Niewidzialne kajdany
Sytuacja byłych więźniów politycznych w Tybecie
Wprowadzenie
Rokrocznie dwa, trzy tysiące Tybetańczyków uciekają ze swojej ojczyzny.
Z reguły wędrują przez Nepal do Indii, choć niektórzy trafiają później
do innych państw. Są wśród nich dzieci, które chcą się uczyć, i pielgrzymi,
pragnący zobaczyć Dalajlamę i wrócić potem do Tybetu. Wielu wracać jednak
nie zamierza – w tym byli więźniowie polityczni: mnisi, mniszki i świeccy,
dla których życie za murami więzienia okazało się tak trudne, iż musieli,
najczęściej niechętnie, zdecydować się na ucieczkę za granicę.
W raporcie tym omówimy sytuację byłych więźniów politycznych. Choć
dotyczy on przede wszystkim ostatnich lat, opiera się na relacjach, napływających
do TIN od 1987 roku, kiedy to po fali protestów niepodległościowych władze
chińskie zaczęły odchodzić od bardziej liberalnej polityki, zainicjowanej
przez Hu Yaobanga, pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Chin, który
złożył wizytę w Tybecie w 1980 roku.
Wszystkie te przygnębiające świadectwa są do siebie bardzo podobne.
Mnisi i mniszki, stanowiący lwią część więźniów politycznych, są z reguły
informowani, że po zwolnieniu nie będą mogli wrócić do macierzystych klasztorów
ani wstąpić do innej instytucji monastycznej. Świeccy, którzy przed wyrokiem
mieli pracę, najczęściej nie mogą jej podjąć, a znalezienie innego zajęcia
okazuje się niemal niemożliwe. Władze traktują ich podejrzliwie, śledzą,
wzywają na przesłuchania, zatrzymują na krótkie okresy.
Choć wydaje się, że po roku 1987 nie skazano na śmierć żadnego tybetańskiego
więźnia politycznego, w okresie tym na skutek brutalności strażników i
funkcjonariuszy zginęło co najmniej 39 skazanych. Potęguje to lęk, jaki
budzą w Tybetańczykach służby bezpieczeństwa i system penitencjarny. Byli
więźniowie często chorują z powodu obrażeń, jakie zadano im za kratami;
wielu opisuje symptomy traumy, wywołanej uwięzieniem, strachem, niepewnością
i frustracją, związaną z sytuacją, w jakiej znaleźli się po zwolnieniu.
Problemy te nie dotyczą wyłącznie samych więźniów, ale także ich krewnych,
przyjaciół i znajomych. Ludzie ci, automatycznie, stają się podejrzani
przez skojarzenie. Władze chcą, by rodziny ręczyły za „dobre zachowanie”
zwalnianych, którzy często stanowią dla nich poważne obciążenie, gdyż nie
mogą zarobić na swoje utrzymanie lub wymagają długotrwałego, kosztownego
leczenia.
Za symboliczny, kilkuminutowy, a bywa, że jeszcze krótszy pokojowy
protest, polegający na wzniesieniu niepodległościowego okrzyku lub rozrzuceniu
garści politycznych ulotek, płaci się niezwykle wysoką cenę. Władze chińskie
reagują obsesyjnie na „separatystyczne” nastroje Tybetańczyków i przedstawicieli
innych „mniejszości narodowych”. Partia, rząd i armia boją się rozpadu
państwa i utraty kontroli. Z materiałów propagandowych, które publikuje
się w pięćdziesiąt lat po podpisaniu Siedemnastopunktowej Ugody, wynika
jasno, że Pekin wciąż widzi w „separatyzmie” poważne, permanentne zagrożenie.
Traumę, związaną z maltretowaniem za kratami, pogłębia sytuacja, w
jakiej znajdują się byli więźniowie polityczni po zwolnieniu. Żyją w świecie,
którym rządzą służby bezpieczeństwa, wyposażone przez państwo w niezwykłe
uprawnienia, mające zapewnić porządek publiczny i odbierające wszelką podmiotowość
jednostkom. Paraliżująca świadomość braku jakichkolwiek gwarancji bezpieczeństwa
osobistego, zagrożenia dla najbliższych i setki zamkniętych przed nimi
drzwi sprawiają, że byli więźniowie nie potrafią lub po prostu nie mogą
znaleźć sobie miejsca w społeczeństwie.
Terminologia
Terminem „były więzień polityczny” określamy tu osoby oskarżone, osądzone,
skazane przez chińskie sądy i zwolnione po odbyciu kary za przestępstwo
polityczne oraz zatrzymanych – często na długi czas – za działalność polityczną,
ale nigdy nie postawionych przed sądem.
Utworzony w 1965 roku Tybetański Region Autonomiczny (chiń. Xizang
Zizhiqu) obejmuje regiony Tybetu, leżące na zachód od Jangcy i podlegające
jurysdykcji rządu Dalajlamy (Tybet środkowy). Po 1949 roku inne zamieszkiwane
przez Tybetańczyków ziemie włączono do sąsiednich prowincji chińskich –
Qinghai, Gansu, Sichuan i Yunnan. Prefekturom, w których Tybetańczycy stanowili
„ludność zwartą”, władze chińskie nadały status autonomii.
W raporcie tym nazwa „Tybet” ma charakter etnograficzny i odnosi się
nie tylko do TRA, ale wszystkich ziem tybetańskich w granicach Chińskiej
Republiki Ludowej. Używamy tybetańskich nazw „regionów autonomicznych”,
w nawiasach podając ich chińskie odpowiedniki.
Nadzór i ograniczanie swobody poruszania się
Chińczycy mają bardzo wyrafinowany system inwigilacji. Obserwując ludzi,
których kiedyś zatrzymali i uzyskali dzięki temu materiały obciążające,
namierzają i powoli zamykają kolejne osoby. I tak były więzień pociąga
za sobą następnych. Może to trwać i dziesięć lat, a te związki wcale nie
muszą być silne – starczy spotkać się, zostawić coś u kogoś na przechowanie.
Prowadzą niezwykle rozbudowane dochodzenia. Nie tylko w poważnych sprawach,
związanych z czymś naprawdę niebezpiecznym: to są zupełne błahostki – ot,
zdjęcia Dalajlamy, jakieś papiery z Indii, zapiski, które pokaże się kilku
osobom. Tacy ludzie nie planują nic wielkiego, ale w aktach wszystko to
nabiera zupełnie innych proporcji: zagrażania bezpieczeństwu państwa czy
– do niedawna – działalności kontrrewolucyjnej.
Były więzień polityczny, obecnie uchodźca
Wobec byłych więźniów politycznych i osób zatrzymanych za działalność polityczną rutynowo stosuje się nadzór; osoby takie nie mogą też swobodnie podróżować. Środki te służą przede wszystkim kontroli i zastraszaniu. Choć nie wspominają o nich przepisy kodeksu karnego, dotyczące pozbawienia praw politycznych , wydają się one kluczowym elementem nowej, „wyprzedzającej” strategii służb bezpieczeństwa w Tybecie, którą wprowadzono na początku lat dziewięćdziesiątych i zatwierdzono podczas III Forum (1994), by zapobiegać masowym protestom politycznym Tybetańczyków. Nie ulega wątpliwości, że utrzymywanie „stabilizacji” w regionach tybetańskich ma dla władz znacznie większe znaczenie, niż poszanowanie praw indywidualnych. Dla byłych więźniów oznacza to poczucie izolacji, bezradności i niemożności powrotu do normalnego życia.
Po zwolnieniu
Opuszczając mury zakładu karnego, więźniowie otrzymują kopię dokumentu,
który nazywa się „zawiadomieniem o zwolnieniu”. Dokument ów sporządza się
w trzech egzemplarzach – drugi zostaje w więzieniu, a trzeci trafia do
władz okręgu lub miasta, w którym ma zamieszkać skazany . Czasem zawiera
on uwagi o zachowaniu więźnia – np. poddaniu się „reformie” lub sprawianiu
„kłopotów” podczas odbywania kary. Komentarze te są zazwyczaj bardzo zwięzłe;
szczegółowe informacje o więźniu znajdują się w aktach, które przekazuje
władzom lokalnym towarzyszący zwolnionemu funkcjonariusz. Jeżeli więzień
wraca do domu sam, musi stawić się w administracji i przekazać „zawiadomienie
o zwolnieniu”. Przed opuszczeniem więzienia skazany pouczany jest o nałożonych
nań restrykcjach.
TIN miał dostęp niemal wyłącznie do dokumentów, które wydaje się więźniom,
nie wiemy więc, czy egzemplarze przechowywane w zakładach karnych i przekazywane
władzom lokalnym są dokładnie takie same. Na znanych „zawiadomieniach”
nie ma żadnych wzmianek o ograniczeniach, związanych z pozbawieniem praw
politycznych.
Po przybyciu do rodzinnego miasta lub wioski, byli więźniowie są często
zmuszaniu do złożenia odcisków palców pod „lojalką”, w której zobowiązują
się do „dobrego zachowania”. Niektórzy odmawiają i wówczas deklaracje takie
muszą złożyć za nich najbliżsi krewni. Mniszka, która spędziła w Drapczi
ponad pięć lat i obecnie przebywa za granicą, powiedziała TIN, że Biuro
Bezpieczeństwa Publicznego przygotowało dokumenty, na których widniały
nazwiska skazanych i ich „zbrodnie”. Ani ona, ani inne zwalniane mniszki
nie chciały ich podpisać. „Wtedy zmusili naszych krewnych do podpisania,
że nigdy już nie dopuścimy się takich rzeczy. Moją kartkę podpisał starszy
brat”. Stosując takie praktyki, władze wywierają presję na byłych więźniów
i ich najbliższych, co często prowadzi potem do konfliktów.
Zdarza się, że krewni, obawiając się represji wobec całej rodziny,
namawiają byłych więźniów do konformizmu. „Nie było mnie, kiedy przyszli
do mojego domu – powiedział TIN Tybetańczyk, którego zatrzymano za rozlepianie
plakatów niepodległościowych i zwolniono w połowie lat dziewięćdziesiątych.
– Mówili, że otrzymali zawiadomienie o zwolnieniu, i pytali, gdzie jestem.
Zjawiłem się w domu po trzech tygodniach. Wszyscy prosili mnie, żebym stawił
się z dokumentami. Nie chciałem, ale poszedłem, bo strasznie się bali”.
Wydaje się jednak, że większość byłych więźniów natychmiast przekazuje
władzom lokalnym „zawiadomienia o zwolnieniu”.
Meldowanie się
Najpierw siedziałem w więzieniu i musiałem przestrzegać dyscypliny.
Teraz byłem „wolny”, ale gdy zaczęli mnie przesłuchiwać, poczułem się tak,
jakbym nadal był za kratami. Choć moje ciało wyszło z więzienia, presja
na moją głowę wcale nie zelżała.
Były więzień polityczny, zwolniony w 1994 roku
Władze w Lhasie odwiedzają byłych więźniów w domach prywatnych, sprawdzają
w miejscach publicznych i wzywają na przesłuchania. Z reguły za nadzór
nad nimi odpowiada funkcjonariusz z lokalnego komisariatu, drongmi ujonlhenkhang
(komitetu dzielnicowego) lub komórki, zajmującej się sprawami politycznymi.
Z nieoficjalnych raportów wynika, że zasięg owej kontroli bywa różny i
zależy od gorliwości „anioła stróża”. Zdaniem Tybetańczyka, który doświadczył
tego osobiście, wizyty i przesłuchania „służą ustaleniu, czy nadal myślisz
w kategoriach politycznych i prowadzisz jakąś działalność. Często próbują
też zastraszać, żeby zniechęcić do polityki”.
Poza granicami Lhasy byli więźniowie muszą regularnie meldować się
w lokalnym BBP. Częstotliwość tych wizyt bywa różna. Pewien więzień mówił
TIN, że najpierw musiał meldować się co tydzień, a potem co miesiąc, podczas
gdy innemu od razu polecono stawiać się raz w miesiącu (obaj mieszkali
w tybetańskich regionach prowincji Qinghai). Wydaje się, że z jednej strony
zależy to od zachowania skazanego w więzieniu i charakteru jego „przestępstwa”,
z drugiej zaś od czynników bardziej personalnych – osobistej wrogości i
ambicji funkcjonariusza czy też postawy zwierzchników, którzy mogą chcieć
mniej lub bardziej uprzykrzać życie więźniom. Informacje są zbyt skąpe,
by analizować różnice między poszczególnymi regionami.
