Panda z karabinem
Anne Grant
Wiele osób zastanawia się nad tym, skąd wzięło się, i dlaczego z taką siłą rozwinęło obecne tybetańskie powstanie przeciwko Chinom. W ostatnich miesiącach w części Tybetu włączonej do dzisiejszej prowincji Sichuan, mówiło się o dwóch rzeczach: o nadaniu Dalajlamie Złotego Medalu amerykańskiego Kongresu, oraz o sierpniowych igrzyskach olimpijskich w Pekinie. Nasłuch na Radio Wolna Azja, które nadaje program w języku tybetańskim, oraz kontakty z rodziną i rodakami mieszkającymi poza granicami Chin - przez telefon albo ściśle kontrolowany internet - sprawiają, że koczownicy i mieszkańcy wsi oraz miasteczek w Tybecie wiedzą co się dzieje w świecie.
O igrzyskach w Pekinie trudno w Chinach zapomnieć. Przypominają o nich reklamy na wszystkim. Kalendarze z maskotkami igrzysk reprezentującymi pięć największych grup etnicznych w Chinach - dowód na to, że mniejszości etniczne są w Chinach tolerowane, a nawet doceniane - wiszą w co drugim domu. Podkoszulki i telefony komórkowe z kręgami olimpijskimi, paczki chusteczek higienicznych, ręczniki dawane w promocji klientom przez firmy telefonii komórkowej - China Mobile jest jednym ze sponsorów imprezy. Na wszystkim widnieje logo igrzysk - sylwetka na czerwonym tle, którą przeciwnicy przyznania Chinom zaszczytu organizacji tego wydarzenia zreinterpretowali jako plamę krwi zostającą po rozstrzelaniu człowieka. W tym także tego, który wyrok śmierci otrzymuje za „separatyzm", za niezdefiniowane działanie na rzecz oderwania Tybetu od macierzy, do której należy on z punktu widzenia macierzy, i której organa zajmują się produkcją dowodów na to, że było tak od zawsze, a nie tylko od połowy ubiegłego wieku.
Powodem, dla którego Tybetańczycy mówili jednak o igrzyskach był ponowie Dalajlama. „Czy to prawda, że Jego Świątobliwość przyjedzie?" - pytano z wielu stron. „Bo skoro do Pekinu przyjeżdżają głowy tylu państw, to Jego Świątobliwość chyba też będzie". Skąd wzięła się ta plotka, trudno wyjaśnić. Trudno też pozbyć się wrażenia, że była ona rozpowszechniana celowo, dla kupienia spokoju przed igrzyskami. Rozradowany naród czekałby na przyjazd swojego religijnego i politycznego przywódcy, zapominając o niewygodach życia w obcym państwie, nawet jeśli ich wódz miałby pojawić się tylko w dalekim Pekinie. Dziwna sztuczność tej informacji widoczna była w rozmowach z ludźmi, którzy temat ten podejmowali. W trzecim lub czwartym zdaniu, po wspomnieniu o tym, że Dalajlama może przyjedzie, pojawiała się znacznie bardziej ugruntowana w myśleniu refleksja: „Przecież Jego Świątobliwość uważany jest za największego wroga Chin. Przecież mogą mu coś zrobić, zamknąć do więzienia, przecież to niebezpieczne, przecież lepiej, żeby nie przyjeżdżał".
Chińscy sklepikarze po wsiach i miasteczkach prowincji Sichuan, właściciele drobnego biznesu typu „101 drobiazgów", sprzedają wszystko, co w Tybecie może się sprzedać. Także fotografie i obrazki z Dalajlamą oraz młodym Panczenlamą - tym, którego nowe wcielenie dziewiętnaście lat temu wskazał emigracyjny przywódca, a który dokądś - nikt nie wie gdzie - został zabrany przez chińskie spec-służby. Choć Panczenlama jest już dorosłym człowiekiem, na obrazkach kupowanych przez swoich tybetańskich wyznawców zawsze będzie dzieckiem - nikt tutaj nie widział żadnego z jego późniejszych zdjęć. W tych samych sklepikach można kupić zakazane w oficjalnym obiegu płyty. Sprzedawcy sami pytają klientów - i to nie konspiracyjnym szeptem - czy chcieliby kupić tak „gorący" towar. Płyty z ceremonią wręczenia Dalajlamie amerykańskiego odznaczenia oglądane były w wielu domach, w restauracjach, barach. A kiedy przychodzili goście, nie chowano ich do szuflady. Nie chowano też płyt Tamdrina Cerena, piosenkarza, który nagrał płytę z muzyką i teledyskami przetykanymi kilkoma powtarzającymi się ujęciami z przemówień Dalajlamy. Płyta nagrana została jeszcze w Tybecie. Dziś nie wiadomo, gdzie jest jej autor - dla własnego bezpieczeństwa powinien być już po południowej stronie Himalajów. To najbardziej popularna płyta sezonu i to ją między innymi oglądają ci, którzy pod zakazanymi tybetańskimi flagami idą protestować i domagać się wolności dla swojego kraju.
