłem ślubowania gelonga i inicjacje – powiedział. – Muszę
szanować życzenia lamy, który mi ich udzielił. Bez tego nie mógłbym wejść
do Czystej Krainy”. Osoby, które praktykują, wierzą – a więc oddadzą za
religię życie. Każąc im przedkładać doczesną partię komunistyczną nad wiarę,
depcze się fundamentalny element religii. I, w rzeczy samej, dodaje chwały
aktowi poświęcenia się w imię wiary.
Podczas „oczyszczania” klasztorów wielu mnichów nie chciało podporządkować
się rozkazom komitetów [demokratycznego] zarządzania i atakować Dalajlamy,
choć równało się to wydaleniu ze świątyni. Urzędnicy są z reguły bardziej
podatni na naciski, gdyż zarabiają na życie dzięki rządowi. Popularne powiedzenie
mówi: „W tym życiu zdaj się na partię, w następnym – na Dalajlamę”. Niemniej
jednak konflikt tego rodzaju uniemożliwia zachowanie równowagi, ponieważ
buddyści wierzą, że konsekwencje podłości, jakich dopuszczają się w tym
życiu, poniosą w następnym żywocie. Innymi słowy, za wypłacane im pobory
fundują sobie podróż do piekła. [Partia] przysparza im więc mentalnych
katuszy, które z czasem muszą zmienić się w nienawiść.
Przywódcy Komunistycznej Partii Chin nie potrafią tego zrozumieć. „W
ostatnich latach – powiada sekretarz Chen Kuiyuan – wydawaliśmy więcej
na odbudowę klasztorów niż na struktury partii i administracji. W niektórych
regionach naszego kraju mamy dziś więcej klasztorów niż w chwili pokojowego
wyzwolenia. Instytucje i przywódcy religijni powinni okazać więcej wdzięczności,
a nie tolerować separatystów i ich nielegalną działalność”. Chen nie mówi
tego głośno, ale wszyscy wiedzą, kogo ma na myśli. Materialne wsparcie
go nie zadowoli. Pekin popełnia błąd, utożsamiając prawa człowieka z prawem
do życia. Błądzi więc również wtedy, gdy uznaje, że polityka rozwoju gospodarczego
jest synonimem polityki wobec narodowości. Kluczem do tej ostatniej są
bowiem ludzkie umysły. Przedmioty nie są umysłem i nie można go za nie
kupić. Zdarza się przecież, że ktoś podnosi rękę na matkę, która go żywiła.
Tybetańskie przysłowie mówi: „[Chińczycy] zrobili dla nas 99 dobrych rzeczy,
ale punkt setny i ostatni – to nas zabić”. „Zabić” oznacza tu zagładę tybetańskiej
religii. Tybetańczycy uważają, że odbierając religię, odbiera się im życie.
Niezależnie od tego, jaki będzie miała zasięg, obecnej kampanii przeciwko
Dalajlamie nie da się porównać z okresem rewolucji kulturalnej. Wystarczy
spojrzeć na renesans religii w Tybecie, by przekonać się, że systematyczne
niszczenie [buddyzmu tybetańskiego] na jotę nie zachwiało oddaniem Tybetańczyków
dla Dalajlamy. Jakie rezultaty może zatem przynieść obecna kampania oczyszczania
klasztorów i wyrzucania ludzi z pracy?
Problem Tybetu nie może już czekać
Wydaje się, że Pekin nie spieszy się z rozwiązaniem problemu. Najwyraźniej
ma nadzieję, że z czasem rozwiąże się on sam. Ponieważ kontroluje Tybet,
nie sądzi, by Dalajlama zdołał mu sprawić poważniejsze kłopoty. Co więcej,
społeczność międzynarodowa potrzebuje życzliwości rządu, kontrolującego
dostęp do chińskiego rynku. Nikt tak naprawdę nie chce walczyć z Chinami
o sprawę Tybetu. Pekin myśli więc, że może spokojnie czekać na śmierć Dalajlamy,
która pogrąży w otchłani niepamięci jego tybetańskich zwolenników i pozbawi
Zachód tak chętnie oklaskiwanej gwiazdy. Tymczasem Pekin znajdzie sobie
nowego dalajlamę, którego będzie kontrolować i wykorzystywać do zjednania
sobie poparcia Tybetańczyków.