Podczas wizyt w BBP były więzień jest pytany o to, co robi, gdzie bywa,
o czym myśli. „Wzywali mnie wielokrotnie – mówi pewien Tybetańczyk. – Trzy,
cztery razy zatrzymali na dwa, trzy dni. Ale traktowali zupełnie przyzwoicie.
Nie bili, uśmiechali się. Pytali, na przykład, o czym rozmyślałem po zwolnieniu
i (wyszedłem warunkowo, ze względów zdrowotnych) czy dobrze się czuję.
Chcieli wiedzieć, co myślę o tych latach, które spędziłem za kratami, i
o życiu w więzieniu. Pytali: Rozmawiałeś z kimś o tym? Gdzie byłeś? Z kim
się spotykałeś? Nadal myślisz o wolnym Tybecie? I tak dalej”.
Rozmowy te bywają dość nieformalne. Były więzień powiedział TIN, że
jego śledczy poili go alkoholem, „żeby wydobyć ze mnie, co naprawdę myślę”.
Inny mówi, że niektóre rozmowy były bardzo miłe, a on sam starał się nie
irytować funkcjonariuszy, uznając, że po prostu wykonują swoją pracę.
Po zwolnieniu – podobnie jak w więzieniu – skazanych pyta się przede
wszystkim o „reformy”, czyli „zmiany”, jakie zachodzą w ich „myśleniu”.
Były więzień z Qinghai mówi, że „funkcjonariusze udzielali nam rad, by
zmienić nasze myślenie. Powiadali, że o pewnych rzeczach lepiej nie myśleć.
Doradzali, zachęcali, całkiem miło, do myślenia o sobie, swoim życiu i
ambicjach, o dorabianiu się, o nie wchodzeniu w drogę rządowi, bo nie ma
innej drogi”. Inne źródło podaje, że funkcjonariusze często mówili o zwykłych,
codziennych sprawach, gdyż – jego zdaniem – wiedzieli, iż poruszając kwestie
polityczne, natychmiast obudzą czujność rozmówcy.
Nadzór dodatkowy
Byli więźniowie utrzymują, że obserwowano ich w domach i przy codziennych
zajęciach. Wydaje się, że czasami władze nie robią nic, by ukryć ów dozór
– skazani doskonale zdają sobie sprawę, że są śledzeni, i wiedzą, kto ich
obserwuje. Ostentacyjna jawność inwigilacji pozwala sądzić, że jej głównym
celem nie jest wykrywanie przestępstw czy ujawnianie tajemnic, lecz zastraszanie
i kontrolowanie poddawanych bezustannej presji jednostek. Odpowiada to
wyprzedzającej, zapobiegawczej strategii walki z protestami politycznymi,
którą wypracowano w latach dziewięćdziesiątych po potężnych demonstracjach
niepodległościowych z końca lat osiemdziesiątych.
Z nieoficjalnych raportów wynika, że przed ważnymi rocznicami służby
bezpieczeństwa drastycznie zwiększają nadzór nad byłymi więźniami i osobami,
podejrzewanymi o działalność polityczną. Z całą pewnością ma to zniechęcić
potencjalnych „wichrzycieli” do podejmowania protestów. Nadzór taki może
też oznaczać tymczasowe zatrzymanie.
Obiektem zainteresowania służb są nie tylko byli więźniowie polityczni,
ale także ich krewni, przyjaciele i znajomi. Policja często pyta krewnych,
co sądzą o działalności politycznej skazanego. „Szli za mną, gdy wypędzałem
stado na pastwisko – powiedział TIN były więzień. – Udawali, że polują
na antylopy. W tym samym czasie inni kręcili się wokół naszego domu. Pytali,
gdzie jestem i co porabiam. Ciągle mnie obserwowali. Najgorsze są pierwsze
miesiące, jakieś pół roku. Przez cały czas nie spuszczają cię z oka”.
Z wielu raportów wynika, że BBP niepokoi krewnych, przyjaciół i sąsiadów
skazanych. Były więzień polityczny, który mieszkał w okolicach Lhasy, powiedział
TIN, że zastępca dyrektora lokalnej prokuratury wielokrotnie przesłuchiwał
jego sąsiadów i raz uderzył w twarz żonę kolegi.
Byli zatrzymani
Wydaje się, że władze inwigilują wszystkie osoby podejrzewane o działalność
polityczną oraz ich bliskich. Nic nie wskazuje na to, by było to ściśle
związane z okresem pozbawienia praw politycznych. Obowiązek meldowania
się na policji nie dotyczy tylko byłych więźniów, którzy zostali osądzeni
i skazani (co z reguły obejmuje także karę pozbawienia praw politycznych).
W podobnej sytuacji znajdują się również byli zatrzymani, którzy nigdy
nie stanęli przez sądem.
Byłych mnich z tybetańskiej prefektury autonomicznej w Qinghai, obecnie
uchodźca, został zatrzymany w czerwcu 1995 roku przez policjantów, którzy
wkroczyli do jego klasztoru i skonfiskowali notatki duchownych. Zwolniono
go po siedmiu miesiącach, bez procesu, i pozwolono wrócić do klasztoru,
ale bezustanny dozór „uniemożliwiał prowadzenie normalnego życia”. „Kiedy
wypuszczali mnie w styczniu 1996 roku, dostałem list. Powiedzieli, że tak
naprawdę mnie nie zwalniają i że będę musiał stawiać się na każde wezwanie.
Nie wzywali mnie jednak. Policja powiedziała mi, że mam ich informować
i prosić o zezwolenie, gdybym chciał się gdzieś oddalić. Bardzo trudno
było mi się odnaleźć w klasztorze. Koło mojej celi zawsze kręcił się funkcjonariusz,
który mnie obserwował i podsłuchiwał. Kiedy wychodziłem, robili rewizję.
Wszędzie zostawiali ślady. Wchodzili jak złodzieje, tyle że nic nie kradli.
Odwiedzający mnie krewni nie mogli tego nie dostrzec. Wszyscy byli smutni
i przygnębieni”.
Choć nie postawiono mu żadnych zarzutów, ów mnich podlegał restrykcjom,
obowiązującym byłych więźniów politycznych. Nie było po temu żadnych podstaw
prawnych
– wystarczyło podejrzenie władz.
Groźby i prześladowania
Nadzór może polegać na częstych wizytach na przykład w miejscu pracy,
które zabierają czas i potęgują paraliżujący strach byłych więźniów. „W
1998 i 1999 – wspomina były więzień z Lhasy – zaczęli nas nachodzić i przesłuchiwać
przed każdym chińskim świętem. Przewozili do okręgowego BBP. Na komisariacie
każdy musiał opowiedzieć swoją historię. Od ósmego roku życia. Przy okazji
zdejmowali odciski wszystkich palców i całych dłoni. Robili to wielokrotnie,
żeby wyprowadzić nas z równowagi. Gdyby zdarzyło się to raz czy dwa razy,
nikt nie zwróciłby na to uwagi. Ponieważ ciągle się powtarzało, zaczynaliśmy
się bać przed każdym chińskim świętem”.
Inną formą prześladowań są krótkie zatrzymania i przesłuchania – o
każdej porze dnia i nocy, bez żadnego ostrzeżenia, z reguły przed drażliwymi
rocznicami. Z relacji byłych więźniów wynika, że otwierają oni listę podejrzanych
o przygotowywanie demonstracji. Wiarygodne źródło podaje, że między marcem
a 23 maja 2001 zatrzymano w Lhasie co najmniej dwunastu Tybetańczyków w
ramach „prewencyjnych” przygotowań do obchodów pięćdziesiątej rocznicy
Siedemnastopunktowej Ugody (jedynego dokumentu, podpisanego przez Tybetańczyków
i Chińczyków, który, zdaniem Pekinu, przyłączał do „macierzy” ziemie obecnego
Tybetańskiego Regionu Autonomicznego). Według nieoficjalnych źródeł, przed
czterdziestą rocznicą Powstania Lhaskiego (10 marca 1999) w stolicy regionu
zatrzymano co najmniej 80 osób, by zapobiec demonstracjom niepodległościowym.
Więziono je od kilku tygodni do sześciu, siedmiu miesięcy.
Z licznych relacji wynika, że policja rutynowo grozi byłym więźniom
śmiercią lub „skończeniem” za kratami. Z posiadanych przez TIN informacji
nie wynika, by władze chińskie skazały jakiegoś Tybetańczyka na śmierć
za „zagrażanie bezpieczeństwu państwa” lub „działalność separatystyczną”.
(Niemniej artykuł 113 kodeksu karnego ChRL, który przewiduje karę śmierci
za „zagrażanie bezpieczeństwu państwa”, był stosowany wobec Ujgurów z Xinjiangu.)
Dla byłych więźniów, którzy przeszli traumę wyroku i znajdują się w bardzo
trudnym położeniu, groźby te są jednak najzupełniej realne. Należy pamiętać,
że wielu z nich skazano na długoletnie wyroki za udział w symbolicznych,
pokojowych protestach, a następnie maltretowano i torturowano w więzieniach.
Musi to zostawiać psychiczne – jeśli nie fizyczne – blizny.
Wszystko wskazuje na to, że wielu skazanych grozi się ponownym wyrokiem
– za to, co mogliby powiedzieć – już w chwili zwolnienia. Pewna mniszka,
skazana w 1995 roku na cztery lata w Drapczi, powiedziała TIN, iż wychodząc
z więzienia, usłyszała: „Nie wolno ci robić teraz wielu rzeczy, a przede
wszystkim choćby pisnąć o tym, co spotkało cię w więzieniu. Twój wyrok
się skończył, ale nadal nie masz praw politycznych. Jeżeli będziesz gadać,
dostaniesz wyrok dwa razy wyższy od poprzedniego”.
Te akurat groźby padły jeszcze przed protestami, do których doszło
w Drapczi w maju 1998 roku i które kosztowały życie co najmniej dziewięciorga
Tybetańczyków – w tym pięciu mniszek. Władze zrobiły wszystko, by informacje
o demonstracjach i represjach nie wydostały się za mury więzienia. Choć
lhaskie Biuro Sprawiedliwości poinformowało w końcu przedstawicieli zachodnich
rządów, że w Drapczi doszło do protestu, polegającego na „wznoszeniu okrzyków”,
Chiny nadal zaprzeczają, że były ofiary śmiertelne.
„Wprowadzono nadzwyczajne środki bezpieczeństwa, by zablokować przepływ
informacji o protestach – powiedziało TIN tybetańskie źródło. – [W lipcu
1998] grozili, że każdy, kto puści parę z gęby, zostanie skazany na śmierć.
Kadry czekała odpowiedzialność karna”.
Funkcjonariuszom, którzy ujawnili prawdę o majowych protestach, groził
– zapewne zamknięty – proces o zdradę tajemnicy państwowej. Za przestępstwo
ujawnienia tajemnicy państwowej organizacji zagranicznej lub cudzoziemcowi
kodeks karny przewiduje karę do dziesięciu lat więzienia, a w przypadku
„szczególnie poważnym” – dożywocia (artykuł 111). Jeżeli „zbrodnia” taka
wyrządza „szczególną krzywdę państwu i ludowi”, zagrożona jest karą śmierci
(artykuł 113). Choć TIN nie zna przypadku skazania na karę śmierci za rozmowę
o sytuacji w więzieniu, fakt, iż Tybetańczycy traktują te groźby poważnie,
świadczy o ich przeświadczeniu, że władze są zdolne do wszystkiego.
Wiece edukacji politycznej
Byli więźniowie bywają zmuszani do udziału w specjalnych wiecach edukacji
politycznej, które są też środkiem kontroli, gdyż uczestnicy muszą odpowiadać
na pytania, dotyczące ich obecnej sytuacji. Według dobrze poinformowanego
źródła, ostatni wiec tego rodzaju odbył się w Lhasie tuż przed przypadającą
23 maja 2001 pięćdziesiątą rocznicą podpisania Siedemnastopunktowej Ugody.
5 marca 2001 (pięć dni przed rocznicą powstania) podobny wiec zorganizowały
władze miejskie oraz przedstawiciele Departamentu Sprawiedliwości TRA i
komendantury lhaskich więzień. Byli więźniowie i ich krewni musieli uczestniczyć
w obu „spotkaniach”. Funkcjonariusze przestrzegali skazanych przed słuchaniem
zagranicznych rozgłośni i mówili, że nie są usatysfakcjonowani ich postępami
w edukacji politycznej. „Powiedzieli byłym więźniom politycznym – informuje
źródło TIN – że korzystając z nowej polityki partii i sprzyjających okoliczności,
powinni całym sercem pomagać, a nie szkodzić społeczeństwu. Kazano im też
walczyć z elementami antypaństwowymi”.