Po chińskiej aneksji ziemie, na których mieszkają Tybetańczycy, podzielone zostały na kilka części. Tereny z centrum w Lhasie, skąd rządy sprawowali dalajlamowie, ochrzczone zostały Tybetańskim Regionem Autonomicznym. Pozostałe ziemie - pod względem powierzchni i liczby mieszkańców przewyższające nowo utworzony Tybetański Region Autonomiczny - przydzielono chińskim prowincjom Gansu, Qinghai, Sichuan i Yunnan. Od tej pory chińska machina propagandowa utrzymuje, że Tybet to tylko TRA, a wszystko poza jego granicami to już zupełnie co innego. Myśl tę powtarza także wieku zachodnich badaczy Tybetu, utrzymując, że nazwa Tybet przysługuje tylko terenom będącym kiedyś bezpośrednio pod władzą dalajlamów. Pozostałe obszary były politycznie od rządu dalajlamów, ale także rządu w Pekinie, niezależne. Prowadziły własną politykę. Według niektórych specjalistów miałyby one być obszarem tybetańsko-chińskiego „pogranicza", z tym że to pogranicze jest niemal równe „centrum", które miałoby od Chin oddzielać.
Polityka chińska na terenach włączonych do czterech prowincji była w ostatnich latach mniej surowa niż w Tybetańskim Regionie Autonomicznym. Administracyjnie bliższe macierzy tereny te cieszyły się nieco większą swobodą - za posiadanie zdjęć Dalajlamy płaciło się mandat, jeśli wykryła je kontrola, która jednak rzadko fatygowała się do podejmowania takich działań. Wydaje się więc, że Tybetańczykom z owego bardziej „swobodnego" pogranicza opłacało się być poza Tybetem - można było bowiem bardziej cieszyć się swoją tybetańskością, bez obaw o natychmiastowe represje. W dyskusjach o przyszłości Tybetu pojawiał się jednak problem: który Tybet należy „wyzwolić"? Ten większy czy ten mniejszy? Wszystkie ziemie, gdzie mieszkają Tybetańczycy czy też tylko te okrojone, włączone do Tybetańskiego Regionu Autonomicznego? Problem ze zdefiniowaniem obszaru, dla którego mogłoby się żądać niepodległości, mieli naukowcy, dążący do stworzenia jakiejś prawnie uzasadnionej definicji tego kraju. Nie miały go jednak organizacje emigracyjne, dla których Tybet jest cały albo żaden.
Wszystkim, którzy mieli wątpliwości, gdzie Tybet kończy się i gdzie zaczyna, obecne walki na jego terenie pokazały, jak sprawę tę rozumieją sami Tybetańczycy. Wystąpienia przeciwko chińskiej władzy, które zaczęły się 10 marca objęły swoim zasięgiem duży obszar owego podzielonego „pogranicza", pokazując, że mimo uprawianej przez dekady polityki „dziel i rządź" Tybetańczycy z Gansu czy z Sichuanu wciąż wiedzą, kim są. Ten wielki pan-tybetański ruch protestu, o niespotykanej w ostatnich pięćdziesięciu latach sile, pokazał, że dla Tybetańczyków Tybet jest jeden, nawet jeśli wewnętrznie podzielony siecią chińskich granic, oraz tybetańskich historycznych zaszłości.