Zapomnijmy na moment o kłopotach, które może przynieść taka postawa.
Zastanówmy się tylko nad tym, czy czas rzeczywiście rokuje szanse na rozwiązanie
problem. Nawet jeśli, to obecny system rządzenia Chinami musiałby dotrwać
do czasu, gdy następne wcielenie Dalajlamy osiągnie pełnoletniość. Czyli
kilkadziesiąt lat. Dopiero wtedy będzie można mówić o rezultatach. Wszelkie
zmiany w systemie czy łonie przywódców oznaczać będą zniweczenie wszystkich
wysiłków. Takiej tezy nie da się więc obronić. Nikt nie wierzy, że ten
system polityczny przetrwa jeszcze kilka dekad. Opór KPCh wobec reform
nie zapobiegnie zmianom. Co najwyżej może je spowolnić. W nowoczesnych
społeczeństwach konflikty między różnymi narodami często pociągają za sobą
zmiany polityczne. I takie właśnie konflikty stanowią wyzwanie, przed którym
stoi chiński system polityczny.
Dla Pekinu „Tybet” jest dziś „tybetańskim regionem Chin” – jednym Tybetańskim
Regionem Autonomicznym, dziesięcioma Tybetańskimi Prefekturami Autonomicznymi
oraz dwoma Tybetańskimi Okręgami Autonomicznymi. To w sumie 2.250.000 kilometrów
kwadratowych, czwarta część terytorium Chin. Tybetański rząd emigracyjny
mówi o „Tybecie większym” o powierzchni dwóch i pół miliona kilometrów
kwadratowych. To, czy Tybet – historycznie – należy do Chin, jest kwestią
otwartą. Jeśli spojrzeć na to z punktu widzenia prawa, możliwe są obie
odpowiedzi. Sprawa Tybetu jest niewątpliwie najbardziej nagłośnionym problemem
narodowym współczesnego świata. Niemal wszystkie państwa zachodnie stoją
po stronie Dalajlamy. Niemal wszyscy na Zachodzie uważają, że Pekin uciska
Tybetańczyków. W latach 1959-65 Organizacja Narodów Zjednoczonych przyjęła
trzy rezolucje w sprawie Tybetu. Wszystkie one mówiły o Tybecie jako o
suwerennym państwie. Choć Chiny wydają się kontrolować Tybet, nie oznacza
to więc wcale, że nie ma tu elementu ryzyka. Biorąc pod uwagę rozpad Jugosławii
i przedkładanie przez Zachód praw człowieka nad suwerenność, państwa zachodnie
mogą – jeśli w polityce międzynarodowej zajdą zmiany – zmienić stanowisko
i poprzeć samookreślenie Tybetu, który odłączy się wówczas od Chin i stanie
niepodległym państwem. Społeczność międzynarodowa jest głęboko przekonana,
że nikt nie ma takiego tytułu do reprezentowania Tybetu, jak Dalajlama.
W pewnych okolicznościach jego życzenia mogą więc stać się prawem. Choć
Dalajlama wielokrotnie mówił, że chce, by Tybet pozostał w granicach Chin,
nie potwierdzono tego wiążącymi negocjacjami. Może więc w każdej chwili
wycofać tę propozycję i opowiedzieć się za niepodległością Tybetu. Odpowiedzialnością
za zmianę stanowiska obarczy Pekin, który nie raczył odpowiedzieć na jego
wcześniejsze inicjatywy, i bez trudu zyska poparcie opinii publicznej na
Zachodzie.
Póki Chiny będą silne i stabilne, nic takiego się nie wydarzy. Jeśli
jednak dojdzie do niepokojów społecznych i politycznych, państwo będzie
bardzo słabe. Rosja, na przykład, nadal ma poważne kłopoty, choć jej społeczeństwo
nie wrze. Ponieważ Chiny wciąż uchylają się przed reformowaniem systemu
politycznego, przyszłe wstrząsy będą silniejsze i trudny okres potrwa dłużej.