Rzadko słyszy się o podobnych wiecach w innych regionach. „Nie przychodzili
do mnie, ale organizowali wiece dla mnichów, których wydalono z klasztorów,
i byłych więźniów – powiedział TIN Tybetańczyk z okręgu Lhundrup (chiń.
Lingzhi), który w 1995 roku trafił do aresztu Guca jako podejrzany o rozlepianie
plakatów i ulotek niepodległościowych. – W 1996 i pierwszej połowie 1997
roku było ich chyba pięć czy sześć. Prowadziło je sześciu funkcjonariuszy
grup roboczych z biura ds. religii, władz okręgu i miasta. Trwały koło
godziny. „Edukowali” i wypytywali, czym się zajmujemy, gdzie bywamy itd.
Cały czas robili notatki”.
Ograniczanie swobody poruszania się
Byli więźniowie z reguły nie mogą swobodnie podróżować. Według kodeksu
postępowania karnego z 1997 roku, restrykcje takie nie są jednak formalnym
elementem kary pozbawienia praw politycznych. Byli więźniowie polityczni
z TRA i innych regionów tybetańskich mówili TIN, że przed wyjazdem musieli
najpierw uzyskać zgodę sołtysa, a następnie aprobatę władz okręgu. Pytano
ich, gdzie jadą i jak długo zamierzają tam przebywać.
„W 1998 roku chciałem pojechać na operację do [...] – mówi źródło TIN.
– Musiałem uzyskać zezwolenie wydziału bezpieczeństwa BBP. Kiedy się po
nie zgłosiłem, zadawali mi mnóstwo bezsensownych pytań, np. o autobus,
którym zamierzam wracać. Po prostu nie mogłem na nie odpowiedzieć. Odesłali
mnie do domu, zmuszając do odłożenia operacji oka. Po dziesięciu dniach
powiedzieli mi, że mogę jechać”.
Kiedy władze obawiają się protestów, restrykcje bywają jeszcze surowsze.
Tak było w 1999 – roku okrągłych rocznic. Były więzień z Qinghai, który
uzyskał zgodę na podjęcie pracy w Lhasie i odwiedził rodzinne strony na
początku 1999, dowiedział się potem, że dosłownie minął się z funkcjonariuszami
BBP, którzy przez cztery dni wypytywali sąsiadów i krewnych o jego przyjazd.
W październiku – pięćdziesiąta rocznica utworzenia ChRL – byli więźniowie
z Lhasy właściwie nie mogli wychodzić na ulicę. „Cały czas siedziałem w
domu – powiedział TIN były więzień, który został zwolniony w połowie sierpnia
1999 i obecnie przebywa za granicą. – Wszystko przez chińską rocznicę z
1 października. W mieście roiło się od policjantów, którzy mieli nasze
zdjęcia. Nie mogliśmy wychodzić. Przez dwa miesiące nie próbowałem nawet
wyjrzeć za drzwi”.
Niektórzy funkcjonariusze okazują jednak byłym więźniom zdumiewającą
życzliwość, ryzykując, jak się wydaje, własnymi posadami.
Ograniczanie swobody poruszania się byłych zatrzymanych
Byli zatrzymani, którzy musieli ubiegać się o zgodę na opuszczenie rodzinnych
stron, informowali TIN o podobnych restrykcjach. „Wróciłem [do domu] następnego
ranka – mówi mnich, który spędził pięć miesięcy w areszcie śledczym Guca,
rozchorował się i został zwolniony bez postawienia zarzutów. – Kazali mi
przyprowadzić kogoś, kto za mnie poręczy, i sołtysa. Usłyszałem, że zostałem
zwolniony. Przyjęli moje zapewnienia, że nie rzucałem kamieniami. Podkreślali,
że przede wszystkim szło o tybetańską flagę. Skoro się pochorowałem, mogę
siedzieć w domu i szukać pomocy lekarza. Ostrzegali, że jeśli dopuszczę
się czegoś takiego w przyszłości, zostanę ukarany z całą surowością. Powiedzieli,
że przez rok nie wolno mi wyjeżdżać. Gdyby była taka konieczność, miałem
się stawić w administracji okręgu z rekomendacją bezpośrednich przełożonych.
Bez tego nie mogłem się nigdzie ruszyć. Powiedzieli mi też, że nie mogę
się kontaktować z klasztorem ani z ludźmi”.
Podobne restrykcje nałożono na mnicha, którego zatrzymano za stawianie
oporu grupie roboczej i próbę ucieczki do Indii. „Obawiając się, że zostanie
aresztowany za pyskówki z członkami grupy roboczej, która prowadziła w
klasztorze edukację patriotyczną, rodzice postanowili wysłać go do Indii
– powiedział TIN jego siostra. – Niestety, ucieczka się nie powiodła i
trafił do aresztu w Szigace, gdzie był przesłuchiwany. Nie przyznał się
do niczego i po kilku dniach został zwolniony. Tyle że grupa robocza doniosła
już o nim policji. Ci z komisariatu zabronili mu wyjeżdżać. Gdyby chciał,
miał prosić ich o pozwolenie”.
Warto zauważyć, że restrykcje takie nakłada się nie tylko na byłych
więźniów i zatrzymanych, ale również na mnichów i mniszki z wielu klasztorów.
1 lutego 1999 władze Lhasy zarządziły, że każdy mnich, który zamierza prowadzić
„działalność religijną” poza swoim klasztorem, musi uzyskać „certyfikat
personelu religijnego” oraz „pisemną zgodę zarządu miejsca uprawiania działalności
religijnej”. Egzekwowanie tych przepisów pozwoliłoby na kontrolowanie wszystkich
ceremonii religijnych za murami klasztorów. Artykuł 18 Regulaminu klasztoru
Kardze (chiń. Ganzi) w Tybetańskiej Prefekturze Autonomicznej Kardze prowincji
Sichuan stanowi: „Mnisi, którzy pragną opuścić świątynię poza wyznaczonymi
dniami wolnymi, muszą uzyskać zgodę zarządu i pisemne zezwolenie, bez którego
nie wolno opuszczać klasztoru”.
Władze są tak podejrzliwe, że usiłują kontrolować ruchy i poczynania
nawet tych mnichów i mniszek, którzy nie mieli nic wspólnego z jakąkolwiek
działalnością polityczną.
Podstawy prawne
Artykuł 14 Tymczasowych Przepisów TRA w sprawie Wszechstronnego Kierowania
Bezpieczeństwem Publicznym (przyjętych na dziesiątym posiedzeniu Stałego
Komitetu Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych TRA) stanowi: „Departamenty
bezpieczeństwa publicznego odpowiadają za kontrolowanie, nadzorowanie i
reformowanie osób inwigilowanych, korzystających z zawieszenia wykonania
wyroku, zwolnionych warunkowo lub ze względów zdrowotnych. Lokalne komitety
wiejskie lub dzielnicowe, którym podlegają wyżej wymienieni, będą współpracować
z prokuraturą ludową, która będzie sprawdzać i nadzorować ich pracę”.
Nie istnieje żadna definicja „osoby inwigilowanej”, nie wiadomo więc
kim są „inwigilowani” i „inwigilujący”.
Artykuł 54 kodeksu karnego, dotyczący pozbawienia praw politycznych,
nie mówi o ograniczaniu swobody poruszania się byłych więźniów ani, tym
bardziej, byłych zatrzymanych, którym nie postawiono żadnych zarzutów.
Artykuł 58 stanowi, że osoba pozbawiona praw politycznych „będzie (...)
poddana nadzorowi”, którego nie zdefiniowano. Z praktyki wynika, że obejmuje
on obowiązek meldowania się i inwigilację, którą prowadzi policja lub inne
organy bezpieczeństwa.
W kodeksie karnym są jednak przepisy (Rozdział III: Kary, Część I:
Rodzaje kar), które oddają doświadczenia byłych więźniów. Wedle tych artykułów,
„kontrola” jest jedną z kar i należy do tej samej kategorii co „kara więzienia”;
nie nazywa się jej karą „dodatkową” ani „środkiem” stosowanym po zwolnieniu.
Sąd może skazać na „kontrolę” na okres od trzech miesięcy do dwóch lat.
W tym czasie „kontrolowany” musi „poddać się nadzorowi”, „meldować o swoich
działaniach zgodnie z wymaganiami sprawującego kontrolę organu” (tzn. odpowiedniej
komórki BBP) oraz „meldować i uzyskać zgodę sprawującego kontrolę organu
na zmianę miejsca zamieszkania bądź wyjazd z miasta lub okręgu”. Karę tę
wymierza się najwyraźniej za przestępstwa lżejsze, gdyż jej wymiar nie
przekracza dwóch lat. Wydaje się, że byli więźniowie i zatrzymani de facto
doświadczają tej właśnie kary, tyle że bez żadnych limitów czasowych. TIN
nie zna przypadku formalnego skazania na „kontrolę” byłego więźnia ani
zatrzymanego (ci ostatni w ogóle nie stają przecież przed sądem).
Należy wspomnieć tu również o dwóch artykułach Konstytucji ChRL. Artykuł
51 stanowi, że obywatele ChRL „korzystając z wolności i praw, nie mogą
szkodzić interesom państwa”, a artykuł 54 nakłada na nich obowiązek „strzeżenia
bezpieczeństwa, honoru i interesów macierzy; nie wolno im popełniać czynów,
które mogłyby szkodzić bezpieczeństwu, honorowi lub interesom macierzy”.
Konstytucyjne prawa i wolności są więc w ChRL ściśle podporządkowane interesom
państwa. Państwa, przyznającego niezwykłe uprawnienia policji (mającej
strzec bezpieczeństwa i porządku publicznego) i nie posiadającego niezależnych
sądów, które mogłyby określić granice władzy policji i precyzyjnie zdefiniować
interesy państwa.
Restrykcje wobec duchownych
Gdy mnie zwalniali, funkcjonariusze z Drapczi mówili: „Jesteś nadal
więźniem. Na dwa lata odebrano ci prawa polityczne. Nie wolno ci robić
ani mówić wielu rzeczy. Jak będziesz gadać, wrócisz do więzienia. Nie masz
żadnych praw. Nie możesz wrócić do klasztoru ani zamknąć w pustelni. Nie
wolno ci się nigdzie ruszyć bez zezwolenia z okręgu i z miasta. Jeżeli
chcesz iść do szpitala, musisz mieć przepustkę”. Tak mi powiedzieli.
Mniszka, którą zwolniono z Drapczi w 2000 roku
W latach dziewięćdziesiątych mnisi i mniszki, których skazano za przestępstwa
polityczne, nie mogli wracać do macierzystych klasztorów ani wstępować
do innych instytucji monastycznych. Wielu otrzymało formalne zakazy; inni
nie potrafili odnaleźć się w klasztorach z powodu politycznej presji. W
takiej sytuacji znajduje się dwie trzecie byłych więźniów. Z danych TIN
wynika, że na początku 2001 mnisi i mniszki stanowili 74 procent 266 znanych
więźniów politycznych; w latach 1987-2001 odsetek ten wynosił około 68
procent. Władze widzą w klasztorach źródło potencjalnych protestów i robią
wszystko, by zaangażowani politycznie duchowni nie tworzyli grup oporu.
W przeszłości klasztory przymykały oko na „nieoficjalnych” mnichów, ale
w ostatnich latach stało się to zbyt ryzykowne.
Niemożność powrotu do klasztoru jest dla zwalnianych z więzień duchownych
społeczną, finansową i psychologiczną katastrofą. Zamykając przed nimi
klasztory, odbiera się im kontakt z nauczycielami, przyjaciółmi, grupą
społeczną i źródłem utrzymania. Choć byli więźniowie kontynuują w domach
studia i praktykę duchową, z pewnością nie mogą się im poświęcić tak, jak
w klasztorze, u boku nauczyciela. Niezależnie od tego, czy wrócą w rodzinne
strony czy pozostaną w Lhasie, muszą znaleźć źródło utrzymania. Konieczność
podjęcia pracy uniemożliwia kontynuowanie pełnych studiów religijnych.
Stres i ciągła inwigilacja (często również prześladowania) przywodzą wielu
duchownych do przekonania, że w takich warunkach nie utrzymają zakonnych
ślubowań, i każą im szukać innych rozwiązań. Niektórzy rezygnują z powołania,
inni uciekają do klasztorów w Indiach, Nepalu itd.
