Tybetańskie Centrum Praw Człowieka i Demokracji
TCHRD Update
Grudzień 2001
 
 


Swobody religijne dla “odpowiednich lamów”

Lobsang (imię zmienione) poinformował TCHRD, że od 1996 roku władze chińskie w Nagczu (chiń. Naqu) wymagają, by każdy mnich, który chce uzyskać “licencję” lamy, publicznie wyrzekł się Dalajlamy i “zdał egzamin polityczny”. Z “pełni swobód religijnych” korzystać mogą tylko ci duchowni, którzy spełnią te warunki.

“Do obowiązków lamy, nauczającego czy to świeckie czy to monastyczne audytorium, należy promowanie ideologii Komunistycznej Partii Chin – twierdzi źródło. – Przedstawiciele władz często przysłuchują się wykładom, wtrącają jakieś polityczne uwagi itd. Wszyscy lamowie są bezustannie inwigilowani. Partia chce wiedzieć, czy stosują się do jej zasad również w życiu prywatnym”.

Władze Nagczu uznają tylko “politycznie poprawnych” lamów, którzy propagują “ideały socjalizmu” i “miłość do macierzy”. W klasztorach nie ma miejsca dla niezależnego myślenia, co musi odbijać się na jakości nauk, udzielanych duchownym i społeczności świeckiej. Lobsang twierdzi, że wielu lamów nie uzyskało stosownych zezwoleń. Cierpią na tym mnisi, mniszki i świeccy, którzy mogą otrzymywać nauki tylko od “licencjonowanych” lamów (i to wyłącznie pod nadzorem władz).

Ciągła obecność i wpływy Chińczyków w klasztorach odbijają się na dyscyplinie i autorytecie duchownych. “Kiedyś np. karało się mnichów przyłapanych na paleniu papierosów czy piciu alkoholu. Dziś (na polecenie władz) przymyka się na to oko – uważa Lobsang. – Wielu niepokoi odchodzenie od tradycji i religijnych obyczajów. Trudno mówić o praktykowaniu religii, jeśli nie ma nauczycieli, którym można by ufać. Niektórzy lamowie są tak pochłonięci wypełnianiem poleceń chińskich władz, że nie mają czasu na tradycyjne praktyki. Wywiera się na nich ogromną presję. Są bezustannie śledzeni i nie mogą wyjść za próg bez obstawy”.

Opodatkowanie uczniów

Czejang uzyskała dyplom nauczyciela w Dziekundo (chiń. Yushu; prowincja Qinghai) w 1998 roku. Pracowała w wiejskiej szkole podstawowej, w której uczyła matematyki, chińskiego i tybetańskiego. Zarabiała 1.300 yuanów miesięcznie.

Tybetańskie dzieci stanowił 90 procent uczniów. Nauczano po chińsku, nie wolno było obchodzić tybetańskich świąt, wspominać o kulturze Tybetu i Dalajlamie. Dzieci miały wolne tylko z okazji chińskich świąt.

Władze lokalne rokrocznie opodatkowywały uczniów. W czerwcu i lipcu całą szkołę wysyłano na wzgórza w poszukiwaniu jarca gumbu (roślina lecznicza). Wszystkich obowiązywały normy – dzieci: 50-60, personel: 60-70 roślin miesięcznie. “Z roku na rok było coraz trudniej – wspomina Czejang. – Nie mogliśmy znaleźć roślin i wyrobić normy. Szuka ich teraz tyle osób, że nawet najbardziej doświadczeni przynoszą najwyżej 30 w miesiącu. W zeszłym roku w ciągu dnia udawało mi się znaleźć ledwie jedno dobre jarca gumbu. Ilość to nie wszystko; sprawdzali też wielkość, jakość itd.”.

Ponieważ nie wyrabiano norm, władze wprowadziły system kar. Za każde brakujące jarca gumbu karano obcięciem poborów (nauczyciele) lub grzywną (dzieci) w wysokości ośmiu yuanów. Czejang nie wie, co robiono z zebranymi roślinami.

Czejang twierdzi, ze matka jednego z dzieci sprzedawała krew, by zebrać pieniądze na grzywnę. Dwóch ojców postanowiło zapłacić w naturze – rybami. Ponieważ nie było czasu na łowienie, użyli dynamitu. Doszło do wypadku, w którym jeden z nich stracił życie.

Nauczyciele, nawet dyplomowani, mają ogromne trudności ze znalezieniem pracy. Na stanowisko i awans mogą liczyć tylko ludzie, pochodzący z zamożnych, ustosunkowanych rodzin. To właśnie brak perspektyw skłonił w końcu Czejang do opuszczenia Tybetu.


[powrót]