Znowu w tarapatach
strona główna

Teksty. Z perspektywy świata

20-02-2006

 

Znowu w tarapatach

Robert Barnett

I znów wpadłem w tarapaty. Podczas spotkania na Harvardzie – dziesięciu Tybetańczyków, czterech chińskich uczonych i kilka bladych twarzy, zaproszonych przez groźnego tybetańskiego prawnika Lobsanga Sangaja i socjologa Xu Xiaojianga, który przez rok prowadził badania w Lhasie. Kiedy dyskusja nabrała rumieńców, mój niewyparzony język sprawił, że wybitni przedstawiciele diaspory zaczęli publicznie deklarować, że obiją mnie po pysku. Zawsze to jakieś osiągnięcie, gdyż tybetańscy przywódcy z reguły epatują pacyfizmem. Na moje szczęście, byli zbyt uprzejmi, żeby zrealizować swoje zapowiedzi, i wciąż mam całą szczękę. Nie ulega jednak wątpliwości, że posunąłem się za daleko i musiałem salwować się ucieczką.

Poszło o dwa niewinne z pozoru słowa: „my” i „Tybetańczycy”. „Wszyscy Chińczycy są szczęśliwi”, powiadają często chińscy przywódcy, a ja należę do ludzi, którzy uważają takie deklaracje za dziecinne. Zastanawiam się, ilu on – bo to zawsze jest on – spotkał Chińczyków i jak mierzył ich szczęście? Czy badał suwmiarką ich uśmiechy? Wyznaczył miesięczny limit łez, poniżej którego człowieka uznaje się szczęśliwym? I skąd wie, że to szczęście jest skutkiem jego polityki? Na tej samej zasadzie można by uznać, że jako Anglik muszę być dobrze wychowanym dżentelmenem, którym, niestety, nie jestem. Dla mnie to takie samo intelektualne nadużycie jak stwierdzenie indyjskiego dziennikarza, który bodaj przed trzema miesiącami napisał, że Tybetańczycy nie darzą już szacunkiem Dalajlamy, bo podczas wycieczki do Tybetu nie widział jego zdjęć (i postanowił nie wspomnieć, że ich posiadanie jest tam zakazane).

W dniu, w którym dostałem polemicznego słowotoku, jeden z tybetańskich mówców stosował podobną strategię. Nie powtarzał ulubionego frazesu diaspory o szczęściu wszystkich mieszkańców Tybetu przed nastaniem Chińczyków, gdyż w ostatnich latach wyszedł on z mody: był niesprawdzalny, łatwy do obalenia i przenosił środek ciężkości dyskusji z upodmiotowienia Tybetańczyków na ich dobre samopoczucie. Miał inną ideę, wedle której Tybetańczycy wierzą w powszechne oświecenie i pragną pomagać wszystkim istotom w osiągnięciu nirwany. Oczywiście, jestem przekonany, że wierzy w to Dalajlama i czyni to w najlepszy możliwy sposób oraz że niektórzy Tybetańczycy idą w jego ślady. Z pewnością przecież nie wszyscy. Na tej samej zasadzie moglibyśmy powiedzieć, że wszyscy Tybetańczycy są buddystami, że wszyscy są głęboko religijni, mili, inteligentni albo piękni. Wielu, przynajmniej dla mnie, jest, jednak ani ja, ani nikt inny nie spotkał ich wszystkich, o terenowym badaniu wierności idei powszechnego oświecenia nie wspominając. Trudno tu więc o weryfikację. A skoro słuszności takiej tezy dowieść nie sposób, ten, kto ją stawia, wychodzi na głupca.

Nie mam obsesji na punkcie statystyki i nie o nią tu idzie. Ani nawet nie o bezpodstawne uogólnienia, które uczenie nazywa się „esencjonalizowaniem” i z których rodzi się rasizm. Mój niepokój ma wymiar strategiczny. Obawiam się, że kiedy tybetańscy przywódcy mówią takie rzeczy, budzą wesołość poważnego audytorium. Słuchacze nie muszą śmiać się im w nos, ba, mogą sobie tego nawet nie uświadamiać. Po prostu wyłączają myślenie i cieszą oczy niezwykłością, egzotyką i niekłamanym czarem prelegentów. Jeśli jednak mają władzę i wpływ na decyzje polityczne w prawdziwym świecie, moim zdaniem raczej nie pomyślą sobie: „Muszę zrobić wszystko, żeby to właśnie ci ludzie mogli decydować o tym, co dzieje się w Tybecie”, ponieważ nie przyjdzie im na myśl, że mają do czynienia z pragmatykami, którzy potrafią rządzić krajem. Uznają ich, rzecz jasna, za marzycieli. To wielka szkoda, ponieważ niektórzy tybetańscy liderzy są poważni, pragmatyczni, superinteligentni i doskonale kierowaliby sprawami własnego kraju. Wydaje mi się, że właśnie z tego powodu Tybetańczycy nie zawsze zyskują poparcie myślących i wpływowych przedstawicieli innych społeczności – choćby w Chinach – przyciągając za to do siebie podobnych do mnie mięczaków, którzy, prawdę mówiąc, nie zdadzą się im na wiele. I dlatego mówienie o „nas Tybetańczykach” nie wydaje mi się najrozsądniejszym posunięciem.