Wydaje się, że restrykcje, uniemożliwiające zwalnianym z więzień duchownym
powrót do klasztorów, były jednym ze skutków ubocznych fali politycznych
protestów i niepokojów z końca lat osiemdziesiątych. Walkę z religijnością
Tybetańczyków rozpoczęto w 1959 roku. W połowie lat sześćdziesiątych zamknięta
była już większość klasztorów; resztę zburzono na początku lat siedemdziesiątych,
zakazując jednocześnie wszelkich praktyk religijnych. Politykę wobec religii
złagodzono dopiero na początku lat osiemdziesiątych. Tybetańczycy mogli
znów praktykować, przywdziewać zakonne szaty i odbudowywać główne klasztory.
W 1986 roku Chińczycy zaczęli mieć problemy z rosnącą liczbą duchownych
i instytucji religijnych; stało się jasne, że Tybetańczycy nie zamierzają
zaakceptować oficjalnych granic odzyskanych swobód religijnych. Od końca
1987 do pierwszych miesięcy 1989 roku przez Lhasę przetaczały się potężne
manifestacje, w których uczestniczyło wielu mnichów i mniszek. Demonstranci
trafiali za kraty, a władze pracowały nad nową strategią walki z protestami.
Jej elementem było zamknięcie klasztorów przed zwalnianymi z więzień duchownymi.
Po zwolnieniu
Władze zwiększyły kontrolę nad buntowniczymi mnichami i mniszkami w
latach dziewięćdziesiątych. Na początku dekady niektórym więźniom zezwalano
na powrót do klasztorów. Palden Gjaco, zwolniony z Drapczi w sierpniu 1992,
wspomina, że komendantura poinformowała go, iż zgodzi się na jego powrót
do klasztoru Drepung, o ile uzyska zgodę Biura ds. Religii i zarządu świątyni
. Z danych TIN wynika, że w połowie lat dziewięćdziesiątych przypadki takie
były już niezwykle rzadkie. Zacieśniająca się sieć kontroli praktycznie
uniemożliwiała zwalnianym z więzień duchownym z TRA powrót do klasztoru.
Skąpość relacji spoza TRA uniemożliwia wiarygodną ocenę strategii władz
w innych regionach tybetańskich.
Nie ulega wątpliwości, że wielu Tybetańczyków, których skazano za przestępstwa
polityczne, pragnie po zwolnieniu wrócić do zakonnego życia. Władze nie
przyznają jednak byłym więźniom statusu „personelu religijnego”, a to oznacza,
że nie mogą oni przebywać w klasztorach. Co więcej, wielu musi wracać do
rodzinnych domów, które często leżą daleko od macierzystych instytucji
monastycznych. Nawet jeśli skazany przerejestrował wcześniej swoje „zezwolenie
na pobyt” (tyb. themtho; chiń. hukou) z rodzinnej miejscowości na klasztor,
dokument ten przesyła się do zakładu karnego, a po zwolnieniu – do miejsca
urodzenia. (W praktyce wielu mnichów nie przerejestrowuje zezwoleń, by
władze nie skonfiskowały należnej im ziemi w rodzinnych wioskach.)
Większość duchownych próbuje wrócić do swoich klasztorów. „Człowiek,
który wydawał mi dokumenty, oświadczył, że nie mogę wrócić do klasztoru
– powiedział TIN mnich z prefektury Lhoka (chiń. Shannan) TRA, którego
zwolniono z więzienia w 1997 roku. – Dotyczyło to wszystkich więźniów.
Gdybyśmy wrócili, ukaraliby tych, którzy pozwolili nam zostać. Rodzina
pytała w klasztorze, czy pozwolą mi wrócić, sam też poszedłem do nauczyciela
i spytałem, czy mogę zostać. Powiedział, że to wykluczone”.
Inny mnich, którego w 1996 skazano na rok więzienia za „szerzenie propagandy
kontrrewolucyjnej”, naraził się na dodatkowe kłopoty, apelując do władz
lokalnych. „Kiedy mnie wypuścili, pojechałem do rodziców – powiedział TIN
– a potem poruszyłem niebo i ziemię, by wrócić do klasztoru. Powiedzieli
mi, że jako kontrrewolucjonista nie mogę być mnichem, nosić zakonnych szat,
swobodnie podróżować itd. Zabronili mi nawet jeżdżenia do Lhasy. Zwróciłem
się do przełożonego lokalnego BBP. To samo. Jako kontrrewolucjonista nie
mogłem nosić zakonnych szat przez cztery czy pięć lat, odprawiać pudż [rytuałów
religijnych] w domach prywatnych, wchodzić na teren klasztoru bez specjalnego
zezwolenia itp. Chiny gwarantują wolność religii – odparłem – i proszę,
by mi ją zwrócić. Powiedzieli, żebym się do nich zgłosił za jakieś pięć
lat, a wtedy rozważą moje podanie. Chcieli mnie skończyć jako mnicha. Gdybym
przez te cztery czy pięć lat miał żyć świeckim życiem, mógłbym przecież
złamać moje ślubowania”.
Okres oczekiwania na ewentualną zgodę na powrót do klasztoru – o ile,
oczywiście, władze nie znalazłyby żadnych przeciwwskazań – wydaje się zupełnie
płynny. Mnich odniósł wrażenie, że władzom chodziło tylko o to, by zrezygnował
z powołania.
Inne źródło, mnich z małego klasztoru szkoły kagju w prefekturze Lhoka,
twierdzi, że urzędnicy, którzy próbują pomagać byłym więźniom, narażają
się na kłopoty: „Po zwolnieniu [na początku 1995] liczyłem na to, będę
mógł być mnichem. Próbowałem kontynuować studia w Sera, Gandenie i Drepungu.
Nie można tam jednak zostać bez rekomendacji lokalnego departamentu religii.
(...) Próbowałem w mojej prefekturze, ale okazało się to bardzo trudne.
Znałem wysoko postawionych urzędników, ale strasznie się bali, bo byłem
po wyroku. Gdyby mi pomogli, mieliby problemy”.
Nieliczni, którym udaje się wrócić do klasztorów, są bezustannie inwigilowani
i narażeni na wydalenie. Mnich z klasztoru w prowincji Qinghai, któremu
pozwolono wrócić do świątyni po odbyciu wyroku, uciekł z Tybetu na wieść,
„że mają mnie znowu wezwać na przesłuchanie”. Był przekonany, że nawet
gdyby nie odebrano mu praw politycznych, „ciągle prowadziliby dochodzenie”.
Inny mnich z jednego z największych klasztorów w TRA, którego aresztowano
za udział w demonstracji w Lhasie w 1988, powiedział TIN, że pozwolono
mu wrócić do klasztoru w 1994 roku. Zgodę Komitetu Demokratycznego Zarządzania
wyjednał Rinpocze [inkarnowany lama], uważający go za „bardzo zdolnego
ucznia, który powinien kontynuować studia i [monastyczne] debaty”. Po śmierci
Rinpocze w 1999 roku grupa robocza kazała mu jednak natychmiast opuścić
klasztor. Nic nie wskazuje na to, by w grę wchodziły inne czynniki – dziewięć
lat po zwolnieniu z więzienia ów mnich nadal budził podejrzliwość władz.
Gdy zabrakło protektora, musiał odejść ze świątyni.
Wszystko wskazuje na to, że zwalniani z więzień duchowni postępują
bardziej racjonalnie, nie zabiegając o oficjalne zezwolenie, lecz szukając
bardziej „dyskretnych” rozwiązań. Niektórzy byli więźniowie twierdzą, iż
mówiono im, że mogą studiować, ale nie mieszkać w klasztorach. „Jak mnie
wypuścili, wróciłem do klasztoru – powiedział TIN mnich z TRA, który spędził
dwa lata w areszcie śledczym Guca. – Wcześniej ogłosili, że więźniowie
i ci, co byli w Indiach, nie będą przyjmowani do klasztorów. W świątyni
usłyszałem, że nie wolno mnie przyjąć, ale mogę, kiedy chcę, przychodzić
się uczyć. Przez pewien czas pracowałem w Lhasie, ale potem rodzice powiedzieli,
że powinienem wrócić do domu. Posłuchałem. Przez pewien czas nie wychylałem
nosa za próg, ale później zacząłem czytać po domach [religijne] księgi
i odprawiać rytuały. Spędzałem też wiele czasu w klasztorze, ale oficjalnie
nie byłem mnichem”.
Nie wiadomo, czy ów mnich odprawiał rytuały „oficjalnie”. Inni byli
więźniowie twierdzą, iż kategorycznie zakazywano im takich praktyk. Władzom
trudniej jednak monitorować domy prywatne niż instytucje monastyczne.
Nie ulega wątpliwości, że byli więźniowie starają się unikać większych
zgromadzeń – np. uroczystości religijnych – gdyż zdają sobie sprawę, iż
w razie jakichkolwiek niepokojów automatycznie znajdą się na szczycie listy
podejrzanych. Przerażeni konsekwencjami, jakie mogą spaść na nich samych
i najbliższych krewnych, narzucają sobie dodatkowe „restrykcje”.
Zatrzymani, którym nie postawiono żadnych zarzutów
Zakaz powrotu do klasztoru obowiązuje nie tylko byłych więźniów i osoby
formalnie pozbawione praw politycznych, ale i zatrzymanych oraz duchownych,
którzy byli w Indiach, gdyż ludzie ci wzbudzają podejrzliwość władz, nawet
jeśli nie mają żadnej „przeszłości politycznej”.
Mnich z klasztoru Dunphu Czoekhor w okręgu Gongkar (chiń. Gong’ga)
prefektury Lhoka spędził miesiąc w areszcie śledczym BBP Cethang, gdyż
w 1997 roku odmówił podpisania dokumentu potępiającego Dalajlamę. „Kiedy
mnie wypuszczali, dostałem zaświadczenie – powiedział TIN. – Drugi dokument
wysłano do władz okręgu, które kazały mnie obserwować. Funkcjonariusze
z aresztu powiedzieli mi, że nie mogę wrócić do klasztoru ani nosić szat”.
Wielu zatrzymanych nie próbuje nawet wracać do klasztorów, uznając
że nie ma na to szans lub nie chcąc narażać innych. Mniszkę z klasztoru
w regionie Gjance, która uczestniczyła w wielu masowych protestach w 1989
roku, przesłuchiwano przez tydzień w Szigace. Została zwolniona, ale przez
trzy lata musiała meldować się na komisariacie i nie mogła odprawiać rytuałów
w prywatnych domach. Pytana przez TIN, czy próbowała wrócić do klasztoru,
odparła: „Nie. I tak by się nie zgodzili. Ja naprawdę kocham mój klasztor,
ale zdawałam sobie sprawę, że nie ma dla mnie powrotu. Nie chciałam stawiać
w trudnej sytuacji innych mniszek. Wiedziałam, że wracając, przysporzę
im tylko problemów. To była sprawa polityczna – żadnych szans na powrót”.
Ci, którym udaje się wrócić, czują, że nie mogą zostać. „Przed zatrzymaniem
mieszkałem w klasztorze – wspomina mnich, który w 1998 roku spędził sześć
miesięcy w areszcie za posiadanie ulotki politycznej. – Wróciłem do klasztoru,
ale lama powiedział mi, że muszę odejść. Odparłem, że mam tu izbę, którą
zbudowałem własnymi rękoma, i że będę w niej mieszkać. Lama powtórzył,
że nic to nie zmienia. Wtedy pokazałem mu moje themtho [zezwolenie na pobyt]
i zapytałem, gdzie mam mieszkać, jeśli nie w miejscu zameldowania. Nie
odpowiedział”. Ów mnich spędził w klasztorze jeszcze piętnaście dni, odmawiając
udziału w sesjach edukacji patriotycznej. Potem uciekł za granicę.
Kwestie proceduralne
Kłopoty z powracaniem do instytucji monastycznych nasilają się od końca
lat osiemdziesiątych. Procedura formalnego przyjmowania do klasztorów pozwala
obecnie władzom lokalnym, służbom bezpieczeństwa i komórkom partii na „prześwietlenie”
każdego kandydata; przebywanie w klasztorze bez zgody tych organów jest
nielegalne. Władze mogą odrzucić każdego kandydata, nie podając powodów
takiej decyzji i nie ponosząc za nią żadnej odpowiedzialności prawnej.
