Dalajlama kluczem do rozwiązania kwestii Tybetu

Wang Lixiong
12 grudnia 2000



 Z pozoru wydawać się może, iż problem Tybetu ma charakter historyczny i bierze się z faktu, że w 1959 roku uciekł do Indii Dalajlama i ponad sto tysięcy Tybetańczyków. Niemniej jednak prawdziwy problem jest w Tybecie, a nie poza jego granicami. Gdyby wywoływali go tylko tybetańscy uchodźcy, nie stanowiłby dla Chin zagrożenia. Społeczność międzynarodowa często mówi władzom w Pekinie, że jeśli szybko nie rozwiążą sprawy Tybetu, tybetańscy uchodźcy zaczną się w końcu uciekać do stosowania przemocy. Dla Chin, które posiadają najliczniejszą armię na świecie, nie jest to jednak żadne niebezpieczeństwo.
Rząd w Pekinie nie patrzy na ten problem przez palce dlatego, że w Tybecie żyje ponad dziesięć razy więcej Tybetańczyków, niż na wychodźstwie. Region, który zamieszkują, stanowi czwartą część powierzchni Chin. Nie wiadomo, czy życzą sobie oni chińskiej kontroli czy też widzą w Chinach wroga; nie wiadomo, czy będą powiewać sztandarami czy pewnego dnia ruszą do ataku. To właśnie, z perspektywy Pekinu, prawdziwy problem Tybetu. Kwestia narodowości sprowadza się do tego, jak je sobie zjednać. Gdyby, jak się twierdzi, Tybetańczycy, którzy mieszkają w Tybecie, byli faktycznie „lojalni wobec partii komunistycznej” i „kochali wielką socjalistyczną rodzinę”, Pekin w ogóle zaprzątałby sobie uwagi tybetańskimi uchodźcami. Gdyby tybetańska diaspora nie otrzymywała moralnego wsparcia z Tybetu, to, na tej samej zasadzie, szybko pokryłby ją mrok niepamięci.
Pekin, ma się rozumieć, cieszyłby się z takiego scenariusza. Taką samą strategię zastosował wobec Chińczyków, którzy uciekli z kraju po wydarzeniu „Sześć Cztery” [Tiananmen] – odseparowując chińskich uchodźców od ich rodaków w Chinach. Ta taktyka okazała się całkiem skuteczna. Niestety dla Pekinu, problem Tybetu jest zupełnie inny. Za sprawą jednego człowieka – Dalajlamy. Nie da się go zignorować ani łatwo wymazać z pamięci. Jest istotą życia Tybetańczyków i ich związków z Buddą. W obliczu takiego Buddy doczesna władza, armia i polityka nie są rozstrzygające.

Sprzeczności między umysłem i rozwojem

Od czasu Deng Xiaopinga kluczem do rozwiązania problemu Tybetu jest dla Pekinu rozwój gospodarczy. „Sprawą dla nas najważniejszą – orzekł Deng – jest zadbać o interesy Tybetańczyków i szybko wprowadzić Tybet na drogę rozwoju, stawiając go w czołówce czterech modernizacji Chin”.
Chen Kuiyuan, który niemal dziesięć lat piastował stanowisko pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Chin – a więc sprawował władzę najwyższą – w Tybetańskim Regionie Autonomicznym powiedział: „Komitet Centralny KPCh i rada państwa wezwały naród chiński do wspierania szybkiego rozwoju Tybetu i pomagania Tybetańczykom w wyzwalaniu się z nędzy i bogaceniu. To najbardziej realistyczna i konkretna polityka partii wobec narodowości”.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat Pekin traktował gospodarkę Tybetu w sposób uprzywilejowany. W 1997 roku wpompował tu, na przykład, 324 razy więcej środków niż w roku 1952 (i siedem razy więcej niż w 1978). Pekin jest dziś źródłem dochodów z niemal wszystkich przedsięwzięć w Tybetańskim Regionie Autonomicznym. Bez ekonomicznych więzi z Pekinem trudno byłoby utrzymać społeczeństwo tybetańskie – w każdym razie miasta – nawet przez kilka dni.
W 1997 roku Pekin zaplanował budżet TRA na 3.300.009.776 yuanów. W tym roku dochody Tybetu wynosiły 200.009.537, a jego wydatki 3.800.001.952 yuanów. Bez pomocy finansowej Pekinu deficyt TRA byłby trzynaście razy wyższy od wpływów. Jeśli spojrzymy na to przez pryzmat populacji TRA w 1997 roku, okaże się, że Pekin dał każdemu Tybetańczykowi średnio 1.410 yuanów. W tym czasie niższe były statystyczne dochody mieszkańców wsi w co najmniej pięciu chińskich prowincjach (Gansu, Shanxi, Guizhou, Yunnan i Qinghai). Innymi słowy, roczny dochód Tybetańczyków – bez kiwnięcia palcem – był wyższy od dochodów milionów pracujących przez cały rok chłopów z wymienionych prowincji.
W 20. rocznicę utworzenia TRA (1985) Pekin podarował Tybetowi 43, a dziesięć lat później 62 „projekty budowlane”. Łączny koszt owych przedsięwzięć sięgał 50 miliardów yuanów. Prowincje i miasta Chin wewnętrznych (dziesięć od 1994 roku) zobowiązano do długofalowego wspierania rozbudowy Tybetu bez żadnych rekompensat. Pomocy tej udzielano zupełnie za darmo. W całych Chinach z podatków zwolniono tylko chłopów i koczowników z Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Choć w miastach Tybetu podatki się płaci, są one przeznaczane w całości na Tybet. Uprzywilejowanie Tybetu wywołuje ogromną zazdrość w innych regionach Chin. Dzięki owym preferencjom w latach dziewięćdziesiątych gospodarka Tybetu rozwijała się rokrocznie średnio o 10 procent, przewyższając średnią krajową. W latach 1991-97 średni dochód mieszkańców miast wzrósł tu o 19,6 proc., a chłopów i koczowników o 9,3 proc. I nie są to tylko statystyki – każdy, kto podróżował po Tybecie, potwierdzi znaczący wzrost stopy życiowej mieszkańców. W wioskach i miastach wyrastają nowe budynki. W Lhasie i innych miastach zaszły ogromne zmiany. Odkładając na bok krytykę kulturową, jeśli idzie o infrastrukturę i zadowolenie [społeczne], warunki w Tybecie są dziś takie, jak w Chinach środkowych. Pod względem rozwoju i stopy życiowej w Tybecie nigdy jeszcze nie były tak dobrze. Zgodzi się z tym większość Tybetańczyków.
