Lhaski strach w Pekinie (2)
Oser
Aleśmy też jak odłamki szkła
W złożonych dłoniach
Aung San Suu Kyi
Pewnego kwietniowego poranka wybrałam się do budki, żeby zadzwonić do dwóch przyjaciół - z Khamu oraz z Amdo - i powiedzieć im, jak bardzo się cieszę, że są bezpieczni. Chciało mi się śmiać, ale przez łzy, bo obaj, choć mieszkają w odległych regionach Tybetu, prosili, żebym była zab zab dzie - „ostrożna". Przypomniało mi to, że zeszłego Losaru przyjaciel z Lhasy, który jest do bólu szczery, zasugerował, że nie powinniśmy witać się słowami taszi delek, bo ani nam taszi, „pomyślnie", ani delek, „szczęśliwie" - tylko właśnie zab zab dzie.
Podobnie W. Kiedy się ze mną żegnał, rzucił tylko zab zab dzie i rozpłynął się w tłumie. Jest tak tybetański, że nie da się tego nie zauważyć niezależnie od ubrania. Poznałam go niedawno i widzieliśmy się tylko trzykrotnie. Nie mogę mówić o szczegółach, bo ciągle mi powtarzał: „Nie pisz, kim jestem. Chcę wrócić do Lhasy. Mają fotokopię mojego dowodu i zrobili mi zdjęcie. Nie pisz, kim jestem, bo mnie znajdą". Pochodzi z Amdo, młody, przystojny, lecz zmarszczone brwi świadczą, że coś musi go niepokoić, a i często nagle rozgląda się, jakby się czegoś obawiał. Mimo okoliczności natychmiast zgodził się na rozmowę. Spotkaliśmy się wtedy przypadkiem - tak przypadkowym niczym przeznaczenie. Dostrzeżenie go w tamtym czasie i miejscu zdawało się krzyczeć, że musi mi coś opowiedzieć. Następne spotkanie nie było jednak łatwe. Zamieniliśmy tylko kilka słów i ruszyliśmy w swoją stronę, bo każde miało ogon. Dopiero za trzecim razem - okraszonym dużą dawką ostrożności - odważyłam się włączyć magnetofon.
Usiedliśmy w rogu, daleko od drzwi i okien, żeby mieć wszystko na oku. Mają tam dobre krzesła z oparciami wysokimi jak parawany. W środku było mało ludzi. Grali w karty, plotkowali, nie okazując żadnego zainteresowania bliźnim.
Kiedy W. zobaczył, że jestem gotowa, powiedział: „Muszę zacząć od dziesiątego marca. Około siedemnastej poszedłem do tybetańskiej restauracji Makje Ame, w której wpadłem na znajomego. Mówił, że coś stało się przed Cuglakhangiem. Pobiegliśmy i zobaczyliśmy, jak pakują do suki osiem osób. Czterech kuszo, »mnichów«, i czterech według jednych z Khamu, według innych z Amdo. Wszyscy bardzo młodzi. Ludzie mówili, że wcześniej aresztowali już innych duchownych. Policjanci byli najprawdopodobniej z komisariatu na Barkhorze i bili bez litości. Staliśmy w tłumie gapiów. Niektórzy szeptali njingdzie, njingdzie - »żal, żal« - kilka mola, »staruszek«, łkało, zasłaniając usta dłońmi. Kiedy kolega zrobił zdjęcie komórką, wyrósł obok nas tajniak i zabrał mu telefon. Bardzo się baliśmy.
Następnego dnia na Barkhorze roiło się od tajniaków. Pojawiło się też ze trzydzieści, czterdzieści kobiet z krótkimi włosami. Same Chinki, Hanki. Jak ludzie zaczynali rozmawiać, natychmiast podchodziły podsłuchiwać. Nie mam pojęcia, czy rozumiały choć słowo, ale budziły lęk. Zjadły obiad i kolację na placu - z pudełek, które przywieźli im samochodami. Tłum rozszedł się dopiero o zmierzchu. Wszyscy Tybetańczycy wiedzieli, że to policja, i dawali sobie znaki. Po placu, z ponurymi minami, chodziło w tę i z powrotem również znacznie więcej mundurowych. Słyszałem też, że mnisi z klasztorów Drepung i Sera zorganizowali demonstracje, ale zostali pobici i zawróceni przez paramilitarnych. Tego dnia Dżokhang i Ramocze były zamknięte dla wiernych.