Mnisi i mniszki, skazani za przestępstwa „polityczne” i przyjęci potem
do klasztorów, mogą zostać w każdej chwili wydaleni. Działające we wszystkich
świątyniach Komitety Demokratycznego Zarządzania (KDZ) mają prawo usunąć
duchownego, którego uznają za niepożądanego. Ponieważ lojalność polityczna
(ściślej „miłość do macierzy”) stanowi integralną część tzw. „normalnej
praktyki religijnej”, na KDZ-ach spoczywa obowiązek wydalania wszystkich,
którzy się nią nie wykazują.
Praktycznie rzecz biorąc, problem pojawia się, ilekroć trzeba wykazać
„właściwą” postawą polityczną. Sytuację utrudnia prowadzona we wszystkich
świątyniach kampania edukacji patriotycznej, której głównym celem jest
zacieśnienie kontroli nad klasztorami. W ramach kampanii władze zmieniają
struktury zarządzania klasztorami, wprowadzają nowe dowody tożsamości (certyfikaty
personelu religijnego) oraz obowiązkowe zajęcia edukacyjne i egzaminy pisemne.
Duchowni muszą „kochać kraj (Chiny, nie Tybet) oraz religię” i wyrzec się
Dalajlamy . Mnisi i mniszki, którzy nie spełniają tych wymagań, są z reguły
wydalani lub pozbawiani „certyfikatów”, pozwalających na przebywanie w
klasztorze.
Zdarzało się, że duchowni, którzy nie złożyli wymaganych oświadczeń
politycznych, zostawali w świątyniach. Takie „przeoczenia” grup roboczych
są jednak odstępstwem, a nie regułą.
W ramach kampanii edukacji patriotycznej narzuca się również limity
liczbowe, usuwając osoby „nadliczbowe” lub przebywające w świątyniach bez
oficjalnych zezwoleń. Szczególne dotyka to byłych więźniów, którzy nie
mogą liczyć na „certyfikat”. Nielegalni rezydenci odchodzą z własnej woli
albo są do tego zmuszani – bywa, że brutalnie – przez grupy.
Zarządy klasztorów
Priorytetem władz w Tybecie jest walka z „tendencjami separatystycznymi”.
Często podkreśla się, że religia nie może być wykorzystywana w celach politycznych
– i to, między innymi, tłumaczy zamykanie klasztorów przed byłymi więźniami.
Instytucje religijne uznawane są za mateczniki opozycji; usuwając z nich
więźniów politycznych, władze zapobiegają tworzeniu zorganizowanego ruchu
oporu.
Urzędnicy lokalni, którzy mogą w duchu sympatyzować z przekonaniami
i poczynaniami byłych więźniów, muszą zastanawiać się, jak ich zwierzchnicy
odbiorą przyjęcie do klasztoru takiej osoby – zwłaszcza jeśli znów podejmie
ona działalność polityczną. Byli więźniowie mogą mieć negatywny wpływ na
innych duchownych i świątynię. Ponieważ rząd traktuje z najwyższą podejrzliwością
wszystkich, którzy utrzymują z nimi kontakt, sama ich obecność naraża klasztor
na zarzuty o skryte popieranie „separatyzmu”, a to oznacza poważne kłopoty
dla całej instytucji.
W przeszłości, choć naruszało to przepisy, przełożeni klasztorów i
urzędnicy władz lokalnych często przymykali oczy na „nieoficjalnych rezydentów”.
Zmieniło się to jednak wraz z zaciśnięciem sieci kontroli – teraz świątynie
muszą opuszczać nie tylko byli więźniowie, ale i mnisi, nie posiadający
odpowiednich zezwoleń.
„Wróciłem do klasztoru i podjąłem studia – powiedział TIN mnich z TRA,
którego zatrzymano i zwolniono na początku 1995 roku. – Znikałem, gdy w
świątyni pojawiali się urzędnicy. Jak tylko odjechali, wracałem do studiów.
W 1999 roku powiedzieli mi, że muszę odejść. Opat zaczął się bać. Uznał,
że moja obecność może narazić na szwank innych mnichów”.
Przełożeni klasztorów często patrzą niechętnie na zakaz przyjmowania
byłych więźniów. Niektórzy, jeśli tylko mogą, starają się im pomóc. Pewien
mnich z dość dużego klasztoru spoza TRA został zwolniony z więzienia w
połowie lat dziewięćdziesiątych. Odebrano mu prawa polityczne na dwa lata.
W kilka dni po zwolnieniu udał się do opata (który, co podkreślał, piastował
też wysokie stanowisko polityczne) oraz klasztornego mistrza dyscypliny:
„Lama najpierw opowiadał mi o pożytkach i wadze pracy dla kraju. Pytał
też o zdrowie, bo wiedział, że chorowałem w więzieniu. Na koniec kazał
przykładać się do studiów religijnych. (...) Gdyby faktycznie słuchał Chińczyków,
natychmiast by mnie wydalił. Mnichów, którzy łamali zasady klasztorne –
na przykład, wszczynali bójki – wyrzucał od razu”. Dla tego mnicha protekcja
wysoko postawionego lamy okazała się jednak zbyt słabą ochroną. Wezwany
na przesłuchanie, uciekł z Tybetu.
Podstawy prawne
Konstytucja ChRL gwarantuje „wolność wierzeń religijnych”, a państwo
chroni „normalną działalność religijną” (artykuł 36), która – choć nikt
jej nie zdefiniował – jest w oczywisty sposób podporządkowana ideologicznemu
obowiązkowi „miłowania państwa i religii”. Wedle modelu narzucanego w ramach
kampanii reedukacji patriotycznej, zasady „normalnych wierzeń religijnych”
i „patriotyzmu” są nierozdzielne. Prymat patriotyzmu, czy raczej lojalności
wobec państwa, nie jest niczym nowym. W ChRL religia długo nie miała żadnego
statusu. Teraz jej „wolność” uzależniona jest od „miłości do macierzy”
i przestrzegania wytycznych państwa. Artykuły 51 i 54 podporządkowują korzystanie
z wolności i praw indywidualnych interesom państwa i nakładają na obywateli
ChRL obowiązek strzeżenia bezpieczeństwa, honoru i interesów macierzy.
W pomieszczonej w kodeksie karnym definicji pozbawienia praw politycznych
mówi się o zakazie gromadzenia się i zrzeszania. Nie wiadomo, czy zakaz
ów dotyczy też życia zakonnego, które obejmuje codzienne wspólne ceremonie
i rytuały. Trudno orzec, czy – a jeśli tak, to w jaki sposób – władze łączą
karę pozbawienia praw politycznych z korzystaniem ze swobód religijnych
(mających w ChRL charakter prawa politycznego). Jedno wydaje się pewne:
skazani za przestępstwa polityczne mnisi i mniszki nie mogą przebywać w
instytucjach religijnych, ponieważ władze widzą w nich zagrożenie dla państwa
i jego bezpieczeństwa.
Trudności w znalezieniu pracy
Kiedy podejmujesz działalność polityczną, skazujesz się na strach i
niepewność. W więzieniu, ma się rozumieć, jest jeszcze gorzej. Ale nawet
po zwolnieniu nie ma dla ciebie miejsca w społeczeństwie i możliwości zarabiania
na życie. Wyszedłem w 1994 i okazało się, że nie mogę wrócić do pracy.
Musiałem pojechać w rodzinne strony i robić w polu. Wszyscy byli więźniowie
polityczni mają takie problemy. Najlepiej wiedzie się tym, którzy prowadzili
własny interes, powiedzmy, sklepik. To szczyt marzeń. Ale i tak nikt nie
dorabia się większych pieniędzy – większość z nas zarabia jakieś 300 yuanów
[36 USD] miesięcznie. Żaden nie znalazł dobrej pracy.
Były więzień polityczny
Byli więźniowie polityczni mają ogromne trudności z powrotem do starej
lub znalezieniem nowej pracy oraz podjęciem nauki. Nikt jednak nie informuje
ich o restrykcjach tego rodzaju. Pracownicy urzędów państwowych lub podlegających
im placówek nie mają właściwie żadnych szans na powrót na stanowisko; firmy
prywatne boją się ich zatrudniać, obawiając się podejrzeń czy wręcz prześladowań.
Mnisi i mniszki, którzy nie mogą wrócić do klasztorów, muszą szukać pracy.
Przed podobnymi problemami stają wszyscy więźniowie polityczni, szukający
satysfakcjonującej pracy, środków do życia i miejsca w społeczeństwie.
Około 30 procent znanych TIN byłych więźniów politycznych pracowało
zarobkowo przed aresztowaniem. Dziewięć procent to urzędnicy państwowi,
a pięć (trzy w TRA, 16 poza jego granicami) – nauczyciele i studenci.
Pracownicy urzędów państwowych
Urzędnicy państwowi, których skazano za przestępstwo polityczne, nie
mają żadnych szans powrotu na piastowane wcześniej stanowisko.
„Po zwolnieniu nie mogłem wrócić do biura – powiedział TIN były urzędnik
administracji okręgu w prowincji Qinghai, którego aresztowano w 1993 i
zwolniono po czterech i pół roku. – Zacząłem szukać pracy. W departamencie
personalnym powiedzieli mi, że najpierw muszą obejrzeć moje akta. Obejrzeli.
Te z biura, i te z więzienia, czyli „czarną teczkę”. Wyraźnie się przestraszyli.
To będzie bardzo trudne, usłyszałem, idźcie do sekretarza partii. Poszedłem.
Sekretarz powiedział, że będą to musieli przedyskutować. Sekretarz był
Tybetańczykiem, miał jednego tybetańskiego zastępcę, reszta Chińczycy,
którzy natychmiast oświadczyli, że państwo nie może płacić pensji człowiekowi,
który występował przeciwko państwu. Kropka. Oczywiście, dowiedziałem się
tego później, prywatnymi kanałami. Nie miałem szans na pracę w żadnym urzędzie.
Pomyślałem, że w takim razie będę się dalej uczyć, prowadzić badania. Zaniosłem
papiery. Powiedzieli, że mogę przystąpić do egzaminu, ale potem i tak sprawdzą
moją polityczną przeszłość i odpadnę. Te drzwi też były zamknięte. Zostawał
mi tylko prywatny biznes. Ale jeśli nie możesz robić tego, co chcesz, zostaje
ci tylko gorycz”.
TIN zna kilka przypadków byłych więźniów, których zatrudniono w państwowych
firmach, niemniej ich etaty nie miały nic wspólnego z kwalifikacjami. Na
przykład wysoki urzędnik administracji państwowej, który został skazany
na cztery lata więzienia za udział w demonstracji politycznej, po roku
poszukiwań i zabiegów dostał, jak to ujął, „dość skromne stanowisko” –
pracę kasjera na stacji benzynowej.
Na powrót do pracy nie mają też szans byli pracownicy mediów. „Zostałem
uchodźcą, bo wyrzucili mnie z pracy – powiedział TIN dziennikarz, który
pod koniec lat osiemdziesiątych spędził dwa lata w więzieniu za szerzenie
propagandy kontrrewolucyjnej. – Nie mogłem znaleźć żadnego zajęcia. Naprawdę
szukałem. Bez szans”. Inny Tybetańczyk, pracujący przed wyrokiem w przedsiębiorstwie
państwowym, powiedział TIN, że choć dwa miesiące po zwolnieniu przyjęto
go z powrotem, szybko został zwolniony, gdyż „powiedział coś, czego nie
powinien był powiedzieć”. Jego sprawę nagłośniły zagraniczne media i to
mogło sprawić, że w ogóle został zatrudniony.
Byli więźniowie, którym udawało się znaleźć państwowe posady, nie mieli
większych problemów, póki nie wiedzieli o nich Chińczycy. Kiedy jednak
wychodziło na jaw, że instytucja zatrudnia skazanego, zaczynały się kłopoty
i przesłuchania. TIN zna przypadek ujawnienia obecności byłych więźniów
w państwowej firmie podczas wizyty grupy roboczej, prowadzącej kampanię
edukacji politycznej, nie może jednak, ze względów bezpieczeństwa, ujawnić
żadnych szczegółów. Nikogo nie wyrzucono, gdyż dyrektor osobiście poręczył
za wszystkich pracowników. Incydent ten pokazuje, że byli więźniowie zawsze,
automatycznie budzą podejrzliwość władz i że jedynym sposobem na prowadzenie
w miarę normalnego życia jest dla nich ukrywanie „politycznej przeszłości”.