Mimo to nadzieje Pekinu na zdobycie zaufania Tybetańczyków nie ziściły się. Przeciwnie, Tybetańczycy coraz bardziej skłaniają się ku Dalajlamie, który nie dał im nawet grosza. Wystarczy wejść do świątyni buddyjskiej lub stanąć obok pielgrzymów na Lingkhorze, by usłyszeć modlitwy do Dalajlamy. Jeśli przyjąć, że Pekin i Dalajlama stoją po przeciwnych stronach barykady, to większość Tybetańczyków niewątpliwie popiera Dalajlamę. Weźmy sprawę reinkarnacji Panczenlamy. Większość Tybetańczyków nie uznaje Panczenlamy mianowanego przez Pekin, tylko Panczenlamę, którego wskazał Dalajlama. Popularność Karmapy, wysokiego lamy [szkoły] kagju, w czasie, gdy widziano w nim przedstawiciela pekińskiego frontu jedności, jest niczym w porównaniu z mirem, jakim zaczęto go darzyć po ucieczce do Dalajlamy. Dawniej modlitwy do Karmapy zanoszono tylko w klasztorach kagju. Kiedy uciekł [do Indii], zaczął się doń modlić cały Tybet. Konfrontacja między Karmapą i Pekinem uczyniła z przywódcy jednej linii [przekazu] postać, którą wielbią wszystkie linie [przekazu buddyzmu tybetańskiego]. Jednocześnie Tybetańczycy widzą w nim kogoś, kto będzie kontynuował pracę Dalajlamy, gdy zabraknie tego ostatniego.
Karmapa przedłożył wygnanie nad proponowaną mu przez Pekin świetną karierę. Podobnego wyboru dokonuje wielu Tybetańczyków. „W ostatnich latach liczni urzędnicy, dziennikarze, znani aktorzy, biznesmeni itd. zwracali się przeciwko macierzy, uciekając do innych państw – mówił Chen Kuiyuan. – Niektórzy jawnie przyłączają się do kliki Dalaja. Inni wstępują na służbę zachodnich sił, dla których Chiny są wrogiem. Szkoliliśmy ich na elity naszego społeczeństwa, a oni zajmują teraz kluczowe stanowiska w grupach separatystycznych, które aktywnie występują przeciwko jedności Chin, partii komunistycznej i narodowi chińskiemu”.
Ponadto tysiące Tybetańczyków ryzykuje życiem, by przekroczyć łańcuch Himalajów i, idąc w ślady Dalajlamy, dotrzeć do Indii. Wielu członków partii (w tym najwyżsi oficerowie) pochodzenia tybetańskiego natychmiast po przejściu na emeryturę zaczyna praktykować rytuały buddyjskie. Co więcej, tybetańska młodzież, którą wysyła się do Chin po komunistyczną edukację, wybiera nacjonalizm i przystępuje do opozycji.
Znam Tybetańczyka, który na początku lat pięćdziesiątych dosłownie zakochał się w Komunistycznej Partii Chin. Był tak żarliwy, że gdy szedł orać pole, przywiązywał do rogów wołu czerwony sztandar z pięcioma gwiazdami. Zapraszał do domu chłopów pańszczyźnianych i prawił im o rewolucji. Sąsiedzi zaczęli go przezywać „Gjami” [tyb. Chińczyk]. Nawet takiego człowieka zaliczono w poczet nacjonalistów i, na polecenie władz, poddano krytyce. O czym świadczy tak dramatyczna zmiana? Z całą pewnością nie należy szukać jej przyczyn w stopie życiowej. Ów człowiek żyje zupełnie nieźle, ma duży, nowoczesny dom; dzieci robią kariery w Tybecie. Kiedy rozmowa schodzi na politykę, wpada jednak w złość i przygnębienie.
Dał mi radę. Nie zakładaj, powiedział, że sytuacja jest dziś bardziej stabilna niż w okresie rozruchów z lat osiemdziesiątych. Wtedy na czele wichrzycieli stali mnisi i podjudzana młodzież. Dziś w opozycji są urzędnicy, intelektualiści i robotnicy. Obecna stabilizacja jest iluzoryczna. Kiedy sytuacja zacznie wymykać się spod kontroli, na ulice wyjdzie znacznie więcej ludzi niż w latach osiemdziesiątych.

Kampania przeciwko Dalajlamie

Dlaczego Pekin nie zdołał zjednać sobie zaufania Tybetańczyków, pompując w Tybet takie pieniądze? Moim zdaniem, najważniejsza przyczyna leży w tym, że Pekin uważa Dalajlamę za wroga. Dalajlama nie jest zwykłą osobą prywatną. Reprezentuje instytucję, która pojawiła się na scenie historii przed ponad pięciuset laty, i wszystkich poprzednich dalajlamów. Ustawiając się w roli wroga jednego dalajlamy, stajesz się, wedle tybetańskiej doktryny reinkarnacji, wrogiem ich wszystkich. A także wrogiem tybetańskiej religii i narodu tybetańskiego. Dlatego też pieniądze, niezależnie od sumy, nie zdadzą się tu na nic.
W latach osiemdziesiątych Pekin starał się przeciągnąć Dalajlamę na swoją stronę. Utworzono specjalny komitet roboczy, który miał przygotować powrót kliki Dalaja i tybetańskich uchodźców. W tym celu powołano wręcz cały departament. Nie osiągnięto żadnych rezultatów, gdyż obie strony dzieliła wówczas przepaść. Pekin ogłosił, że przywróci Dalajlamie tytuły „wiceprzewodniczącego Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych” oraz „wiceprzewodniczącego Ogólnochińskiej Ludowej Polityczne Konferencji Konsultatywnej”, zapowiadając jednak, że nie zezwoli mu na powrót do Tybetu i piastowanie tam żadnych funkcji. Dalajlama zabiegał natomiast o szeroką autonomię i demokrację dla większego Tybetu. Przy takich rozbieżnościach nie mogło być mowy o dialogu.
W obliczu tego pata Dalajlama zmienił strategię i zaczął wykorzystywać zachodnie siły do wywierania presji na Pekin. Udało mu się umiędzynarodowić sprawę Tybetu. Przy okazji stał się jedną z najbardziej wpływowych postaci na arenie międzynarodowej. Z drugiej strony, pod koniec lat osiemdziesiątych dochodziło w Lhasie do wielu demonstracji. Administracja tłumiła je przy użyciu siły. Lała się krew. W końcu ogłoszono stan wojenny, który trwał aż 419 dni. Wydarzenia te sprawiły, że społeczeństwa zachodnie stanęły, jak jeden mąż, po stronie Dalajlamy. Sprawa Tybetu stała się elementem regularnej zachodniej krytyki Chin. Pekin nie cofnął się jednak pod wpływem tych nacisków. Przeciwnie, stracił cierpliwość wobec Dalajlamy i usztywnił swoje stanowisko. Wszelkie poczynania Dalajlamy na arenie międzynarodowej uznano za wrogie knowania. Pekin winił też go za wszystko, co działo się w Tybecie.
W końcu Pekin zaczął rozumieć, że znalazł się w błędnym kole własnej polityki opresji wobec Tybetu. Tybetańczycy są głęboko religijni. Ludzie wierzący bezwarunkowo podporządkowują się duchowemu przywódcy. Dalajlama jest głową religii Tybetańczyków. Oraz politycznym przywódcą na wychodźstwie.
To błędne koło ma oczywistą logikę. Jeśli dać Tybetańczykom wolność religii, będą czcili Dalajlamę. Jako przywódca religijny, Dalajlama z łatwością może przenieść swoje wpływy religijne na płaszczyznę polityczną i wykorzystać je przeciwko Pekinowi. Ów potencjał przekształcenia religii w broń polityczną postawił Pekin przed dylematem.