Co się wydarzy, jeżeli dojdzie do głębokiej recesji gospodarczej i innych
prowincji nie będzie stać na zajmowanie się Tybetem? Może poszukać odpowiedzi
w historii i spojrzeć, co działo się z Tybetem podczas rewolucji Xin-Hai
[powstania z 1911 roku]. Sytuacja była bardzo podobna. I cóż się stało?
Tybet wydalił wszystkich Chińczyków i przez niemal czterdzieści lat był
całkowicie niepodległym państwem.
Preludium do niepodległości Tybetu może być już kilka miesięcy destabilizacji
w Chinach. Posiadając powszechnie uznawanego przywódcę i dojrzałe, kształtowane
przez czterdzieści lat struktury rządowe, Tybetańczycy mogą zejść z drogi
środka i ruszyć ku niepodległości z takim impetem, iż stanie się ona faktem,
nim Chiny przywrócą porządek i będą mogły zająć się Tybetem. I nawet gdyby
wciąż były zdolne do uporania się z tym problemem, może się wówczas okazać,
że muszą stawić czoło całemu zachodniemu światu. Odzyskana, krucha równowaga
i wreszcie samo przetrwanie Chin byłyby zapewne uzależnione – w związku
z militarną słabością w obliczu takiego przeciwnika – od woli państw zachodnich.
Postępująca globalizacja czyni taki scenariusz coraz bardziej prawdopodobnym.
Kiedy Zachód uzyska kontrolę nad kluczowymi gałęziami gospodarki Chin,
będzie mógł im narzucać swą wolę bez odwoływania się do przewagi militarnej.
Wystarczy mu ekonomia. Moim zdaniem, zachodnia fascynacja Tybetem i stanowcze
poparcie polityczne dla Dalajlamy sprawiają, że ewentualne sankcje przeciwko
Chinom są całkiem prawdopodobne.
Z tych też powodów Tybet stanowi problem znacznie poważniejszy niż
Xinjiang. Kwestię Tybetu charakteryzują: niepewna suwerenność, umiędzynarodowienie,
poparcie społeczeństw Zachodu, stosunkowo dojrzały rząd emigracyjny, niezwykle
wpływowy, wielbiony przez Tybetańczyków przywódca, przewaga liczebna Tybetańczyków
i uzależnienie od Chin wewnętrznych. W Xinjiangu nie ma tych wszystkich
czynników, a te, które się pokrywają, są znacznie słabsze. Wszystko to
sprawia, że niepodległość Tybetu – i samodestrukcja Chin – jest faktycznie
w zasięgu ręki. Fakt, iż Pekin wciąż uchyla się od wprowadzania reform
politycznych, stwarza Tybetańczykom dodatkową szansę, na która czekają
od tak dawna.
Xinjiang znajduje się w centrum uwagi dlatego, że dokonuje się tam
do aktów gwałtu. Ilekroć Chiny się destabilizują, dochodzi tam do rzezi.
Jeżeli Tybet odzyska niepodległość, Xinjiang niemal na pewno odłączy się
od Chin. Sprawa Tybetu jest więc kluczem do wszystkich problemów narodowościowych
w Chinach. Rozwiązanie problemu Tybetu oznaczać będzie rozwiązanie wszystkich
kwestii tego rodzaju. I odwrotnie.
Dalajlama ma sześćdziesiąt pięć lat. Dzięki dobremu zdrowiu i osiągnięciom
nauki może spokojnie żyć jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat. W tym okresie
musi dojść do politycznej transformacji w Chin. A to sprawia, że Dalajlama
jest jeszcze ważniejszy. To on decyduje o tym, co zrobi Tybet. Tybetańczycy
zawsze pójdą za nim. Jego życzenie jest dla nich rozkazem. Mnisi gotowi
są oddać zań życie. Rząd emigracyjny wypełnia jego polecenia. Społeczność
międzynarodowa liczy się z jego zdaniem i udziela mu jednoznacznego poparcia.