Firmy prywatne
Prywatne firmy wyrastają w Lhasie i innych miastach Tybetu niczym grzyby
po deszczu. Tybetańczycy twierdzą, że wielu byłych więźniów znajduje zatrudnienie
w sektorze prywatnym. Wiarygodne źródła utrzymują jednak, że byli więźniowie
miewają poważne problemy z zakładaniem własnych firm. Przede wszystkim
lata, które spędzają w więzieniu, są ogromnie kosztowne i często pochłaniają
oszczędności całych rodzin – trudno więc potem inwestować.
„Jak siedzisz, rodzina wydaje ogromne pieniądze, żeby odwiedzić cię
raz na miesiąc – powiedział TIN pewien Tybetańczyk. – Kupują mięso, masło,
buty: co najmniej 100 yuanów na miesiąc. Teraz sobie to pomnóżcie, powiedzmy,
przez trzynaście lat. Chłopska rodzina w życiu tyle nie zarobi. Weźcie
krewnych Sonama Łangdu. Ci ludzie sprzedali dosłownie wszystko, jego wyrok
wpędził ich w nędzę. Kiedy wyszedł, nie stać ich było na leczenie, a on
nie mógł wrócić do interesów”.
Większości byłych więźniów nie stać na dokonanie żadnych inwestycji.
Nawet jeśli dysponują jakimiś środkami, tempo zmian sprawia, że po kilku
latach za kratami nie mają właściwie żadnych kwalifikacji. Zmagają się
też z przeszkodami półoficjalnymi – trudno im, na przykład, uzyskać wymagane
zezwolenia na własne nazwisko.
„Większość byłych więźniów z Lhasy pracuje w sektorze prywatnym – mówi
cytowane wyżej źródło. – Załatwiają zezwolenia przez podstawionych krewnych,
na ich nazwiska. Sami nigdy by ich nie dostali. Trzeba za tym chodzić od
biura do biura. Od departamentu podatków, przez departamenty przemysłu
i handlu, po departament cen. Ale jeśli tylko rozstawiasz rano stragan
i zwijasz go wieczorem, nie potrzebujesz zezwolenia”.
Pewna Tybetanka powiedział TIN, że spotkała w Lhasie byłych mnichów,
wyrabiających betonowe płyty. Dobry robotnik może zarobić w ten sposób
18 yuanów dziennie. Mnisi sprzedawali je potem na Barkhorze, ale nie mając
zezwoleń, musieli uciekać, ilekroć kontrolowano straganiarzy.
Nic nie wiadomo o przepisach, które zabraniałyby zatrudniania byłych
więźniów w firmach prywatnych. W praktyce, szukający pracy skazany musi
przedstawić zaświadczenie z lokalnego BBP lub komitetu dzielnicowego, które
stwierdza, że nie prowadzi już żadnej działalności politycznej. Byli więźniowie
twierdzą, że uzyskanie takiego dokumentu jest bardzo trudne. Bez niego
potencjalny pracodawca naraża się na podejrzenia o sympatyzowanie z poglądami
skazanego, co może mieć poważne konsekwencje. W takiej sytuacji elementarna
troska o siebie, firmę i rodzinę skłania raczej do zatrudnienia kogoś mniej
„kłopotliwego”. Pracodawcy skazanych bywają niepokojeni przez policję,
która chce wiedzieć, co łączy ich z więźniami. A takich problemów lepiej
unikać.
„W więzieniu zaprzyjaźniłem się z facetem oskarżonym o korupcję – wspomina
były więzień z Qinghai, który nie mógł wrócić na państwową posadę. – Niczego
mu nie udowodnili i szybko wyszedł. Powiedział, że mogę pracować w jego
firmie, bo chce mi pomóc. Myślę, że dałoby się to zrobić. To była jedyna
oferta”.
Czasem byli więźniowie zatrudniają się w prywatnych firmach, nie informując
władz o swojej przeszłości. Dwie świetnie wykształcone osoby dostały posady
nauczycieli w prywatnych szkołach. Źródło TIN uważa, że gdyby ktoś dowiedział
się o ich wyrokach, zostałyby zwolnione pod zarzutem wywierania negatywnego
wpływu na dzieci. Większość byłych więźniów z Lhasy nie ma szans na znalezienie
stałej posady i dorabia w restauracjach, sklepach lub na stacjach benzynowych.
Inną przeszkodą w znalezieniu pracy jest zakaz podróżowania i obowiązek
meldowania się w BBP. I tę regułę potwierdzają wyjątki. Były więzień z
Qinghai, który został zwolniony w 1997 roku, wystąpił o zgodę na wyjazd,
motywując to tym, że nie może znieść bezczynnego siedzenia w domu i bycia
na utrzymaniu krewnych. Lokalne BBP pozwoliło mu robić interesy i meldować
się raz na trzy miesiące.
Byli więźniowie miewają też problemy z mieszkaniem. Zwolniony w 1994
roku skazany powiedział TIN, że znalazł pokój nad lhaską restauracją, w
którym pozwolono mu mieszkać za sprzątanie i stróżowanie w nocy. Gdy właściciel
zapytał, czy miał coś wspólnego z „polityką”, zaprzeczył. Policja odszukała
go jednak i powiedziała właścicielowi, że zamkną restaurację, jeśli będzie
w niej trzymał więźniów. Musiał opuścić pokój. Ponieważ nie mógł zarobić
na inny kąt, wrócił do rodzinnej wioski.
Edukacja
TIN zna tylko kilka przypadków byłych studentów, którzy próbowali wrócić
na uczelnie po odbyciu wyroku, trudno tu więc o sensowne uogólnienia. Wydaje
się jednak, że za problemami tych ludzi stoją nie tyle władze państwowe,
co rektoraty.
„Wpłaciłem czesne za dwa lata, w sumie ponad cztery tysiące yuanów
– powiedział TIN student, skazany w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych
na trzy lata więzienia za działalność kontrrewolucyjną. – Nie przyjęli
mnie z powrotem, a że studiowałem tylko półtora semestru, pomyślałem, że
powinni oddać mi resztę. Kiedy zażądałem pieniędzy, powiedzieli, żebym
to sobie wybił z głowy. Dziekan wydziału tybetańskiego powiedział, że w
całej historii tego uniwersytetu była tylko jednak czarna kropka. Ja. Popełniliście
przestępstwo, nie macie więc prawa do studiowania, usłyszałem na pożegnanie”.
Odzyskawszy pieniądze, student ten mógłby próbować podjąć studia na
innej uczelni, choć i te drzwi zamyka zapewne strach przed „politycznie
podejrzanymi”.
Postawy prawne: zatrudnienie i pozbawienie praw politycznych
Artykuł 100 kodeksu karnego ChRL stanowi, że „skazane wyrokiem sądu”
osoby, które „wstępują do armii lub szukają pracy” muszą „powiadomić odpowiednią
komórkę o wymierzonej im karze”. Na byłych więźniach spoczywa więc obowiązek
informowania pracodawców o „kryminalnej przeszłości”.
O zatrudnieniu mówią też przepisy, dotyczące kary „pozbawienia praw
politycznych”. Paragraf 3 artykułu 54 kodeksu karnego odbiera byłym więźniom
prawo do piastowania stanowisk w organach państwa i agendach rządowych.
Nie wydaje się, by stanowiło to problem dla wielu tybetańskich więźniów
politycznych. Paragraf 4 zabrania zajmowania „kluczowych” stanowisk w przedsiębiorstwach
państwowych. Jeżeli byłym więźniom w ogóle udaje się wrócić do pracy w
takich firmach, nieodmiennie oznacza to ogromny spadek w hierarchii.
Paragraf 2 odbiera byłym więźniom prawo do gromadzenia się i zrzeszania.
Można pod to podciągnąć „miejsce pracy”. Niektórzy skazani twierdzą, że
przed zwolnieniem mówiono im, że w okresie odbywania kary pozbawienia praw
politycznych nie mogą odwiedzać domów prywatnych – co jest zapewne skrajną
interpretacją tego przepisu. Problem, jak zawsze z chińskim prawem, polega
na braku ścisłej definicji.
Przepisy nakładają na państwo obowiązek dopomożenia byłemu więźniowi
w znalezieniu pracy. Paragraf 6 artykułu 4 Tymczasowych Przepisów TRA w
sprawie Wszechstronnego Kierowania Bezpieczeństwem Publicznym (WKBP) z
18 sierpnia 1994 stanowi, że podstawowym celem WKBP jest „edukowanie, przeobrażanie
i pomaganie tym, którzy złamali prawo, skuteczne pomaganie i edukowanie
tych, którzy opuszczają zakłady karne i obozy reformy przez pracę po odbyciu
wyroków, oraz pomaganie im w znalezieniu zatrudnienia”. Warto zwrócić uwagę,
że przepis ten nie mówi o zatrudnieniu „odpowiednim”. Jeszcze na początku
lat dziewięćdziesiątych w wielu regionach organizowano byłych więźniów
w „zespoły robocze” (chiń. lao zhidui), które – w najgorszych warunkach,
za symboliczne stawki – budowały drogi, mosty itd. Z danych TIN wynika
jednak, że później z tego procederu zrezygnowano.
Choć pomaganie byłym więźniom w znalezieniu pracy uznano za jedno z
najważniejszych zadań WKBP, nie powierzono go jednak żadnemu konkretnemu
organowi ani zespołowi. Niemniej za wdrażanie większości tych przepisów
odpowiadają organizacje WKBP różnych szczebli, należy więc sądzić, że obowiązek
ten spoczywa właśnie na nich. Przypomnijmy, że artykuł ten mówi nie tylko
o byłych więźniach, ale i osobach skazanych na reedukację przez pracę w
obozach takich jak Trisam w TRA.
Artykuł 16 WKBP stanowi, że „odpowiednie departamenty i komórki podejmą
aktywne kroki w celu (...) przywrócenia [osoby, która zakończyła odbywanie
kary w więzieniu lub obozie reformy przez edukację ] na zajmowane wcześniej
stanowisko, o ile zostało ono dla niej zarezerwowane, lub inne odpowiednie
stanowisko w pierwotnym zakładzie pracy, jeśli wykreślił on tę osobę z
listy, ale dokonała ona zadowalających postępów w reedukacji. (...) Osoby,
które wcześniej nie miały pracy, będą traktowane jako osoby na pracę oczekujące.
Departamenty pracy będą aktywnie szukać dla nich zatrudnienia, a pracodawcy
będą traktować je na równi z innymi, bez żadnej dyskryminacji. Osoby, które
nie mogą podjąć pracy ani wrócić do pierwotnego zakładu, otrzymają zajęcie
tymczasowe od odpowiedniego komitetu dzielnicowego oraz radę i pomoc w
znalezieniu zatrudnienia”.
Nawet jeśli uznać, że w okresie „pozbawienia praw politycznych” zakłady
pracy dają byłym więźniom zbyt wiele okazji do „gromadzenia się”, to po
zakończeniu tej kary władze lokalne powinny czuć się zobowiązane do udzielania
pomocy, o której mowa w cytowanych przepisach. Byli tybetańscy więźniowie
polityczni – nawet ci, którzy mogą zamieszkać w Lhasie, gdzie jest najwięcej
możliwości, i są zdolni, fizycznie i psychicznie, do podjęcia pracy – natrafiają
jednak na ogromne trudności, próbując zarabiać na życie.
W praktyce przepisy dotyczące resocjalizacji byłych więźniów blokują
liczne oficjalne, nieoficjalne i quasioficjalne czynniki. Interpretacja
prawa należy do urzędników lokalnych – stąd przepaść między jego literą
a zastosowaniem.
Konsekwencje fizyczne i psychologiczne
Zatrudniają armię ludzi, którzy nas śledzą i donoszą. Dławią nas bardziej
niż w więzieniu. W więzieniu jesteś sama, zawsze. Wszystko, co robisz po
zwolnieniu, odbija się na twoich rodzicach i krewnych. Zaczynasz od tego
wariować. Poza tym, jeśli zdarzy ci się jeść coś dobrego, myślisz o tych
za kratami. W końcu zaczynasz mówić, że wolałabyś wrócić do więzienia.
Wtedy rodzice płaczą i mówią: przecież następnym razem cię zabiją.
Mniszka zwolniona z Drapczi w 1998 roku
Po zwolnieniu w twojej głowie jest tylko jedno pytanie: kiedy wreszcie
wyrwiesz się z otaczającego cię kręgu podejrzliwości?