Nie ulega wątpliwość, że nie da się znów zakazać [praktykowania] religii w Tybecie. Jedynym sposobem na wyjście z tego zaklętego kręgu była praca „nad” Dalajlamą. W 1994 roku zebrało się w Pekinie III Forum, by omówić zagadnienie Tybetu. Zdecydowano się na politykę twardej ręki. Aby zabić węża, trzeba odrąbać mu głowę. Dla Pekinu „głową” był Dalajlama. W 1995 roku, kiedy, nie czekając na Pekin, rozpoznał inkarnację Panczenlamy, uznano go za jawnego wroga. Li Ruihuan, członek Stałego Komitetu Biura Politycznego KPCh, opisuje Dalajlamę takimi słowy: „Dalaj stoi na czele grupy separatystycznej, która spiskuje, by zdobyć niepodległość Tybetu. Jest narzędziem międzynarodowego ruchu antychińskiego. Jest nie tylko główną przyczyną i źródłem wszelkich niepokojów w społeczności tybetańskiej, ale i największą przeszkodą, uniemożliwiającą zaprowadzenie porządku wśród tybetańskich buddystów”.
Tyle że nie da się oddzielić Dalajlamy od buddyzmu tybetańskiego. Kampania przeciwko Dalajlamie nie może dotyczyć wyłącznie jego osoby ani ograniczać do polityki. Nieuchronnie rozciągnie się na całą tybetańską religię. Jeśli, na przykład, zechce się „zdemaskować i poddać krytyce” Dalajlamę, natychmiast trzeba zrobić coś z faktem, że jego portrety wiszą we wszystkich tybetańskich świątyniach i domach, gdzie codziennie oddaje się mu cześć. Jak „demaskować” go w takich okolicznościach? Cóż, Pekin kazał skonfiskować i zniszczyć zdjęcia Dalajlamy. Choć taka kampania mogłaby się powieść tylko w zamierzchłej przeszłości, w 1996 roku odtrąbiono jej rozpoczęcie w całym Tybecie. Pierwszy stawił opór klasztor Ganden, jeden z trzech największych klasztorów szkoły gelug. Ponad czterystu mnichów wznosiło niepodległościowe slogany i niszczyło posterunek policji na terenie klasztoru. Klasztory Sera i Drepung oraz świątynia Dżokhang przestały, na znak protestu, odprawiać ceremonie religijne i zamknęły swoje szkoły, a nawet główne bramy.
„Klasztory to najważniejsze instytucje, do których przenika klika Dalaja – komentował protesty sekretarz Chen Kuiyuan. – Tam właśnie spiskuje, ukrywa się i mieszka większość jego stronników. Jeśli nie przejmiemy kontroli nad klasztorami, nie położymy kresu knowaniom kliki Dalaja, która wywołuje niepokoje w Tybecie i niszczy naród. Tym samym Tybet nigdy nie zazna szczęścia”. Postanowiono więc „wydrzeć klasztory Dalajlamie”. „Oczyszczano” i „ukrócano”, wysyłając do świątyń członków partii, urzędników państwowych i policjantów. Mnisi musieli ubiegać się o zaświadczenia, wydawane przez służby bezpieczeństwa. Tych, którzy nie zasługiwali na zaufanie władz, wydalano albo odwożono do rodzinnych domów. Inni trafiali do więzień. Tych, którzy zostali, zmuszano do publicznego manifestowania niechęci do Dalajlamy. Wprowadzono nowe przepisy, zacieśniające kontrolę nad klasztorami – zakazano, na przykład, prowadzenia prac renowacyjnych i ograniczono liczbę duchownych w poszczególnych świątyniach. Klasztory nie mogły się kontaktować, zabroniono nauczania religii za murami świątyń. Partia komunistyczna decydowała nawet o rozpoznawaniu inkarnowanych lamów. Do zarządów świątyń weszli urzędnicy państwowi; klasztory nie mogły podjąć żadnej decyzji bez ich zgody.
Kampanię prowadzono nie tylko w klasztorach. Wszystkich członków partii i urzędników państwowych powiadomiono, że nie wolno im wierzyć w religię. Mieli traktować Dalajlamę jak wroga i usunąć jego portrety ze swoich domów. Zakazano im posiadania ołtarzy i uczestniczenia w ceremoniach religijnych. Innymi słowy, nie wolno im było angażować się w żadną działalność religijną ani wystawiać na widok publiczny przedmiotów o symbolice religijnej. Wprowadzono zakaz wysyłania dzieci do szkół, prowadzonych przez tybetański rząd emigracyjny. Osoby, które nie stosowały się do tych zarządzeń, narażały się na wydalenie z partii oraz utratę świadczeń i państwowej posady; uczniowie powtarzali rok. W strukturze administracyjnej TRA pracuje obecnie 60 tys. urzędników, a w przedsiębiorstwach państwowych 150 tys. osób; partia liczy 90 tys. członków. W 80 proc. są to Tybetańczycy. Szacuje się, że nowe przepisy zakłóciły życie ponad 10 proc. populacji tybetańskiej (wliczając w to krewnych aparatczyków). Niektóre biura zarządziły wyrywkowe rewizje w domach pracowników. Podczas obchodów Sakadały [czwarty, święty miesiąc kalendarza tybetańskiego] wszystkie departamenty musiały wydelegować ludzi do „monitorowania” uroczystości religijnych. W lokalnej telewizji nie wolno było pokazywać flag modlitewnych. Doszło do komicznej sytuacji: ekipy z innych prowincji z zapałem filmowały flagi modlitewne, żeby pokazać coś tybetańskiego, podczas gdy kamerzyści z Tybetu rozpaczliwie szukali ujęć, w których nie będzie żadnych przedmiotów kultu.
Władze nie miały środków, by zakazać udziału w świętach religijnych Tybetańczykom spoza sektora państwowego. Niemniej dawniej po takich uroczystościach ludzie urządzali pikniki, odwiedzali przyjaciół, pili piwo, grali w karty itd. Kobiety popisywały się najlepszymi nowymi sukniami i biżuterią. Za sprawą nowej polityki „wolności religii” zaroiło się jednak od posterunków, policjantów i szpicli. Po zakończeniu uroczystości ludzie natychmiast pierzchają do domów, obawiając się kary za świętowanie. W takich okolicznościach mała sprzeczka przy piwie może przecież skończyć się aresztowaniem.
Co robi władza, zdając sobie sprawę, że nie może całkowicie zakazać religii? Po pierwsze dzieli tybetańską religię na dwie kategorie: na to, co tolerowane, i na to, co zakazane. Na dwie grupy dzieli także Tybetańczyków: jednym wolno wierzyć, innym – kategorycznie nie. Ma przy tym nadzieję, że ci pierwsi połączą religię ze społeczeństwem socjalistycznym. Pozostali mają słuchać poleceń partii, bo są na jej żołdzie. Tybetańczycy, którym płaci państwo, wierzyć nie mogą. W rzeczy samej, religia jest jednak integralną całością, której podzielić nie można. Istnieje od tysiąca lat. Atakując jeden element, atakuje się cały organizm. Jak można sądzić, że religię da się połączyć z chwiejącym się socjalizmem? Jak można dzielić ludzi jednej rasy na dwie grupy i kazać im ze sobą walczyć – zwłaszcza teraz, gdy na całym świecie z taką siłą odżywają nastroje nacjonalistyczne? Obawa przed utratą środków do życia może zmusić garstkę Tybetańczyków do zastosowania się do takich rozkazów. Pieniądze nie są jednak sercem, które groźbami można tylko utracić.