Czternastego, pamiętam dokładnie, wyszedłem dwadzieścia po jedenastej". [Tę część musimy opuścić.] „Wtedy usłyszałem krzyki i...".
„Wiem - przerwałam - mówili o tym nawet w telewizji. Tylko Tybetańczycy, i to wyłącznie z pastwisk i wsi, potrafią wydobyć z siebie taki dźwięk. Miastowi mają już nie te gardła". To jedyny w swoim rodzaju tybetański „gwizd" - choć w mediach nazywali go „wilczym wyciem".
W. przytaknął i ciągnął dalej: „Dokładnie. Potem, jak co dzień, poszedłem z przyjaciółmi w kierunku Ramocze, a tam już się działo. Wielu Tybetańczyków krzyczało i rzucało kamieniami w żołnierzy. Zgłupieliśmy. Ktoś nam powiedział, że od kilku dni przed świątynią stały policyjne samochody, ale mnisi właśnie je wywrócili, bo, jak mówili, blokowały im bramę. Policjanci natychmiast wezwali na pomoc paramilitarnych z pałkami i tarczami. Rzucili się na mnichów. Ludzie na ulicy nie wytrzymali i tak zaczęła się demonstracja. Widziałem wielu młodych Tybetańczyków. W najtańszych ubraniach. Rzucając kamieniami, krzyczeli: »Naprzód, jedzący campę!« Straganiarz chciał dołączyć, ale żona uwiesiła się na nim i, zawodząc, zdołała odciągnąć. Było też sporo dziewcząt, które pytały: »Młodzieńcze, jesteś jeszcze Tybetańczykiem? Jeśli tak, chodź z nami«. Kiedy zobaczyły, że się nie ruszamy, napluły nam pod nogi, mówiąc z pogardą: Ngo ca, ngo ca - »Wstyd, wstyd!« Powiem ci prawdę, było mi strasznie smutno, lecz się nie odważyłem. Stałem tylko z boku i patrzyłem. Kilku kolegów podbiegło, cisnęło kamień, ale zaraz wszyscy wrócili".
„Czekaj - przerwałam znowu. - Chcesz powiedzieć, że to wszystko było zorganizowane i zaplanowane?".
„Kun czok sum!, »Na trzy klejnoty!«, ależ skąd" - potrząsnął ze smutkiem głową.
„Leciały kamienie z pobliskich budów. Niektórzy trzymali w rękach noże, ale nie tybetańskie, tylko długie. Nie mam pojęcia, skąd je wzięli. Wiele osób wymachiwało khatakami, być może zabranymi z pełnych ich straganów. Spod Ramocze ruszyli na Tromsikhang, niszcząc po drodze wiele sklepów należących do Hanów i chińskich muzułmanów. Spalono też część samego rynku. Wszyscy Chińczycy natychmiast uciekli (muzułmanie, zdejmując od razu swoje białe czapeczki). Dziwne, że nie było żadnej policji. Też musieli uciec".
„Czy ludzie wiedzieli, że na całym Barkhorze zainstalowane są kamery przemysłowe?", spytałam.
„Jasne, że wiedzieli, że są filmowani, ale się nie bali", powiedział W. I zamilkł na dłuższą chwilę.
„Zrobili to dla naszego narodu - miałam wrażenie, że mówi to z wahaniem. - Są naprawdę twardzi".
Te słowa zapadły mi głęboko w serce.
„Cały czas szedłem za tłumem. Na Barkhor wlewało się coraz więcej ludzi. Ponad stu, z Amdo, Khamu, Lhasy. Widziałem też kilku mnichów. Demonstranci dwukrotnie okrążyli Dżokhang, krzycząc: Gjalła Rinpocze kuce trilo tenpa szo!, »Niech żyje Dalajlama!«, Py rangzen!, »Niepodległy Tybet!«, i niszcząc po drodze ichnie sklepy. Z jednego wyrzucono kolorowe jedwabie i atłasy, które walały się potem dosłownie wszędzie. Grupa ludzi próbowała podpalić komisariat, ten w pobliżu Dżokhangu, ale nie chciał się zająć. Zadzwoniłem do M., do Pekinu. Był bardzo podekscytowany. W marcu osiemdziesiątego ósmego wyglądało to podobnie. Jako dzieciak podpalił wtedy drzwi sklepu i dostał za to cztery lata. Koło piętnastej pojawili się ludzie w czarnych ubraniach i kominiarkach odsłaniających jedynie oczy. Mieli karabiny i strzelali do ludzi".