Mnich spoza TRA, zwolniony w połowie lat dziewięćdziesiątych
Właściwie wszyscy byli więźniowie polityczni z Tybetu mówią, że więzienie zostawiło w nich głębokie, długotrwałe, fizyczne i psychiczne urazy. Bicie i tortury odebrały niektórym z nich życie i zdrowie. Traumę psychiczną pogłębia świadomość, że są bezustannie śledzeni i w każdej chwili mogą znów trafić za kraty, gdzie czeka ich ten sam los. Na taki stres nie ma prostych recept. Władze uważają natomiast, że wszystkie te pośrednie i bezpośrednie prześladowania działają odstraszająco na tych, którzy mogliby chcieć pójść w ślady skazanych, angażując się politycznie. Byli więźniowie mają jedynie wiele powodów do rozpaczy i bólu – i niemal żadnej nadziei na przyszłości.
Trauma psychiczna
Maltretowanie tybetańskich więźniów politycznych nie sprowadza się tylko
do tortur , niemniej brutalne, fizyczne i psychiczne, znęcanie się nad
zatrzymanymi i więźniami trzeba zaliczyć do tej właśnie kategorii. Z relacji
Tybetańczyków wynika przecież, że byli więźniowie – a często także ich
krewni – poddawani są okrutnej presji również po odbyciu wyroków. Skutki
tortur mogą być bardzo głębokie i dotkliwe . Wieloletnie badania Ośrodka
rehabilitacji ofiar tortur przy tybetańskim rządzie emigracyjnym wykazały,
że większość uchodźców z Tybetu cierpi na zespołu zaburzeń posttraumatycznych
. Rehabilitacja – głównie społeczna – ofiar zajmuje Ośrodkowi od roku do
trzech lat. Nie trzeba chyba dodawać, że podobna placówka nie mogłaby istnieć
w Tybecie; pozostający tam byli więźniowie polityczni nie otrzymują żadnej
fachowej pomocy.
Z relacji byłych więźniów wynika jasno, że traumatyczne przeżycia utrudniają
im powrót do normalnego życia. Niektórzy nie potrafią się do niego dostosować.
„Wszędzie było za dużo ludzi – powiedział TIN pewien mnich. – Wolałem siedzieć
w domu, niż wejść w ten tłum. Modliłem się tylko i wpadałem w panikę, gdy
otwierały się drzwi, bo w więzieniu nie mogliśmy się modlić. Przerażał
mnie każdy nieoczekiwany dźwięk”.
Wielu byłych więźniów mówi, że przed zwolnieniem kategorycznie zakazywano
im rozmawiania z kimkolwiek o sytuacji i przeżyciach w zakładzie karnym
(w przypadku osób wypuszczanych z Drapczi po protestach w maju 1998 były
to zupełnie jednoznaczne groźby). Lęk utrudnia mówienie o bolesnych doświadczeniach
– pierwszy krok w procesie leczenia.
„Po więzieniu byłam innym człowiekiem – powiedziała TIN pewna mniszka.
– Łatwo wpadałam w gniew, krzyczałam nawet na rodziców. Ciągle płakałam.
Dopiero po wyjściu dowiedziałam się, że nasze koleżanki zginęły. Nie wiedziałam,
co robić. Nie mogłam pójść do więzienia, żeby z nimi walczyć”. Strach,
depresja, rozchwianie emocjonalne są symptomami zespołu zaburzeń posttraumatycznych.
Władze chińskie są najwyraźniej przekonane, że byli więźniowie polityczni
z Tybetu stanowią zagrożenie dla państwa. Jeśli dochodzi do aktów protestu,
natychmiast się ich przesłuchuje lub prewencyjnie zatrzymuje. Perspektywa
ponownego uwięzienia napawa skazanych autentycznym przerażeniem.
„Zanim mnie wsadzili, często rozmawialiśmy o tym, że mogą nas aresztować,
ale ta ewentualność jakoś nie przerażała – powiedział TIN człowiek, którego
skazano na dwa lata reedukacji przez pracę. – Ale potem, po więzieniu,
po wszystkich tych torturach, po zobaczeniu na własne oczy, jak wali się
moje życie i perspektywy na przyszłość (choćby szanse na ukończenie szkoły),
sama myśl o ponownym aresztowaniu budziła we mnie zwierzęcy lęk. Nigdy
mnie nie zatrzymali, ale nie umiałem o tym zapomnieć. Ciągle wyrzucałem
z domu rzeczy, w których mogło być coś „politycznego”. Potem zaczęło mi
się wydawać, że zaraz po mnie przyjdą. I wtedy uciekłem”.
Byli więźniowie twierdzą, że charakter ich „zbrodni” automatycznie
czynił ich podejrzanymi w każdej podobnej sprawie. Osoba skazana, na przykład,
za rozlepianie plakatów niepodległościowych, była nieodmiennie pierwszym
podejrzanym po pojawieniu się nowego plakatu.
„Po jakimś incydencie aresztowali mojego przyjaciela, który siedział
już wcześniej – powiedział TIN więzień spoza TRA, zwolniony w drugiej połowie
lat dziewięćdziesiątych. – Potem następnego. Pomyślałem, że teraz moja
kolej. (...) Rozmawiałem o tym z najbliższymi, którzy bagatelizowali całą
sprawę. Uważali, że skoro już siedziałem, to na pewno po mnie nie przyjdą.
Ale ja bałem się coraz bardziej. Że znów mnie posadzą, że znów będę przechodził
przez to piekło, tym razem w dodatku za nic. Uciekłem”.
Ciągła inwigilacja sprawia, że byli więźniowie czują się bezustannie
zagrożeni. Niepokój potęguje fakt, iż władze z reguły zmuszają krewnych
do ręczenia za ich dobre sprawowanie. Każde podejrzenie może uderzyć w
poręczyciela. Niektórzy byli więźniowie mówią, że bali się wychodzić z
domu, by nie narażać krewnych.
Poczucie izolacji
Lęk byłych więźniów odcina ich – na wiele sposobów – od społeczeństwa.
Boją się o siebie samych i boją się o innych; wielu powtarza, że czuli,
iż nie mogą sobie pozwolić na prowadzenie normalnego życia, gdyż narażaliby
na niebezpieczeństwo przyjaciół i bliskich. Była więźniarka wspomina, że
największym problemem po zwolnieniu była jej własna psychika: „Kiedy szliśmy
porozmawiać do restauracji, zaczynałam się podejrzliwie rozglądać. W takiej
sytuacji człowiek czuje się naprawdę fatalnie”.
Byli więźniowie zdają sobie sprawę, że muszą ostrożnie ważyć słowa
i cenzurować swoje wypowiedzi. Pewna mniszka powiedziała TIN, że kiedy
ją zwalniano, funkcjonariusze ostrzegli krewnych, iż nawet w domu nie mogą
rozmawiać o więzieniu. Funkcjonariusze BBP zabronili jej utrzymywania kontaktu
z rodziną koleżanki – mniszki, która zmarła za kratami. W wiosce czuła
się „klaustrofobicznie” [gu dogpo], ponieważ władze doskonale wiedziały,
z kim utrzymuje kontakt.
Wszyscy obywatele Chin – tak Hanowie, jak Tybetańczycy – czują się
„ograniczeni” i wiedzą, że muszą uważać na to, co mówią. Sytuacja byłych
więźniów jest jednak znacznie trudniejsza, gdyż doskonale wiedzą, że są
inwigilowani i że każde nierozważne słowo – wyrwane z kontekstu, przekręcone
lub wyolbrzymione przez informatora – może sprowadzić poważne kłopoty na
nich samych i ich bliskich.
Wszyscy zdają sobie sprawę, że władze mają obsesję na punkcie „przestępstw
politycznych”, widząc w nich zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Byli
więźniowie nie mają więc szans na powrót do normalnego życia. Przyjaciele
unikają ich, bo boją się, że będą śledzeni i obserwowani. Wielu obawia
się, że kontakt z więźniem – wina przez skojarzenie – może zrujnować im
karierę.
„Różnica, jak między nocą a dniem – powiedział TIN były więzień z Qinghai,
który przed aresztowaniem piastował wysokie stanowisko w administracji
okręgu. – Przed więzieniem przyjaźniłem się wieloma uczonymi i dygnitarzami,
ale po wyjściu miałem ogromne problemy z utrzymaniem tych kontaktów. Wszyscy
byli przerażeni i podejrzliwi. Ciągle się rozglądali, żeby sprawdzić, kto
za mną chodzi. Ludzie spotykali się ze mną, ale zawsze ukradkiem, potajemnie,
nigdy otwarcie. W miejscach publicznych, powiedzmy, na targu, wielu znajomych
udawało, że mnie nie widzi. Takie miejsca są szczególnie niebezpieczne.
Koledzy ze szkoły i z pracy zapraszali mnie jednak – po cichu – do swoich
domów”.
Człowiek ten mówi, że sam starał się unikać ludzi, którym mogłoby to
zaszkodzić – zwłaszcza „osób pracujących dla Tybetańczyków” (choć niekoniecznie
na rzecz niepodległości) oraz „badaczy historii Tybetu”. Jedni unikali
jego, on unikał innych (nawet jeśli okazywali mu życzliwość). „Kontakty
w pewnych kręgach – wyjaśnia – zwłaszcza zamkniętych, budzą szczególne
zainteresowanie Departamentu Bezpieczeństwa Państwa”.
Alienację potęgują rozmaite czynniki. Wielu byłych więźniów stara się
oszczędzić bliskim bólu i nie mówi o przeżyciach za kratami. Inni czują
wstyd. Największą pociechą i wsparciem są dla nich często kontakty z innymi
więźniami. „Byłem szczęśliwy, spotykając ludzi z mojego więzienia – mówi
źródło TIN. – Siadaliśmy w kąciku restauracji, żeby pogadać o sytuacji
i zmianach w kraju”.
W Lhasie byli więźniowie są sobie bardzo bliscy. Często dzielą mieszkania
i wspólnie pracują. Dla wielu jest to jedyne wyjście – jeśli nie mają w
mieście krewnych i nie chcą, wbrew zaleceniom władz, wracać w rodzinne
strony, z reguły nie stać ich na samodzielne wynajęcie pokoju.
Sytuacja rodzinna
Jak już powiedzieliśmy, większość zwalnianych z więzień duchownych nie
może wrócić do klasztorów. Władze odsyłają ich w rodzinne strony. Już to
wywołuje stres i poczucia wyobcowania. Wielu, zwłaszcza mnisi, czuje, że
zawiedli swoje rodziny, które tradycyjnie posyłały jednego z synów do klasztoru.
Wielu pochodzących z regionów wiejskich więźniów, którzy przed wyrokiem
latami studiowali w klasztorach, nie ma żadnego doświadczenia w pracy na
roli. Często sami rodzice nie chcą, by ich syn lub córka – w których nadal
widzą duchownych – pracowali na polu. Byli więźniowie, nie zarabiając,
czują się tylko ciężarem.
„Powrót do domu był straszny – powiedział TIN mieszkaniec Qinghai.
– Brat, jego żona i dwoje dzieci mieszkali z rodzicami. Nie miałem pracy,
całymi dniami wysiadywałem w domu. Nie potrafiłem się z tym uporać. Ten
problem zafundowałem sobie sam. Nikt nie powiedział mi złego słowa”.
Liczne źródła podają, że aresztowanie za przestępstwo polityczne może
oznaczać kłopoty dla całej rodziny – na przykład problemy w pracy lub w
szkole. Krewni więźniów są często przesłuchiwani i zatrzymywani. Były więzień
powiedział TIN, że jego siostrę zatrzymano na dwa dni. Kiedy uciekł z Tybetu,
znów wezwano ją na przesłuchanie. Niepokój o najbliższych towarzyszy byłym
więźniom całymi latami.
Strach przed konsekwencjami kontynuowania działalności politycznej
prowadzi często do konfliktów rodzinnych. Krewni – najczęściej wujowie,
którzy w tybetańskich rodzinach cieszą się dużym autorytetem – często starają
się wyperswadować byłym więźniom podejmowanie kolejnych protestów.
„Zeszło się ze trzydzieści osób – opowiada Tybetańczyk spoza TRA. –
Wszyscy płakali. Każdy przeprowadził ze mną rozmowę. Wielu dawało rady,
bardzo stanowczo: nie rób tego, nie rób tamtego, to bezużyteczne, niczego
nie osiągniesz, a sprowadzisz tylko nieszczęście na całą rodzinę. Miałem
dość i tych rad, i tego płaczu. Krewna matki powiedziała mi: Jeśli musiałeś
to zrobić i nadarzyła się okazja, to wypełniłeś swój obowiązek. Postąpiłeś
słusznie, ale już wystarczy. Wszyscy mieliśmy przez ciebie problemy, teraz
zajmij się więc nauką”.