Wszelkie próby narzucania podobnych podziałów to tylko środki doraźne. Tybetańscy dostojnicy KPCh ujawniają swoje poglądy w broszurkach, zatytułowanych „Bóg kontra ateizm”, „Idealizm i materializm są ze sobą sprzeczne”, „Religia: opium dla mas”, „Religia maluje fałszywy obraz świata”, „Walka z religijnym idealizmem o palmę pierwszeństwa na arenie filozoficznej” czy też „Reforma religijnych zasad i przykazań w celu dostosowania ich do społeczeństwa socjalistycznego”. Dla wiernych musi to brzmieć jak wypowiedzenie wojny religii. Ostatnie posunięcia władz w Tybecie są dla wyznawców [buddyzmu] zorganizowaną, systematyczną kampanią, która ma zniszczyć religię. Turyści nie widzą różnicy. Wydaje się im, że oglądają normalne obrządki religijne. Niemniej restrykcje dotykają wszystkich „drogocennych klejnotów”: Buddy, Doktryny i Społeczności monastycznej, będącej żywotną siłą religii. Największym problemem dla tybetańskich duchownych nie jest wspomniana „kampania oczyszczania” klasztorów, lecz zakaz prowadzenia edukacji religijnej. Bez wymiaru filozoficznego religia staje się zbiorem przesądów. Bez filozofii nie da się zrozumieć znaczenia religii. Brak filozofii musi nią w końcu zachwiać. Co gorsza, społeczeństwo goni za zbytkiem i wyznaje coraz niższe wartości moralne. Uniemożliwianie studiowania i zgłębiania myśli religijnej zagraża trwaniu dziedzictwa buddyzmu. Zakazy i ograniczenia tyczą także odprawiania rytuałów. Od ponad dziesięciu lat nie odbyły się egzaminy gesze lharampa [odpowiednik doktoratu z filozofii buddyjskiej]. Wiedza mnichów z Tybetu jest dziś znacznie mniejsza niż ich kolegów za granicą. Zrozpaczeni duchowni dowodzą, że popularne klasztory coraz bardziej przypominają muzea lub parki rozrywki. Wolność religii, sprowadzonej do palenia lampek i składania pokłonów, ma tylko zamydlić oczy turystom. W rzeczy samej, jest to znacznie gorsze od braku jakichkolwiek swobód religijnych.
Polityka Pekinu w Tybecie usztywnia się z dnia na dzień. Każdemu posunięciu rządu przyświeca jedna wytyczna: „Niszczyć przyczyny destabilizacji u korzeni”. W tym kontekście trudno jednak precyzyjnie zdefiniować „korzenie”, a „niszczenie” nie ma żadnych granic. To idealna recepta na autorytarną władzę, która dławi wszelką wolność. Stabilizacja, którą osiągnięto dziś w Tybecie, jest pozorna. Tybetańczycy nawet nie próbują wypowiadać krytycznych ocen. Nie znaczy to przecież, że problem przestał istnieć. Deng Xiaoping wygłosił kiedyś niezwykle trafną uwagę: „Najbardziej przerażającą rzeczą jest milczenie mas, które na nic nie narzekają”. Ludzie narzekają, gdy wciąż mają nadzieję, że problem da się rozwiązać. Jeśli nie mówią już nic, to znaczy, że nadzieję stracili. Czekają tylko na wybuch.

Dalajlama i pragnienia Tybetańczyków

Z ateistycznej perspektywy Pekinu Dalajlama zdaje się nie mieć żadnego znaczenia, gdyż nie posiada armii ani nie kontroluje żadnego terytorium. Niemniej tym światem nie rządzi li tylko siła. Zapleczem Dalajlamy jest religia. W konfrontacji z religią władza jest bezradna. Z perspektywy historii, władza szybko przechodzi z rąk do rąk, podczas gdy religia trwa – dumna, niezachwiana. Pekin powinien starannie przemyśleć jeden problem: XIV Dalajlama nie był w Tybecie od czterdziestu lat, dlaczego więc miliony Tybetańczyków, którzy nigdy go nie widzieli, darzą go tak żarliwą wiarą? Przyczyna nie leży w jego uroku osobistym, lecz charakterze miejsca, jakie zajmuje w systemie religijnym. Dla Tybetańczyków Dalajlama jest ludzką emanacją Czenreziga, Bodhisattwy Współczucia. Filarem nauk buddyzmu tybetańskiego oraz uosobieniem tybetańskiej tradycji, która łączyła politykę i religię. Jeżeli zniknie instytucja dalajlamy, runie pięćsetletni gmach buddyzmu tybetańskiego. Tybetańska kultura, wzniesiona na fundamencie buddyzmu, straci znaczenie. Dla Tybetańczyków instytucja ta jest więc święta i po prostu nie wolno jej oczerniać.
Choć Pekin atakuje tylko Dalajlamę obecnego, który przebywa na wygnaniu w Indiach, dla tybetańskich buddystów czternastu dalajlamów nie jest czternastoma różnymi osobami, ale jedną manifestacją, ludzką emanacją Czenreziga. Nie ma więc żadnej różnicy między tym Dalajlamą a poprzednimi. Pekin powtarza, że jest przeciwnikiem wyłącznie Tenzina Giaco, który próbuje podzielić macierz, i że nie ma to nic wspólnego z poprzednimi dalajlamami – depcząc w ten sposób nie tylko buddyjską wiarę w reinkarnację, ale i fundamenty buddyzmu tybetańskiego. Deklarowanie poszanowania dla buddyzmu tybetańskiego przy jednoczesnym odrzuceniu XIV Dalajlamy nie ma więc żadnego sensu.
Buddyści wierzą, że życie jest bezustanną walką z cierpieniem. Jedyną drogą ucieczki przed cierpieniem jest osiągnięcie stanu buddy. Tylko w ten sposób można uwolnić się od cierpień cyklicznej egzystencji i cieszyć wiecznym szczęściem w Czystej Krainie. To właśnie ostateczny cel Tybetańczyków i treść ich życia. Najważniejszym aspektem tej wędrówki do oświecenia jest oddanie dla mistrza duchowego, będącego pomostem, który łączy wiernych z buddyjską czystą krainą. Tybetańczycy wierzą, że nawet jeśli Budda uśmiecha się do nich, nie zdołają tego dostrzec bez pomocy takiego mistrza. Codzienne modlitwy rozpoczynają więc od przyjęcia schronienia w najwyższym mistrzu, a dopiero potem wierni zwracają się do Buddy, Doktryny i Społeczności monastycznej. W buddyzmie tybetańskim mistrz nie ma sobie równych jako drugi, po Buddzie Śakjamunim, przedmiot oddania.