Jeżeli Chiny będą widzieć w nim wroga i nie zaproponują mu dialogu, zmuszą
go, gdy nadejdzie czas, do poparcia idei niepodległości. Kiedy presja stanie
się tak silna, że nie da się już odwlekać reform społecznych w Chinach,
w osobie Dalajlamy zejdą się wszystkie czynniki, przemawiające za niepodległością.
Spotęguje to prawdopodobieństwo odłączenia się od Chin. Pod tym względem
Dalajlama jest potężniejszy niż wielotysięczna armia. Ten, kto nie docenia
jego wpływów, popełnia wielki błąd, za który przyjdzie zapłacić bardzo
wysoką cenę.
Z drugiej strony, jeśli Chiny zechcą podjąć rozmowy i uczciwe negocjacje
z Dalajlamą, wyrażając gotowość do przyjęcia jego propozycji „pozostania
w granicach Chin”, natychmiast rozwiążą problem i zyskają prawne podstawy
do swoich roszczeń wobec Tybetu. Roszczenia te są słabe, ponieważ brakuje
dokumentów, które byłyby ważne z perspektywy prawa międzynarodowego. Świat
uznaje Dalajlamę za reprezentanta Tybetańczyków. Podpisany przezeń dokument
będzie uznawany za wyraz woli narodu tybetańskiego. Dokument taki zapobiegnie
niepodległości Tybetu. Od tej chwili ani Tybetańczycy, ani Zachód nie będą
mieli tytułu do zabiegania o niepodległość Tybetu. Niepodległość Tybetu
stanie się tematem akademickim, a nie politycznym. Świat uzna taki dokument
za prawnie wiążący tylko wtedy, gdy będzie na nim podpis XIV Dalajlamy.
Tybetańczycy przystaną tylko na rozwiązanie, na które zgodzi się XIV Dalajlama.
Skąd ta pewność? Po pierwsze, XIV Dalajlama opuścił kraj jako niekwestionowany
polityczny i duchowy przywódca. Ma więc pełny tytuł do podpisania takiego
dokumentu. Po drugie, nikt nie może zakwestionować statusu XIV Dalajlamy.
Powszechnie uznaje się go za najwyższego mistrza wszystkich Tybetańczyków,
którzy bezwarunkowo akceptują jego zdanie. Po trzecie, nie ma wreszcie
nikogo innego, kto spełniałby te dwa warunki. Nawet jego inkarnacja nie
będzie miała takich przymiotów, gdyż zabraknie jej doświadczenia w rządzeniu
Tybetem. Jeżeli XIV Dalajlama odejdzie przed rozwiązaniem kwestii Tybetu,
niemal na pewno będziemy mieli dwóch dalajlamów. Dalajlama, którego mianuje
Pekin, będzie dla Tybetańczyków marionetką i nie zyska statusu najwyższego
mistrza. Nie zaakceptuje go również społeczność międzynarodowa. Z drugiej
strony, sama kontrowersja utrudni zaakceptowanie dalajlamy, wskazanego
przez tybetańską diasporę. Wątpliwa tożsamości najwyższego przywódcy sprawi,
że dokumenty podpisywane przez obu dalajlamów będą kwestionowane przez
wielu ludzi.
Tybetańczycy nie są dziś zgodni co do przyszłości Tybetu. Większość
uchodźców opowiada się za niepodległością i wyklucza pozostanie w granicach
Chin. Mówi się, że spośród 130 tysięcy Tybetańskich uchodźców tylko jeden
nie obstaje przy niepodległości. Sam Dalajlama. Z badań opinii publicznej
wynika jednak, że 64,4 proc. uchodźców poprze stanowisko Dalajlamy. W 1997
roku parlament emigracyjny przyjął rezolucję, upoważniającą Dalajlamę do
podejmowania decyzji w sprawie [przyszłego statusu Tybetu] bez przeprowadzania
referendum. Osobiście zadawałem to pytanie wielu Tybetańczykom z różnych
tybetańskich regionów Chin. Zdecydowana większość udzielała takiej samej
odpowiedzi: poprą decyzję Dalajlamy. Dlatego też jestem przekonany, że
stanowisko Dalajlamy będzie stanowiskiem większości Tybetańczyków. Zaproponowane
przez niego rozwiązanie poprze przytłaczająca większość.
