Obrazy Ceringa Njandaka
Oser
Cering Njandak pochodzi z Lhasy. Z daleka widzę go lepiej. Jego młodość i niepełnosprawność poruszają czułą strunę w moim sercu.
Kiedyś łatwo było poznać, że maluje Tybetańczyków, ale już tak nie jest. Czuje się, że robi to celowo - rozmyślnie ukrywa przed widzem tożsamość swoich modeli. Skupił się za to na temacie kobiety upadającej. Maluje ją na tle nieba, spadającą powoli, uśmiechniętą i odprężoną (jedna robi nawet przy tym bardzo kolorowego balona). Z płócien znikły rozpoznawalne na pierwszy rzut oka tybetańskie stroje, uczesania, biżuteria, a nawet ludowy obyczaj - artysta skrzętnie dbał, byśmy wiedzieli, że patrzy na niego z przymrużeniem oka - pokazywania języka na dzień dobry. Ostatnio Njandak postanowił zrezygnować jednak z tybetańskich emblematów. Najwyraźniej ich nie potrzebuje, odkąd sam jest w Tybecie. Jego nowe prace ciągle przecież do mnie mówią, przypominając o bólu złamanego serca, upadku, dryfowaniu.
Warto zauważyć, że choć malarz stara się maskować swoich bohaterów, moim zdaniem nie przestaje mówić o współczesnym Tybecie. Nawet bez tradycyjnych strojów trudno nie rozpoznać rysów z Amdo, U-Cangu czy Khamu. To one sprawiają, że nie mogę się oderwać od tych płócien. Pewnie powinnam tu dodać, że Njandak nie oddaje wiernie tylko zewnętrznego. Weźmy mnie, moje dzieciństwo, ubrania, chiński. Wszystko to sprawia, że łatwo uznać mnie za Chinkę. Ale czy nią jestem? Hanką? Macie rację - jasne, że nie. Kość z kości, z nas, Tybetańczyków, tak samo ukrywających w głębi serc prawdziwą tożsamość. Co nie znaczy, że mam w sobie coś z nacjonalistki. Nie, chcę tylko być pewna swego rodowodu. To wszystko.
Njandak rozwiesza swoje obrazy na Barkhorze i przysiada w pobliskim zaułku. A ja, cóż, biegnę do nich, przyciągana siłą jakże znajomej dezorientacji bohaterek. Nawet pisząc te słowa, dostrzegam coś nowego: dziwną nieobecność upadania, mojego i waszego. Oczywiście artysta wie, jak dodać mu lekkości, i lubi „bezwiednie" sportretować kawałek codziennego życia. Spod tradycyjnej czuby dziewczyny z Khamu wystają, na przykład, czerwone spodnie od dresu i trampki. Przyznaję, jestem oczarowana tymi detalami, choć na nowych obrazach już ich nie widać. Zostały tylko skrawki tybetańskiego krajobrazu - malowane z perspektywy powoli, pozornie beztrosko spadających z nieba kobiet. Pewnie tyle właśnie widać, gdy przyciśnie się nos do okrągłego okienka samolotu, unoszącego się nad Płaskowyżem Tybetańskim: bezkresne łańcuchy górskie i przycupnięte na ich zboczach tybetańskie domy.
Kiedy inni nie mogą żyć bez zawłaszczania tybetańskich symboli bądź obwieszania nimi malowanego krajobrazu lub ludzi - jak ten Chińczyk, który od lat mieszka w Tybecie i uważa za „performance" mazanie „@" na naszych flagach i kamieniach modlitewnych - Njandak, malarz, skraca i wykreśla, bo jest w domu, wśród najbliższych, i nie trzeba mu żadnych pustych gestów ani ciężkiego makijażu.
Blog Oser