Dalajlama zajmuje najwyższe miejsce w hierarchii buddyzmu tybetańskiego. Jest najwyższym mistrzem wszystkich najwyższych mistrzów. Jego władzę uznaje każda szkoła buddyzmu tybetańskiego. W ostatecznym sensie Dalajlama jest najwyższym mistrzem wszystkich wyznawców – a więc dosłownie wszystkich Tybetańczyków – buddyzmu tybetańskiego. Nie okazując szacunku najwyższemu mistrzowi, wierny dopuszcza się najcięższej zbrodni. Nie tylko przekreśla wszelkie poprzednie wysiłki zgłębienia buddyzmu i osiągnięcia oświecenia, ale i skazuje się na błądzenie w kole cierpienia. Trzeba to pojąć, by zrozumieć, dlaczego Tybetańczycy nie mogą wyrzec się Dalajlamy i jak przeżywają wymierzone weń kampanie.
Czadrel Dziampa Thinlej, opat klasztoru Taszilhunpo w Szigace, był członkiem stałego komitetu Ogólnochińskiej Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej oraz wiceprzewodniczącym Ludowej Politycznej Konferencji Konsultatywnej TRA. Na co dzień wykonywał polecenia Pekinu. Po śmierci X Panczenlamy powierzono mu zadanie odnalezienia nowej inkarnacji. I w tej ważnej kwestii, ściśle związanej z podstawami buddyzmu tybetańskiego, jasno pokazał, wobec kogo jest lojalny. Potajemnie informował Dalajlamę o wszystkim, co wiązało się z poszukiwaniami. Dzięki temu mógł on, nie czekając na Pekin, wskazać nową inkarnację Panczenlamy. Choć władze chińskie skazały za to Czadrela na osiem lat więzienia, niczego nie żałował. „Od Dalajlamy przyjąłem ślubowania gelonga i inicjacje – powiedział. – Muszę szanować życzenia lamy, który mi ich udzielił. Bez tego nie mógłbym wejść do Czystej Krainy”. Osoby, które praktykują, wierzą – a więc oddadzą za religię życie. Każąc im przedkładać doczesną partię komunistyczną nad wiarę, depcze się fundamentalny element religii. I, w rzeczy samej, dodaje chwały aktowi poświęcenia się w imię wiary.
Podczas „oczyszczania” klasztorów wielu mnichów nie chciało podporządkować się rozkazom komitetów [demokratycznego] zarządzania i atakować Dalajlamy, choć równało się to wydaleniu ze świątyni. Urzędnicy są z reguły bardziej podatni na naciski, gdyż zarabiają na życie dzięki rządowi. Popularne powiedzenie mówi: „W tym życiu zdaj się na partię, w następnym – na Dalajlamę”. Niemniej jednak konflikt tego rodzaju uniemożliwia zachowanie równowagi, ponieważ buddyści wierzą, że konsekwencje podłości, jakich dopuszczają się w tym życiu, poniosą w następnym żywocie. Innymi słowy, za wypłacane im pobory fundują sobie podróż do piekła. [Partia] przysparza im więc mentalnych katuszy, które z czasem muszą zmienić się w nienawiść.
Przywódcy Komunistycznej Partii Chin nie potrafią tego zrozumieć. „W ostatnich latach – powiada sekretarz Chen Kuiyuan – wydawaliśmy więcej na odbudowę klasztorów niż na struktury partii i administracji. W niektórych regionach naszego kraju mamy dziś więcej klasztorów niż w chwili pokojowego wyzwolenia. Instytucje i przywódcy religijni powinni okazać więcej wdzięczności, a nie tolerować separatystów i ich nielegalną działalność”. Chen nie mówi tego głośno, ale wszyscy wiedzą, kogo ma na myśli. Materialne wsparcie go nie zadowoli. Pekin popełnia błąd, utożsamiając prawa człowieka z prawem do życia. Błądzi więc również wtedy, gdy uznaje, że polityka rozwoju gospodarczego jest synonimem polityki wobec narodowości. Kluczem do tej ostatniej są bowiem ludzkie umysły. Przedmioty nie są umysłem i nie można go za nie kupić. Zdarza się przecież, że ktoś podnosi rękę na matkę, która go żywiła. Tybetańskie przysłowie mówi: „[Chińczycy] zrobili dla nas 99 dobrych rzeczy, ale punkt setny i ostatni – to nas zabić”. „Zabić” oznacza tu zagładę tybetańskiej religii. Tybetańczycy uważają, że odbierając religię, odbiera się im życie.
Niezależnie od tego, jaki będzie miała zasięg, obecnej kampanii przeciwko Dalajlamie nie da się porównać z okresem rewolucji kulturalnej. Wystarczy spojrzeć na renesans religii w Tybecie, by przekonać się, że systematyczne niszczenie [buddyzmu tybetańskiego] na jotę nie zachwiało oddaniem Tybetańczyków dla Dalajlamy. Jakie rezultaty może zatem przynieść obecna kampania oczyszczania klasztorów i wyrzucania ludzi z pracy?

Problem Tybetu nie może już czekać

Wydaje się, że Pekin nie spieszy się z rozwiązaniem problemu. Najwyraźniej ma nadzieję, że z czasem rozwiąże się on sam. Ponieważ kontroluje Tybet, nie sądzi, by Dalajlama zdołał mu sprawić poważniejsze kłopoty. Co więcej, społeczność międzynarodowa potrzebuje życzliwości rządu, kontrolującego dostęp do chińskiego rynku. Nikt tak naprawdę nie chce walczyć z Chinami o sprawę Tybetu. Pekin myśli więc, że może spokojnie czekać na śmierć Dalajlamy, która pogrąży w otchłani niepamięci jego tybetańskich zwolenników i pozbawi Zachód tak chętnie oklaskiwanej gwiazdy. Tymczasem Pekin znajdzie sobie nowego dalajlamę, którego będzie kontrolować i wykorzystywać do zjednania sobie poparcia Tybetańczyków.
Zapomnijmy na moment o kłopotach, które może przynieść taka postawa. Zastanówmy się tylko nad tym, czy czas rzeczywiście rokuje szanse na rozwiązanie problem. Nawet jeśli, to obecny system rządzenia Chinami musiałby dotrwać do czasu, gdy następne wcielenie Dalajlamy osiągnie pełnoletniość. Czyli kilkadziesiąt lat. Dopiero wtedy będzie można mówić o rezultatach. Wszelkie zmiany w systemie czy łonie przywódców oznaczać będą zniweczenie wszystkich wysiłków. Takiej tezy nie da się więc obronić. Nikt nie wierzy, że ten system polityczny przetrwa jeszcze kilka dekad. Opór KPCh wobec reform nie zapobiegnie zmianom. Co najwyżej może je spowolnić. W nowoczesnych społeczeństwach konflikty między różnymi narodami często pociągają za sobą zmiany polityczne. I takie właśnie konflikty stanowią wyzwanie, przed którym stoi chiński system polityczny.