Rozczarowanie
Koszmar więzienia zbliża więźniów politycznych; zaszczepia w nich solidarność,
zdecydowanie, wytrzymałość. Zwolnieniu towarzyszy niepokój, ale i wielkie
nadzieje. Byli więźniowie mówią, że z czasem przeradzają się one w poczucie
głębokiego rozczarowania. Mniszka, która wspomina, że za kratami przysięgała
sobie i współtowarzyszkom, że nigdy nie da się złamać, mówi: „kiedy besztali
nas po zwolnieniu, kiedy wmawiali, że popełniłyśmy błąd itd., bolało to
bardziej niż przekleństwa strażników, bo wydawało się nam, że po wyjściu
będziemy wolne. Każde złe słowo przeszywało serce. To było straszne. W
końcu, skoro inni wydają się zadowoleni, ty też powinnaś cieszyć się wolnością,
prawda?”.
Zwalniani z więzień duchowni muszą uporać się ze świadomością, że nie
będą mogli poświęcić życia swemu powołaniu. Inni wpadają w rozpacz i rozgoryczenie,
gdy przekonują się, że nie mają szans na dobrą pracę i zdobycie wykształcenia.
Nie widząc dla siebie żadnych szans, żadnej nadziei, zaczynają myśleć o
ucieczce.
„Siedziałem w domu – powiedział TIN intelektualista z Qinghai. – Czytałem
książki, czasem pokręciłem się koło owiec. Narastała we mnie wściekłość.
Musiałem żyć życiem krewnych, cudzym życiem: owce – dom, owce – dom, owce
– dom. Wpadałem w furię. Największym problemem po zwolnieniu było dla mnie
to, że nie mogłem robić tego, co chciałem”.
Innym źródłem frustracji bywa nieuchronne porównywanie swojego położenia
z sytuacją znajomych i przyjaciół, którzy trzymali się z daleka od polityki.
Byli więźniowie są z reguły schorowani, wykończeni psychicznie, pozbawieni
środków do życia i perspektyw na przyszłość, podczas gdy ich rówieśnicy
mają pracę, domy, szczęśliwe rodziny, a nawet samochody. Nie ulega wątpliwości,
że w takiej sytuacji decyzja o podjęciu protestu politycznego musi wydawać
się niezwykle kosztowna.
Zwalniani przekonują się również, że w czasie, gdy byli w więzieniu,
sytuacja polityczna w Tybecie pogarszała się jeszcze bardziej. To także
potęguje rozgoryczenie. Do połowy lat dziewięćdziesiątych, na przykład,
otwarcie kolportowano zdjęcia Dalajlamy i kasety z wystąpieniami. Dziś
można trafić za to do więzienia. Za kratami więźniowie nie mają dostępu
do żadnych wiadomości ze świata; wielu liczy, że sprawa, za którą oddali
wolność, nabiera rozgłosu i impetu. Zderzenie z rzeczywistością może być
bardzo bolesne. Wielu skazanych musi po prostu zastanawiać się, po co narazili
się na taki ból i cierpienia.
Obrażenia fizyczne
Informacje o torturach są z natury bardziej subiektywne niż dane, dotyczące
wysokości wyroku lub aktu oskarżenia. Ze zbieranych i analizowanych przez
TIN relacji wynika jednak niezbicie, że cierpienia i ból zadawane tybetańskim
więźniom politycznym nie mają nic wspólnego „ze zgodnymi z prawem sankcjami”.
Lwia część więźniów politycznych jest brutalnie bita i maltretowana po
zatrzymaniu, gdy policja próbuje wydobyć z nich zeznania i zmusić do przyznania
się do winy. Sytuacja w więzieniu nie jest lepsza, zwłaszcza gdy skazani
podejmują protesty lub strajki głodowe. Po demonstracjach w Drapczi w maju
1998 zginęło co najmniej dziewięcioro więźniów. Wielu wtrącono do karcerów,
niemal wszystkich brutalnie bito. Sytuację skazanych pogarszają trudne
warunki, bardzo złe jedzenie, ciężka praca, wycieńczające ćwiczenia fizyczne
i brak opieki medycznej.
W przypadkach skrajnych tortury kończą się zgonem, choć w ostatnich
latach Chiny nie skazały na śmierć żadnego Tybetańczyka za przestępstwo
polityczne. Z wielokrotnie sprawdzanych danych TIN wynika, że od 1987 roku
w chińskich więzieniach zginęło – na skutek maltretowania, a nie wcześniejszej
choroby, wieku lub innych, nie związanych z karą czynników – co najmniej
39 Tybetańczyków (ponad dwa procent skazanych). 26 osób zmarło w zakładach
karnych, a 13 wkrótce po zwolnieniu (w pięciu przypadkach – warunkowym;
siedem osób odbyło pełne wyroki i zmarło w kilka dni, tygodni lub miesięcy
po zwolnieniu). TIN analizuje informacje dotyczące dziewięciu innych zgonów
(w tym czterech po zwolnieniu), w tej chwili nie może jednak stanowczo
stwierdzić, że ich bezpośrednią przyczyną było maltretowanie skazanych.
Jednym z więźniów, którzy zmarli wkrótce po warunkowym zwolnieniu,
był dwudziestodwuletni Jesze Samten. Aresztowano go wraz z innymi mnichami
klasztoru Ganden w maju 1996 roku za udział w proteście przeciwko usuwaniu
zdjęć Dalajlamy. Zmarł 12 maja 1998, w tydzień po zwolnieniu z oddalonego
o 10 kilometrów od Lhasy więzienia Trisam, z którego wyszedł o kulach,
z połamanymi żebrami.
W lutym lub marcu 1999 zmarł dwudziestodwuletni Norbu, mnich z klasztoru
Nalanda, którego trzy lata wcześniej zwolniono z aresztu śledczego Guca.
Wiarygodne źródła informują, że podczas rocznego uwięzienia odbito mu nerki.
Nie tylko nie otrzymał pomocy medycznej, ale zmuszano go do ciężkiej pracy.
Tybetańskie źródło podaje, że gdy odesłano go do domu – nie mógł wrócić
do klasztoru – „nie był już normalnym człowiekiem”.
TIN dysponuje danymi 31 więźniów, którzy uzyskali przedterminowe zwolnienie.
23 z nich wypuszczono najprawdopodobniej ze względów medycznych, by ich
leczeniem zajęli się krewni. W ten sposób władze unikają pokrywania często
bardzo wysokich kosztów leczenia. Jak już wspomniano, 13 z tych osób zmarło
wkrótce po opuszczeniu więzienia.
Jeden ze zwolnionych czekał na śmierć aż sześć lat. Sonam Łangdu uzyskał
zwolnienie warunkowe w 1993 roku. Nie mógł się wyprostować ani chodzić.
Lekarze stwierdzili ciężkie obrażenia głowy, nerek i płuc. Przez rok czekał
na proces w areszcie Guca, oskarżony o współudział w zabójstwie chińskiego
funkcjonariusza LPZ w 1988 roku. W „śledztwie” zawieszano go – na kilka
dni – za wykręcone na plecach ręce, bito pałkami elektrycznymi i głodzono.
Władzę w nogach stracił, gdy przesłuchujący go tybetański oficer zaczął
po nim skakać. Przykuty do wózka, zmarł w 1999 roku w swoim domu w Lhasie.
Miał 44 lata.
Gjalcen Palsang, była mniszka klasztoru Garu, została aresztowana w
czerwcu 1993 za udział w demonstracji. Miała wówczas 13 lat. Nigdy nie
postawiono jej przed sądem – zapewne z uwagi na wiek – spędziła jednak
rok i osiem miesięcy w areszcie Guca, gdzie wielokrotnie bito ją prętem
po kolanach. Dwa lata później utykała, miała kłopoty z chodzeniem i, kiedy
robiło się chłodniej, ataki bólu. Tybetańskie źródło informowało niedawno,
że mięśnie jednej z nóg Gjalcen są teraz w zaniku.
Więźniowie tracą zdrowie nie tylko wskutek bicia. Ngałang Kunga, były
mnich klasztoru Drepung, rozchorował się od pestycydów, którymi kazano
mu nawozić rośliny w więziennej szklarni. Jego wyrok kończył się w listopadzie
1994, zwolniono go jednak – sparaliżowanego – rok wcześniej. Do dziś jest
przykuty do wózka.
Z napływających do TIN raportów wynika, że dramatyczny wpływ na zdrowie
więźniów mają obowiązkowe ćwiczenia pod kierunkiem oficerów LPZ, które
wprowadzono w Drapczi w 1994 roku. Władze nie zwalniają z nich nawet chorych
i rannych, którzy muszą biegać lub maszerować, póki nie upadną. A wtedy
są bici.
Nic nie wskazuje na to, by ktoś próbował położyć kres maltretowaniu
skazanych. Po demonstracjach w maju 1998 więźniowie z Drapczi byli brutalnie
bici i zamykani w karcerach. Lobsang Czoekji, na przykład, została ukarana
za udział w proteście podniesieniem wyroku o osiemnaście miesięcy. Zatrzymano
ją w 1994 roku. Skatowana przez policjantów, przez dłuższy czas nie mogła
chodzić. Oddziałowa Pema Butri, która uznała ją za inicjatorkę protestu
4 maja, pobiła ją tak, że – jak mówi naoczny świadek – „gdy wstała, nie
przypominała istoty ludzkiej”.
„Czoekji Łangmo jest strasznie chora – powiedział TIN Tybetańczyk,
który widział ją w połowie 2000 roku. – Nie może chodzić o własnych siłach.
Podtrzymują ją dwie osoby. Ciągle wpada na drzwi, ściany. Jest teraz w
rodzinnym domu. Długo już nie pociągnie. Mówi do ludzi, których nie ma,
i widzi rzeczy, których nie widać. Jest jak szalona”.
Podsumowanie
Wyrok odciska się na życiu byłych więźniów politycznych i ich krewnych
na długie lata po zakończeniu. Zadawane za kratami tortury często zostawiają
po sobie trwałe obrażenia fizyczne i zaburzenia posttraumatyczne. Zwalniani
nie mają perspektyw na przyszłość. Nie mogą – poza nielicznymi wyjątkami
– wracać do swoich klasztorów ani znaleźć pracy w państwowej lub prywatnej
firmie. Władze inwigilują i prześladują nie tylko ich, ale i ich najbliższych.
Choć teoretycznie wolni, w praktyce czują się zakuci w „niewidzialne kajdany”,
które uniemożliwiają im powrót do normalnego życia.
Tego, co ich spotyka, nie określają przepisy, odnoszące się do byłych
więźniów. Ograniczenie swobody poruszania się i obowiązek meldowania na
komisariacie może – początkowo – zbiegać się z wymierzoną przez sąd karą
„pozbawienia praw politycznych”, niemniej o innych restrykcjach, ich zasięgu
i skali nie wspominają żadne przepisy. Podobny los spotyka byłych zatrzymanych,
którym nie postawiono żadnych zarzutów i którzy nigdy nie stanęli przed
sądem. Byli więźniowie twierdzą, że niektóre restrykcje są „ponadczasowe”
– trwają całymi latami, zdają się wieczne. Wszystko wskazuje na to, że
chińskie służby bezpieczeństwa narzucają je po prostu z przyzwyczajenia.
Analiza formalnych i nieformalnych restrykcji oraz ich zgodności z
chińskim prawem nie ukazuje przecież pobudek piętrzących je władz. Rząd
nakłada na byłych więźniów liczne ograniczenia, gdyż chce ich kontrolować
i odciąć od społeczeństwa. Chińscy dygnitarze widzą w tybetańskich protestach
– nawet tych pokojowych, kilkusekundowych, symbolicznych – poważne zagrożenie
dla terytorialnej integralności państwa. Kontrolując byłych więźniów politycznych,
władze starają się zapobiegać kolejnym protestom i odstraszać ich potencjalnych
naśladowców. Przynajmniej przez pewien czas nic w życiu zwolnionego więźnia
nie jest takie, jak przed wyrokiem. Stres potęguje niemal całkowita bezradność.
Wielu dochodzi do wniosku, że jedyną szansą na odzyskanie utraconych możliwości
i elementarnej kontroli nad swoim życiem jest ucieczka za granicę.