Podobne uczucia budzą we mnie tezy o „pacyfizmie” Tybetańczyków, które zwykle stawia się tak, jakby organicznie lub za sprawą religii nie byli oni zdolni do robienia świństw. Zainteresowanie zagranicznych przywódców powinna budzić nie moralna wyższość – politycy mają ją w nosie – niestosowania przemocy, lecz fakt, że jest ono przemyślaną strategią polityczną części Tybetańczyków, którzy postanowili sięgnąć po nią w określonym czasie z określonych przyczyn, choć mogliby i chcieli – jak precyzyjnie wyłożył mi były lhaski archeolog Sonam Tenzin – spuścić komuś manto. Ludzie ci kalkulują i na zimno dokonują wyboru, ponieważ przynosi to lepsze rezultaty i dobrze wygląda, natomiast pacyfizm wrodzony jest być może czarujący, lecz całkowicie bezużyteczny politycznie. Moim zdaniem Dalajlama robi tak wielkie wrażenie, ponieważ nigdy nie powiedział, że kategorycznie wyklucza przemoc ani że nie jest do niej zdolny, powtarzając, iż w takich a nie innych okolicznościach wybiera akurat tę strategię, gdyż przemawiają za nią korzyści długofalowe. To mądre posunięcie kogoś, kto ma przed sobą największą armię na naszej planecie, a nie skok w duchową głębię.

W prawdziwych tarapatach znalazłem się jednak dopiero komentując tezę o niewzruszonym poparciu Tybetańczyków dla dalajlamów w ciągu bodaj czterystu lat istnienia tej instytucji. Zapewne w istocie cieszyli się oni większym poparciem niż większość przywódców innych państw, a przynajmniej tak to wygląda z dzisiejszej perspektywy. Z pewnością jednak istnieje też opozycja. Świadczy o tym choćby agresywna, ale uprawniona kampania zachodnich stronników Kelsanga Gjaco w sprawie Szugdena w latach dziewięćdziesiątych, morderstwa w Dharamsali w 1997 roku, anonimowy „Kieł mangusty” z 1995 roku, diatryby Szamara Rinpocze publikowane od czasu do czasu przez Hindustani Times, konflikt z trzynastoma osadami w latach sześćdziesiątych i tak dalej. Możemy się domyślać, że opozycja istniała i wcześniej, skoro co trzeci dalajlama nie dożywał pełnoletności. Większość historyków jest zdania, że zostali oni zamordowani i że ówczesne elity z regentami na czele nie były tak pacyfistyczne, jak starają się być ich co poniektórzy spadkobiercy. Jeśli dobrze pamiętam, XIII Dalajlamę próbowano zabić dwukrotnie. Lobsang Sangaj zwrócił mi uwagę, że za częścią zamachów mogli stać ambanowie, ale nawet jeśli, nie zmienia to faktu, że wokół dalajlamów działy się paskudne rzeczy, które wskazują na istnienie jakiejś opozycji.

Tak się składa, iż uważam, że opozycja jest czymś zdrowym w społeczeństwie demokratycznym i czymś nieuchronnym w społeczeństwach zorganizowanych inaczej, a zdrowe życie polityczne polega na przyjmowaniu do wiadomości różnic i szukaniu metod ich inkluzji. Zaprzeczanie ich istnieniu – choćby najbardziej kwieciste – nie wydaje mi się rozsądne, ponieważ każe podejrzewać, że przywódcy, którzy posługują się taką retoryką, traktują swój tybetański elektorat jak stado jednomyślnych pluszowych misiów. Obserwator zewnętrzny dojdzie natomiast do wniosku, że owi liderzy nie muszą albo nie chcą zmagać się z poważnymi problemami ani szukać trudnych kompromisów, co ma się rozumieć, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Co gorsza, trąci to, zapewne zupełnie mimowolnie, totalitaryzmem.

Choć na Harvardzie dramatycznie przeszacowałem siły i przyszło mi uciekać z podwiniętym ogonem, chciałbym powiedzieć jedno: lepiej przyznawać się do istnienia różnic między ludźmi, ponieważ znaczy to, że można o nich dyskutować i szukać sposobów ich uwzględniania, to zaś świadczy o dojrzałości i zdolnościach politycznych. Chciałbym też wznieść toast za różnorodność i odmienność oraz za zgon pustych uogólnień. A teraz, jak na Anglika przystało, wracam siedzieć cicho w domu, pić herbatę, jeść dorsza z frytkami i zachowywać się jak dżentelmen, którym powinienem być.