Dla Pekinu „Tybet” jest dziś „tybetańskim regionem Chin” – jednym Tybetańskim Regionem Autonomicznym, dziesięcioma Tybetańskimi Prefekturami Autonomicznymi oraz dwoma Tybetańskimi Okręgami Autonomicznymi. To w sumie 2.250.000 kilometrów kwadratowych, czwarta część terytorium Chin. Tybetański rząd emigracyjny mówi o „Tybecie większym” o powierzchni dwóch i pół miliona kilometrów kwadratowych. To, czy Tybet – historycznie – należy do Chin, jest kwestią otwartą. Jeśli spojrzeć na to z punktu widzenia prawa, możliwe są obie odpowiedzi. Sprawa Tybetu jest niewątpliwie najbardziej nagłośnionym problemem narodowym współczesnego świata. Niemal wszystkie państwa zachodnie stoją po stronie Dalajlamy. Niemal wszyscy na Zachodzie uważają, że Pekin uciska Tybetańczyków. W latach 1959-65 Organizacja Narodów Zjednoczonych przyjęła trzy rezolucje w sprawie Tybetu. Wszystkie one mówiły o Tybecie jako o suwerennym państwie. Choć Chiny wydają się kontrolować Tybet, nie oznacza to więc wcale, że nie ma tu elementu ryzyka. Biorąc pod uwagę rozpad Jugosławii i przedkładanie przez Zachód praw człowieka nad suwerenność, państwa zachodnie mogą – jeśli w polityce międzynarodowej zajdą zmiany – zmienić stanowisko i poprzeć samookreślenie Tybetu, który odłączy się wówczas od Chin i stanie niepodległym państwem. Społeczność międzynarodowa jest głęboko przekonana, że nikt nie ma takiego tytułu do reprezentowania Tybetu, jak Dalajlama. W pewnych okolicznościach jego życzenia mogą więc stać się prawem. Choć Dalajlama wielokrotnie mówił, że chce, by Tybet pozostał w granicach Chin, nie potwierdzono tego wiążącymi negocjacjami. Może więc w każdej chwili wycofać tę propozycję i opowiedzieć się za niepodległością Tybetu. Odpowiedzialnością za zmianę stanowiska obarczy Pekin, który nie raczył odpowiedzieć na jego wcześniejsze inicjatywy, i bez trudu zyska poparcie opinii publicznej na Zachodzie.
Póki Chiny będą silne i stabilne, nic takiego się nie wydarzy. Jeśli jednak dojdzie do niepokojów społecznych i politycznych, państwo będzie bardzo słabe. Rosja, na przykład, nadal ma poważne kłopoty, choć jej społeczeństwo nie wrze. Ponieważ Chiny wciąż uchylają się przed reformowaniem systemu politycznego, przyszłe wstrząsy będą silniejsze i trudny okres potrwa dłużej. Co się wydarzy, jeżeli dojdzie do głębokiej recesji gospodarczej i innych prowincji nie będzie stać na zajmowanie się Tybetem? Może poszukać odpowiedzi w historii i spojrzeć, co działo się z Tybetem podczas rewolucji Xin-Hai [powstania z 1911 roku]. Sytuacja była bardzo podobna. I cóż się stało? Tybet wydalił wszystkich Chińczyków i przez niemal czterdzieści lat był całkowicie niepodległym państwem.
Preludium do niepodległości Tybetu może być już kilka miesięcy destabilizacji w Chinach. Posiadając powszechnie uznawanego przywódcę i dojrzałe, kształtowane przez czterdzieści lat struktury rządowe, Tybetańczycy mogą zejść z drogi środka i ruszyć ku niepodległości z takim impetem, iż stanie się ona faktem, nim Chiny przywrócą porządek i będą mogły zająć się Tybetem. I nawet gdyby wciąż były zdolne do uporania się z tym problemem, może się wówczas okazać, że muszą stawić czoło całemu zachodniemu światu. Odzyskana, krucha równowaga i wreszcie samo przetrwanie Chin byłyby zapewne uzależnione – w związku z militarną słabością w obliczu takiego przeciwnika – od woli państw zachodnich. Postępująca globalizacja czyni taki scenariusz coraz bardziej prawdopodobnym. Kiedy Zachód uzyska kontrolę nad kluczowymi gałęziami gospodarki Chin, będzie mógł im narzucać swą wolę bez odwoływania się do przewagi militarnej. Wystarczy mu ekonomia. Moim zdaniem, zachodnia fascynacja Tybetem i stanowcze poparcie polityczne dla Dalajlamy sprawiają, że ewentualne sankcje przeciwko Chinom są całkiem prawdopodobne.
Z tych też powodów Tybet stanowi problem znacznie poważniejszy niż Xinjiang. Kwestię Tybetu charakteryzują: niepewna suwerenność, umiędzynarodowienie, poparcie społeczeństw Zachodu, stosunkowo dojrzały rząd emigracyjny, niezwykle wpływowy, wielbiony przez Tybetańczyków przywódca, przewaga liczebna Tybetańczyków i uzależnienie od Chin wewnętrznych. W Xinjiangu nie ma tych wszystkich czynników, a te, które się pokrywają, są znacznie słabsze. Wszystko to sprawia, że niepodległość Tybetu – i samodestrukcja Chin – jest faktycznie w zasięgu ręki. Fakt, iż Pekin wciąż uchyla się od wprowadzania reform politycznych, stwarza Tybetańczykom dodatkową szansę, na która czekają od tak dawna.
Xinjiang znajduje się w centrum uwagi dlatego, że dokonuje się tam do aktów gwałtu. Ilekroć Chiny się destabilizują, dochodzi tam do rzezi. Jeżeli Tybet odzyska niepodległość, Xinjiang niemal na pewno odłączy się od Chin. Sprawa Tybetu jest więc kluczem do wszystkich problemów narodowościowych w Chinach. Rozwiązanie problemu Tybetu oznaczać będzie rozwiązanie wszystkich kwestii tego rodzaju. I odwrotnie.
Dalajlama ma sześćdziesiąt pięć lat. Dzięki dobremu zdrowiu i osiągnięciom nauki może spokojnie żyć jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat. W tym okresie musi dojść do politycznej transformacji w Chin. A to sprawia, że Dalajlama jest jeszcze ważniejszy. To on decyduje o tym, co zrobi Tybet. Tybetańczycy zawsze pójdą za nim. Jego życzenie jest dla nich rozkazem. Mnisi gotowi są oddać zań życie. Rząd emigracyjny wypełnia jego polecenia. Społeczność międzynarodowa liczy się z jego zdaniem i udziela mu jednoznacznego poparcia. Jeżeli Chiny będą widzieć w nim wroga i nie zaproponują mu dialogu, zmuszą go, gdy nadejdzie czas, do poparcia idei niepodległości. Kiedy presja stanie się tak silna, że nie da się już odwlekać reform społecznych w Chinach, w osobie Dalajlamy zejdą się wszystkie czynniki, przemawiające za niepodległością. Spotęguje to prawdopodobieństwo odłączenia się od Chin. Pod tym względem Dalajlama jest potężniejszy niż wielotysięczna armia. Ten, kto nie docenia jego wpływów, popełnia wielki błąd, za który przyjdzie zapłacić bardzo wysoką cenę.