Dlaczego mieszkańcy tych ziem się zbuntowali - niezależnie od tego, czy pierwsza iskra pojawiła się z ich strony, czy też została podłożona przez władze? Gabriel Lafitte, doradca Tybetańskiego Rządu Emigracyjnego mówi, że to niechęć do kapitalizmu i modernizacji, które bardziej niż komunizm zagrażają trwaniu kultury jest za to odpowiedzialna. Kapitalizm i modernizacja byłyby jednak dobre, gdyby wprowadzane tybetańską ręką. „Jesteśmy teraz pod Chińczykami" - mówił opat jednego z klasztorów, opowiadając jak radzi sobie z negocjowaniem warunków funkcjonowania jego monasteru. To czysty komunikat, który wskazuje, jak sprawy te widzi się na miejscu. I to poza Tybetańskim Regionem Autonomicznym. Jeśli Tybet w całej rozciągłości ziem - dziś należących do Chin - zamieszkiwanych przez Tybetańczyków nie zasługuje z punktu widzenia nauki na definicję jednego państwa, to nie zmienia to samopoczucia jego mieszkańców. A ci wiedzą, że ta ziemia jest „ich" i że Chińczycy przyszli tu dużo później.
Wiele osób krytykuje Dalajlamę za to, że zdradził sprawę Tybetu nie domagając się już jego niepodległości, a zadowalając rzeczywistą a nie papierową autonomią. Te głosy pochodzą jednak tylko ze świata poza granicami Tybetu. Dla tych, którzy mieszkają „tam", każda walka jest dobra, każda, która przywraca tożsamość tym ziemiom i poprawia sytuację jej mieszkańców. Ostatnie tygodnie pokazały, że dla nich walka nie jest tematem akademickich czy emigracyjnych dyskusji. Krytycy stanowiska Dalajlamy, który dziś już bezsilnie nawołuje do pokojowego dialogu, wyrzucają mu nieskuteczność drogi, którą zaleca swoim rodakom. Dalajlama w swoich wystąpieniach boleje nad falą przemocy zalewającą jego kraj i ogarniającą naród. Ta polityka jest jednak skuteczna, ale w innej skali. Do tej pory nic nie wiadomo o tym, żeby uczestnicy protestów w Tybecie sięgali po broń. Choć chińskie media pokazują „arsenał" narzędzi odebranych demonstrantom, i pojawia się tam bodaj jeden chiński klon karabinu AK-47, nie jest tajemnicą, że wszyscy koczownicy w Tybecie mają broń. Nielegalną, lecz bez niej trudno jest żyć na wyniesionych ponad 4000 metrów ziemiach, gdzie wilki oblizują się na widok jagniąt i jaków pasących się na pastwiskach. Nikt tej broni dotąd nie użył, a zamieszki są zbrojne tylko o tyle, o ile za broń można uznać pałki i kamienie.
Drogę do nowo otwartego Terminalu 3, który specjalnie z okazji igrzysk został dobudowany do lotniska w Pekinie, urozmaicają „plansze" z rysunkami pięciu olimpijskich zwierzątek, które wykonują kolejne dyscypliny sportów objętych letnimi igrzyskami. Jest i strzelectwo. Przezornie jednak projektanci włożyli karabinek w ręce misia panda - nie dobrze jest zachęcać mniejszości etniczne do strzelania. Ich gospodarze, Chińczycy, są w tym wciąż dużo lepsi, jak pokazują listy ofiar tybetańskich protestów, które zginęły z ręki chińskiego wojska. Po wybuchu zamieszek w prowincji Sichuan pojawiła się kolejna plotka: podobno do Lhasy przedostali się z Indii działacze Kongresu Młodzieży Tybetańskiej - najbardziej radykalnej tybetańskiej organizacji emigracyjnej w Indiach - i wysadzili się tam w powietrze. Dwa tygodnie później rzecznik chińskiego Biura Bezpieczeństwa Publicznego podchwycił tę plotkę i zrobił z niej użytek. Ogłosił, że Dalajlama organizuje komanda tybetańskich kamikadze, którzy będą przypuszczać samobójcze ataki na cele w Chinach, żeby przyspieszyć oderwanie się Tybetu od „macierzy".
marzec 2008
Anne Grant - pseudonim europejskiego tybetologa. (tłum. ms).