„Kto to był?", zapytałam zdumiona.
„Siły Specjalne! Takie Latające Tygrysy".
Nie mam pojęcia, co to „Latające Tygrysy", pewnie coś z telewizji albo z kina, za to doskonale wiem, czym są siły specjalne, więc już nie przerywałam.
„Trzydziestu, czterdziestu ludzi. W czerni, z zasłoniętymi twarzami. Widać było tylko ich oczy i broń. Stałem na północnym krańcu Barkhoru, gdy wpadli przed Cuglakhang, wystrzeliwując w tłum granaty z gazem łzawiącym. Zatrzymali kilka osób z pierwszego szeregu, a potem zaczęli strzelać innym w plecy. Zabijali. Byłem przerażony. Cofaliśmy się na Barkhor. Pewna dziewczyna schyliła się po kamień i kiedy chciała go rzucić, została trafiona kulą, która przeszyła jej gardło. Upadła jak ścięta. Byłem może dwadzieścia metrów od niej i wszystko dokładnie widziałem. Nie ja jeden. To było straszne. Mogła mieć najwyżej siedemnaście, osiemnaście lat".
Zauważyłam, że W. się trzęsie, jakby ten strach do niego wrócił. Bolało mnie tak, jakbym tam z nimi była.
Po dłużej chwili W. podjął opowieść: „Dziewczyna upadła. W konwulsjach, we krwi. Niemal natychmiast pojawił się samochód sił specjalnych. Ciemny, przypominał Toyotę 4500. Zatrzymał się przy zabitej, wyskoczyło dwóch oficerów i wrzucili zwłoki do środka. Podjechali do przodu, a następnie zawrócili. To niesamowite, ale po tej ich rundzie na ziemi nie było śladu krwi. Nawet kropli".
Nigdy o czymś takim nie słyszałam. Najwyraźniej był to samochód policyjny, a nie polewaczka, ale W. twardo powtórzył: „Policyjny, specjalny, do usuwania śladów krwi". Czy to w ogóle możliwe? Może mają takie urządzenia w rzeźniach? Szukałam potem w internecie i znalazłam policyjne polewaczki, mogące strzelać w górę i w dół, w lewo i w prawo, wozy z obrotowymi kamerami oraz działkami na granaty z gazem łzawiącym. Wciąż jednak nie mam pojęcia, czy istnieje specjalny pojazd do usuwania śladów krwi.
„Nie widziałem innych zabitych - ciągnął W. - Ale znajomy, który ma restaurację na Barkhorze, był tam świadkiem rzezi. To dziwne, że siły specjalne operowały tylko w tym rejonie. Nigdzie indziej. Kiedy odjeżdżał samochód z zabitą dziewczyną, zaczęliśmy uciekać. Dobiegłem aż do restauracji Makje Ame i schowałem się w małej uliczce. Większość sklepów po obu stronach była zniszczona, wszędzie walały się jakieś rzeczy. Jak wiesz, to kwartał muzułmański i w pobliżu stoi meczet. Widziałem Tybetańczyków podpalających samochody - trzy, i motocykl przed meczetem. Bałem się tam zostać, więc ruszyłem do tej wysokiej bramy, zaraz za którą jest Biuro Bezpieczeństwa Publicznego TRA. Żeby było jeszcze dziwniej, przed budynkiem stało ponad dziesięciu policjantów, którzy spokojnie się nam przyglądali, podczas gdy przecznicę dalej Tybetańczycy demolowali i podpalali sklepy. Zniszczono tam, o ile pamiętam, dwie chińskie rzeźnie i siedem aut, a policja nie kiwnęła nawet palcem. Zachowywali się tak, jakby nie mieli z tym nic wspólnego. Na chodnikach stał też tłum gapiów, obserwujących i komentujących rozwój wydarzeń".