Z drugiej strony, jeśli Chiny zechcą podjąć rozmowy i uczciwe negocjacje z Dalajlamą, wyrażając gotowość do przyjęcia jego propozycji „pozostania w granicach Chin”, natychmiast rozwiążą problem i zyskają prawne podstawy do swoich roszczeń wobec Tybetu. Roszczenia te są słabe, ponieważ brakuje dokumentów, które byłyby ważne z perspektywy prawa międzynarodowego. Świat uznaje Dalajlamę za reprezentanta Tybetańczyków. Podpisany przezeń dokument będzie uznawany za wyraz woli narodu tybetańskiego. Dokument taki zapobiegnie niepodległości Tybetu. Od tej chwili ani Tybetańczycy, ani Zachód nie będą mieli tytułu do zabiegania o niepodległość Tybetu. Niepodległość Tybetu stanie się tematem akademickim, a nie politycznym. Świat uzna taki dokument za prawnie wiążący tylko wtedy, gdy będzie na nim podpis XIV Dalajlamy. Tybetańczycy przystaną tylko na rozwiązanie, na które zgodzi się XIV Dalajlama.
Skąd ta pewność? Po pierwsze, XIV Dalajlama opuścił kraj jako niekwestionowany polityczny i duchowy przywódca. Ma więc pełny tytuł do podpisania takiego dokumentu. Po drugie, nikt nie może zakwestionować statusu XIV Dalajlamy. Powszechnie uznaje się go za najwyższego mistrza wszystkich Tybetańczyków, którzy bezwarunkowo akceptują jego zdanie. Po trzecie, nie ma wreszcie nikogo innego, kto spełniałby te dwa warunki. Nawet jego inkarnacja nie będzie miała takich przymiotów, gdyż zabraknie jej doświadczenia w rządzeniu Tybetem. Jeżeli XIV Dalajlama odejdzie przed rozwiązaniem kwestii Tybetu, niemal na pewno będziemy mieli dwóch dalajlamów. Dalajlama, którego mianuje Pekin, będzie dla Tybetańczyków marionetką i nie zyska statusu najwyższego mistrza. Nie zaakceptuje go również społeczność międzynarodowa. Z drugiej strony, sama kontrowersja utrudni zaakceptowanie dalajlamy, wskazanego przez tybetańską diasporę. Wątpliwa tożsamości najwyższego przywódcy sprawi, że dokumenty podpisywane przez obu dalajlamów będą kwestionowane przez wielu ludzi.
Tybetańczycy nie są dziś zgodni co do przyszłości Tybetu. Większość uchodźców opowiada się za niepodległością i wyklucza pozostanie w granicach Chin. Mówi się, że spośród 130 tysięcy Tybetańskich uchodźców tylko jeden nie obstaje przy niepodległości. Sam Dalajlama. Z badań opinii publicznej wynika jednak, że 64,4 proc. uchodźców poprze stanowisko Dalajlamy. W 1997 roku parlament emigracyjny przyjął rezolucję, upoważniającą Dalajlamę do podejmowania decyzji w sprawie [przyszłego statusu Tybetu] bez przeprowadzania referendum. Osobiście zadawałem to pytanie wielu Tybetańczykom z różnych tybetańskich regionów Chin. Zdecydowana większość udzielała takiej samej odpowiedzi: poprą decyzję Dalajlamy. Dlatego też jestem przekonany, że stanowisko Dalajlamy będzie stanowiskiem większości Tybetańczyków. Zaproponowane przez niego rozwiązanie poprze przytłaczająca większość.
Ugoda między Chinami a Dalajlamą będzie zatem miała wielką wagę. Jeśli podpisze ją Dalajlama, przywódca Tybetu, z pewnością zostanie przyjęta w referendum, zyskując w ten sposób najwyższą legitymację. Nie będzie żadnych podstaw prawnych do jej kwestionowania. Z drugiej strony, bez XIV Dalajlamy rezultat głosowania nad tym samym traktatem może być zupełnie inny. Nie znając stanowiska najwyższego mistrza, każdy Tybetańczyk będzie miał własne zdanie oraz tytuł do wygłaszania krytycznych opinii. Prędzej czy później, gdy w Chinach zapanuje system demokratyczny, i tak dojdzie do referendum. Czy Chiny odważą się wówczas na zasięganie opinii Tybetańczyków? Bez autorytetu Dalajlamy pierwsze skrzypce zaczną grać skrajni nacjonaliści, którzy mogą, korzystając z mechanizmów demokratycznych, zjednać sobie wielu Tybetańczyków. Jak zareagują Chiny, jeśli okaże się, że większość chce niepodległości Tybetu?
Z punktu widzenia długofalowych interesów Chin odwlekanie decyzji i czekanie na śmierć Dalajlamy jest błędem. To po prostu zła polityka. Z wyłuszczonych wyżej powodów należy korzystać z dobrego zdrowia Dalajlamy i jak najszybciej wypracować konstruktywne rozwiązanie, które zaakceptują wszyscy zainteresowani. Czas nie jest ani sojusznikiem Dalajlamy, ani Chin. Co więcej, Chinom służy gorzej. Chiny nie powinny traktować Dalajlamy jako przeszkody. W rzeczy samej, jest on kluczem do trwałego rozwiązania problemu Tybetu.
Jeżeli problem zostanie rozwiązany, jak należy, to klucz zostanie w drzwiach.

„Nie ma szans na negocjacje” – fałsz

W ostatnich latach pekińscy dygnitarze, którzy odpowiadają za sprawy tybetańskie, zawsze występują przeciwko Dalajlamie i podkreślają, że nie ma szans na negocjacje. Ciągłe atakowanie Dalajlamy i „filozofia walki” ranią uczucia Tybetańczyków. Dopóki Dalajlama nie wróci do Tybetu i Tybetańczycy będą oddzieleni od swego najwyższego mistrza, dopóty nie rozwiąże się problemu Tybetu. Pekin planuje mianowanie nowego dalajlamy. Nie ulega wątpliwości, że nie będzie to łatwe. XIV Dalajlama ogłosił już, że jeśli umrze na wygnaniu, nie odrodzi się na ziemiach kontrolowanych przez Chiny, ponieważ celem odrodzenia jest kontynuowanie pracy i misji poprzedniego Dalajlamy, a nie ich niszczenie. Pekin może oczywiście zignorować te oświadczenia i siłą narzucić własnego kandydata. Niemniej w procesie poszukiwania tulku [inkarnacji lamy] kluczowe znaczenie mają intencje i wskazówki poprzednika. To właśnie na ich podstawie poszukuje się następcy. Obecny Dalajlama nie pozostawia cienia wątpliwości co do swych pragnień. W takich okolicznościach Tybetańczycy nigdy nie zaakceptują dalajlamy mianowanego przez Pekin. Chiny nie tylko nie osiągną więc celu, ale stworzą nową płaszczyznę poważnej konfrontacji.