Ugoda między Chinami a Dalajlamą będzie zatem miała wielką wagę. Jeśli
podpisze ją Dalajlama, przywódca Tybetu, z pewnością zostanie przyjęta
w referendum, zyskując w ten sposób najwyższą legitymację. Nie będzie żadnych
podstaw prawnych do jej kwestionowania. Z drugiej strony, bez XIV Dalajlamy
rezultat głosowania nad tym samym traktatem może być zupełnie inny. Nie
znając stanowiska najwyższego mistrza, każdy Tybetańczyk będzie miał własne
zdanie oraz tytuł do wygłaszania krytycznych opinii. Prędzej czy później,
gdy w Chinach zapanuje system demokratyczny, i tak dojdzie do referendum.
Czy Chiny odważą się wówczas na zasięganie opinii Tybetańczyków? Bez autorytetu
Dalajlamy pierwsze skrzypce zaczną grać skrajni nacjonaliści, którzy mogą,
korzystając z mechanizmów demokratycznych, zjednać sobie wielu Tybetańczyków.
Jak zareagują Chiny, jeśli okaże się, że większość chce niepodległości
Tybetu?
Z punktu widzenia długofalowych interesów Chin odwlekanie decyzji i
czekanie na śmierć Dalajlamy jest błędem. To po prostu zła polityka. Z
wyłuszczonych wyżej powodów należy korzystać z dobrego zdrowia Dalajlamy
i jak najszybciej wypracować konstruktywne rozwiązanie, które zaakceptują
wszyscy zainteresowani. Czas nie jest ani sojusznikiem Dalajlamy, ani Chin.
Co więcej, Chinom służy gorzej. Chiny nie powinny traktować Dalajlamy jako
przeszkody. W rzeczy samej, jest on kluczem do trwałego rozwiązania problemu
Tybetu.
Jeżeli problem zostanie rozwiązany, jak należy, to klucz zostanie w
drzwiach.
„Nie ma szans na negocjacje” – fałsz
W ostatnich latach pekińscy dygnitarze, którzy odpowiadają za sprawy
tybetańskie, zawsze występują przeciwko Dalajlamie i podkreślają, że nie
ma szans na negocjacje. Ciągłe atakowanie Dalajlamy i „filozofia walki”
ranią uczucia Tybetańczyków. Dopóki Dalajlama nie wróci do Tybetu i Tybetańczycy
będą oddzieleni od swego najwyższego mistrza, dopóty nie rozwiąże się problemu
Tybetu. Pekin planuje mianowanie nowego dalajlamy. Nie ulega wątpliwości,
że nie będzie to łatwe. XIV Dalajlama ogłosił już, że jeśli umrze na wygnaniu,
nie odrodzi się na ziemiach kontrolowanych przez Chiny, ponieważ celem
odrodzenia jest kontynuowanie pracy i misji poprzedniego Dalajlamy, a nie
ich niszczenie. Pekin może oczywiście zignorować te oświadczenia i siłą
narzucić własnego kandydata. Niemniej w procesie poszukiwania tulku [inkarnacji
lamy] kluczowe znaczenie mają intencje i wskazówki poprzednika. To właśnie
na ich podstawie poszukuje się następcy. Obecny Dalajlama nie pozostawia
cienia wątpliwości co do swych pragnień. W takich okolicznościach Tybetańczycy
nigdy nie zaakceptują dalajlamy mianowanego przez Pekin. Chiny nie tylko
nie osiągną więc celu, ale stworzą nową płaszczyznę poważnej konfrontacji.
„Jeżeli zdobędziesz serce ludu, możesz panować nad całym światem”,
powiada stare przysłowie. Kluczem do rozwiązania problemu Tybetu jest zdobycie
zaufania Tybetańczyków, a to nie ma żadnego związku z tempem rozwoju tybetańskiej
gospodarki. Pekin musi zrewidować swą politykę, która każe mu widzieć w
Dalajlamie wroga i sprawia, że traci poparcie milionów Tybetańczyków. Czy
byłoby to sprytne posunięcie? Nawet ateista i komunista może traktować
Dalajlamę jako prawdziwego polityka. Niemniej rządząc krajem, Pekin powinien
starać się zrozumieć Tybetańczyków, ich religię i uczucia. Już starożytni
cesarze wiedzieli, iż „zdobycie serca ludu jest najlepszą metodą rządzenia”.
Wciągając słowo „lud” na sztandary, partia komunistyczna nie powinna li
tylko sprawować władzy, ale i autentycznie zabiegać o serca pięciu milionów
Tybetańczyków. Najlepszym sposobem na osiągnięcie tego celu jest współpraca,
a nie walka z Dalajlamą. Dzięki niej obie strony zyskają szansę na wypracowanie,
na drodze dialogu, korzystnego dla wszystkich rozwiązania. Da to również
Tybetańczykom przestrzeń do swobodnego praktykowania religii, przynosząc
pożytek nie tylko im, ale przede wszystkim Chińczykom, którzy od tak dawna
żyją w kraju pozbawionym wiary.
Pekin może dowodzić, że otworzył już drzwi dla Dalajlamy, ale ten zaprzepaścił
szansę, gdyż okazał się zbyt uparty. Moim zdaniem, nie możemy jednak winić
Dalajlamy za fiasko negocjacji, podjętych w latach osiemdziesiątych. Propozycje
Hu Yaobanga sprowadzały się do statusu Dalajlamy i nie dotykały problemu
samego Tybetu. Gdyby Dalajlama przyjął stanowisko wiceprzewodniczącego,
czyli tytuł, z którym nie wiąże się żadna władza, uznano by, że się poddał,
a nie nawiązał współpracę. Latami poświęcał się w imię zasad. Będąc nie
tylko przywódcą, ale i duszą Tybetu, musiałby być niespełna rozumu, przyjmując
taką ofertę.
Współpraca z Dalajlamą nie sprowadza się więc do jego statusu. Nie
powinna dotyczyć osób, lecz sprawy Tybetu. Należy odnieść się do jego inicjatyw
w kategoriach interesów Tybetu. Niestety, wydaje się, że w to nie wierzy
już nikt. Wygląda na to, że Pekin i Dalajlama oraz jego zwolennicy nie
mają wspólnej płaszczyzny. Mamy tylko dwa wyraźnie zarysowane stanowiska
i przepaść między nimi – przepaść, którą trudno zasypać. Obie strony zabrnęły
w ślepe zaułki.
Jeśli jednak uważnie przeanalizować propozycje obu stron, okaże się,
że wcale nie muszą być one sprzeczne. Pekin chce zapewnić Chinom panowanie
nad Tybetem. „Możemy rozmawiać o wszystkim z wyjątkiem niepodległości”,
mówił Deng Xiaoping. Dalajlama, z kolei, powiada: „Nie zabiegam o niepodległość.
Wielokrotnie powtarzałem, że chcę, by Tybetańczycy mieli możliwość autentycznego
kierowania własnymi sprawami, aby móc zachować swoją cywilizację oraz rozwijać
jedyną w swoim rodzaju kulturę, religię, język i tradycje. Moją największą
troską jest przetrwanie narodu tybetańskiego z jego unikalnym, buddyjskim
dziedzictwem kulturowym”.
Jedna strona domaga się zwierzchnictwa, druga religii i kultury. Nie
ma powodu, by nie mogły one ze sobą współistnieć. Co ciekawe, Dalajlama
często podkreśla, że nie zabiega o niepodległość. Pekin ciągle obiecuje,
że będzie chronić tybetańską kulturę i religię. Wydaje się, że obie strony
nie przestrzegają swoich zobowiązań – przeciwnie, rośnie wzajemna wrogość.