„Jeżeli zdobędziesz serce ludu, możesz panować nad całym światem”, powiada stare przysłowie. Kluczem do rozwiązania problemu Tybetu jest zdobycie zaufania Tybetańczyków, a to nie ma żadnego związku z tempem rozwoju tybetańskiej gospodarki. Pekin musi zrewidować swą politykę, która każe mu widzieć w Dalajlamie wroga i sprawia, że traci poparcie milionów Tybetańczyków. Czy byłoby to sprytne posunięcie? Nawet ateista i komunista może traktować Dalajlamę jako prawdziwego polityka. Niemniej rządząc krajem, Pekin powinien starać się zrozumieć Tybetańczyków, ich religię i uczucia. Już starożytni cesarze wiedzieli, iż „zdobycie serca ludu jest najlepszą metodą rządzenia”. Wciągając słowo „lud” na sztandary, partia komunistyczna nie powinna li tylko sprawować władzy, ale i autentycznie zabiegać o serca pięciu milionów Tybetańczyków. Najlepszym sposobem na osiągnięcie tego celu jest współpraca, a nie walka z Dalajlamą. Dzięki niej obie strony zyskają szansę na wypracowanie, na drodze dialogu, korzystnego dla wszystkich rozwiązania. Da to również Tybetańczykom przestrzeń do swobodnego praktykowania religii, przynosząc pożytek nie tylko im, ale przede wszystkim Chińczykom, którzy od tak dawna żyją w kraju pozbawionym wiary.
Pekin może dowodzić, że otworzył już drzwi dla Dalajlamy, ale ten zaprzepaścił szansę, gdyż okazał się zbyt uparty. Moim zdaniem, nie możemy jednak winić Dalajlamy za fiasko negocjacji, podjętych w latach osiemdziesiątych. Propozycje Hu Yaobanga sprowadzały się do statusu Dalajlamy i nie dotykały problemu samego Tybetu. Gdyby Dalajlama przyjął stanowisko wiceprzewodniczącego, czyli tytuł, z którym nie wiąże się żadna władza, uznano by, że się poddał, a nie nawiązał współpracę. Latami poświęcał się w imię zasad. Będąc nie tylko przywódcą, ale i duszą Tybetu, musiałby być niespełna rozumu, przyjmując taką ofertę.
Współpraca z Dalajlamą nie sprowadza się więc do jego statusu. Nie powinna dotyczyć osób, lecz sprawy Tybetu. Należy odnieść się do jego inicjatyw w kategoriach interesów Tybetu. Niestety, wydaje się, że w to nie wierzy już nikt. Wygląda na to, że Pekin i Dalajlama oraz jego zwolennicy nie mają wspólnej płaszczyzny. Mamy tylko dwa wyraźnie zarysowane stanowiska i przepaść między nimi – przepaść, którą trudno zasypać. Obie strony zabrnęły w ślepe zaułki.
Jeśli jednak uważnie przeanalizować propozycje obu stron, okaże się, że wcale nie muszą być one sprzeczne. Pekin chce zapewnić Chinom panowanie nad Tybetem. „Możemy rozmawiać o wszystkim z wyjątkiem niepodległości”, mówił Deng Xiaoping. Dalajlama, z kolei, powiada: „Nie zabiegam o niepodległość. Wielokrotnie powtarzałem, że chcę, by Tybetańczycy mieli możliwość autentycznego kierowania własnymi sprawami, aby móc zachować swoją cywilizację oraz rozwijać jedyną w swoim rodzaju kulturę, religię, język i tradycje. Moją największą troską jest przetrwanie narodu tybetańskiego z jego unikalnym, buddyjskim dziedzictwem kulturowym”.
Jedna strona domaga się zwierzchnictwa, druga religii i kultury. Nie ma powodu, by nie mogły one ze sobą współistnieć. Co ciekawe, Dalajlama często podkreśla, że nie zabiega o niepodległość. Pekin ciągle obiecuje, że będzie chronić tybetańską kulturę i religię. Wydaje się, że obie strony nie przestrzegają swoich zobowiązań – przeciwnie, rośnie wzajemna wrogość. Dlaczego?
Problem leży w braku zaufania. Dalajlama tak określa kryteria: „Chiny nie powinny się martwić niepodległością Tybetu. Tybetańczycy nie powinni obawiać się niszczenia swych klasztorów. Niech Chiny i Tybetańczycy cieszą się zaufaniem”. Zaufania nie zbuduje się jednak żadnym przemówieniem. Trzeba wiarygodnych zapewnień. „Niech Tybetańczycy kierują swoimi wewnętrznymi sprawami i swobodnie decydują o rozwoju społecznym, gospodarczym i kulturalnym”, mówi Dalajlama. Innymi słowy, domaga się prawdziwej autonomii i systemu demokratycznego dla większego Tybetu. Oraz chronienia tybetańskiej religii i kultury. Bez tego nie ma mowy o zaufaniu Tybetańczyków.
Pekin też nie może patrzeć z ufnością na „prawdziwą autonomię” czwartej części swego terytorium. Po części dlatego, że autorytarne rządy nie mają skłonności do dzielenia się władzą. Niemniej i władcy, czy to autorytarni, czy to demokratyczni, też cierpią na pewne ograniczenia. Dla mnie „większy Tybet” jest tylko regionem. „Prawdziwa autonomia” również nie powinna stanowić większego problemu. Jeśli nie będzie groźby niepodległości, powierzenie kontroli Tybetańczykom zmniejszy tylko finansowe obciążenie Chin. Jedyny kłopot sprawia „system demokratyczny”. I nie mam tu na myśli zagrożenia, jakim jest demokracja dla władzy autorytarnej. Idzie o wyzwanie, jakie stanowi demokracja dla chińskiego panowania nad Tybetem. Nie zniknie ono nawet po zdemokratyzowaniu całego kraju. Społeczeństwo, które nie ma tradycji demokratycznych i posiada potężny bagaż nienawiści, łatwo może wykorzystać demokrację do podsycania nacjonalizmu. W nagle otwartej przestrzeni społeczeństwo, elity i media często doprowadzają do „syndromu placu”. Niemal na pewno bylibyśmy świadkami wyścigu do skrajności. Ekstremiści zawsze są w nim górą. Wszystko to widzieliśmy już na placu Tiananmen w 1989 roku. Załóżmy, że demokratyczne mechanizmy – referendum, głosowanie, opinia publiczna, wolność słowa – uruchomią „syndrom placu” i zaowocują niepodległością. Żaden chiński przywódca nie zgodzi się na utratę czwartej części terytorium, „większego Tybetu”. Musi to niepokoić nie tylko obecny reżim autorytarny, ale i, nawet w większym stopniu, przyszłe rządy demokratyczne. Dziś Pekin może bowiem rozwiązać problem, sięgając po przemoc, a przyszły rząd demokratyczny nie zdoła usprawiedliwić gwałtu na demokracji.
Rozdźwięk między Pekinem a Dalajlamą nie jest więc celem, lesz tyczy środków jego osiągnięcia. Rozbieżność celów w oczywisty sposób uniemożliwiałaby współpracę. Nie ma jednak powodu, by obie strony były wobec siebie wrogie tylko dlatego, że posługują się innymi środkami. Musimy skupić się na jednym. Czy jest sposób na wypracowanie takiej demokracji, która nie doprowadzi do „syndromu placu”? Jeżeli Chiny będą pewne swego panowania nad Tybetem, nic nie powinno stanąć na przeszkodzie idei „prawdziwej autonomii większego Tybetu”. To zaś sprawi, iż Tybetańczycy będą mieli pewność, że mogą chronić i rozwijać swą unikalną kulturę.
Problem Tybetu ma wiele wymiarów. Wierzę jednak, że można go rozwiązać, jeśli tylko znajdziemy odpowiedni klucz.
 

Lhasa i Pekin, maj-lipiec 2000


[powrót]