Dlaczego?
Problem leży w braku zaufania. Dalajlama tak określa kryteria: „Chiny
nie powinny się martwić niepodległością Tybetu. Tybetańczycy nie powinni
obawiać się niszczenia swych klasztorów. Niech Chiny i Tybetańczycy cieszą
się zaufaniem”. Zaufania nie zbuduje się jednak żadnym przemówieniem. Trzeba
wiarygodnych zapewnień. „Niech Tybetańczycy kierują swoimi wewnętrznymi
sprawami i swobodnie decydują o rozwoju społecznym, gospodarczym i kulturalnym”,
mówi Dalajlama. Innymi słowy, domaga się prawdziwej autonomii i systemu
demokratycznego dla większego Tybetu. Oraz chronienia tybetańskiej religii
i kultury. Bez tego nie ma mowy o zaufaniu Tybetańczyków.
Pekin też nie może patrzeć z ufnością na „prawdziwą autonomię” czwartej
części swego terytorium. Po części dlatego, że autorytarne rządy nie mają
skłonności do dzielenia się władzą. Niemniej i władcy, czy to autorytarni,
czy to demokratyczni, też cierpią na pewne ograniczenia. Dla mnie „większy
Tybet” jest tylko regionem. „Prawdziwa autonomia” również nie powinna stanowić
większego problemu. Jeśli nie będzie groźby niepodległości, powierzenie
kontroli Tybetańczykom zmniejszy tylko finansowe obciążenie Chin. Jedyny
kłopot sprawia „system demokratyczny”. I nie mam tu na myśli zagrożenia,
jakim jest demokracja dla władzy autorytarnej. Idzie o wyzwanie, jakie
stanowi demokracja dla chińskiego panowania nad Tybetem. Nie zniknie ono
nawet po zdemokratyzowaniu całego kraju. Społeczeństwo, które nie ma tradycji
demokratycznych i posiada potężny bagaż nienawiści, łatwo może wykorzystać
demokrację do podsycania nacjonalizmu. W nagle otwartej przestrzeni społeczeństwo,
elity i media często doprowadzają do „syndromu placu”. Niemal na pewno
bylibyśmy świadkami wyścigu do skrajności. Ekstremiści zawsze są w nim
górą. Wszystko to widzieliśmy już na placu Tiananmen w 1989 roku. Załóżmy,
że demokratyczne mechanizmy – referendum, głosowanie, opinia publiczna,
wolność słowa – uruchomią „syndrom placu” i zaowocują niepodległością.
Żaden chiński przywódca nie zgodzi się na utratę czwartej części terytorium,
„większego Tybetu”. Musi to niepokoić nie tylko obecny reżim autorytarny,
ale i, nawet w większym stopniu, przyszłe rządy demokratyczne. Dziś Pekin
może bowiem rozwiązać problem, sięgając po przemoc, a przyszły rząd demokratyczny
nie zdoła usprawiedliwić gwałtu na demokracji.
Rozdźwięk między Pekinem a Dalajlamą nie jest więc celem, lesz tyczy
środków jego osiągnięcia. Rozbieżność celów w oczywisty sposób uniemożliwiałaby
współpracę. Nie ma jednak powodu, by obie strony były wobec siebie wrogie
tylko dlatego, że posługują się innymi środkami. Musimy skupić się na jednym.
Czy jest sposób na wypracowanie takiej demokracji, która nie doprowadzi
do „syndromu placu”? Jeżeli Chiny będą pewne swego panowania nad Tybetem,
nic nie powinno stanąć na przeszkodzie idei „prawdziwej autonomii większego
Tybetu”. To zaś sprawi, iż Tybetańczycy będą mieli pewność, że mogą chronić
i rozwijać swą unikalną kulturę.
Problem Tybetu ma wiele wymiarów. Wierzę jednak, że można go rozwiązać,
jeśli tylko znajdziemy odpowiedni klucz.
Lhasa i Pekin, maj-lipiec 2000