„Nie interweniowali? - wykrzyknęłam. - Dlaczego?".
„Kto to wie. Widziałem tylko kilku funkcjonariuszy, którzy robili zdjęcia. Jeden filmował. Pamiętam, że wszystko to wydawało mi się niepojęte. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego siły specjalne zabijały ludzi na Barkhorze, podczas gdy tuż obok policja nie robiła nic, żeby stłumić rozruchy. Oba wydarzenia dzieliła tylko jedna ulica, ale były to dwa różne światy. Wkrótce potem z Jiangsu wyjechały trzy czołgi i ruszyły na wschodni Lingkhor. Wszyscy żołnierze byli uzbrojeni w karabiny".
„Czołgi? - zapytałam z niedowierzaniem. - Czy może raczej wozy pancerne? Dygnitarze powtarzali, że w Lhasie nie było żadnych czołgów".
„Oczywiście, że czołgi - uciął W. - Wozy pancerne pojawiły się później. Wydaje ci się, że nie odróżniam jednych od drugich? Czołgi, czołgi na gąsienicach. Gdy jechały, trzęsła się ziemia. Na ich widok natychmiast znikli wszyscy gapie. Ja też uciekłem. Bałem się wrócić do wynajmowanego pokoju, więc pobiegłem do znajomego, w lewo".
„Co robiły te czołgi?", przerwałam znowu, mając przed oczami maszyny AL-W rozjeżdżające studentów i mieszkańców Pekinu w czerwcu osiemdziesiątego dziewiątego.
„Nie mam pojęcia, przecież mówię, że od razu uciekłem. Kolega też właśnie skądś wrócił. Obaj byliśmy w takim stanie, że musieliśmy coś wypić. Nigdy nie piłem wódki, zawsze zwykłe piwo, ale on miał tylko jęczmienne z Gonlungu w Qinghai. Wpadło jeszcze dwóch znajomych, piliśmy butelkę za butelką i koło jedenastej wszyscy byliśmy już pijani. Umiarkowanie, ale wystarczająco, żeby każdy poczuł się na tyle odważny, by wrócić do siebie. Kiedy doszliśmy do skrzyżowania na wschodniej Jiangsu, osłupieliśmy i w jednej chwili prawie wytrzeźwieliśmy. Stało tam z pięćdziesięciu żołnierzy z karabinami, pałkami i tak dalej. Zatrzymali nas i zażądali dokumentów. Na szczęście wszyscy mieliśmy przy sobie papiery, więc kazali nam spierdalać. Kolega nie ugryzł się w język i zapytał, czemu nas obrażają, skoro pokazaliśmy dowody. Byliśmy załatwieni. Każdego trzymało dwóch żołnierzy, dwóch innych waliło w twarz. Oczy tak mi zapuchły, że byłem pewien, że oślepnę. Tłukli nas i wyzywali, póki nie leżeliśmy pokotem". [Tę część też opuszczę.] „Zawieźli nas na komisariat. Dwóch policjantów zajęło się dokumentami i zrobiło nam zdjęcia. Podczas przesłuchania jeden z nich powiedział po tybetańsku: »Nie mówcie za dużo«. Zrobił to jednak takim tonem, że ten drugi, Chińczyk, musiał pomyśleć, że nas wyzywa. Ostatnia rzecz, jakiej bym się wtedy spodziewał, to policjant pomagający Tybetańczykowi. Musieli uznać, że nie warto się użerać z pijakami, bo nas puścili. Na szczęście mój pokój był blisko komisariatu. Po drodze słyszałem mnóstwo strzałów. Nie wiem, naprawdę nie wiem, ile osób zginęło jak tamta dziewczyna.
Obaj znajomi mieszkali w okolicy Tybetańskiej Akademii Nauk Społecznych, ale bali się iść dalej, więc zostali u mnie. Nawet by nam do głowy nie przyszło, że na cztery dni. Rankiem piętnastego poszedłem kupić papierosy, coś do jedzenia i picia, ale pożałowałem tego już na progu. Na ulicy roiło się od żołnierzy - z karabinami i styliskami kilofów. Już zawracałem, gdy stojący kilka metrów dalej dzieciak, najwyżej ośmiolatek, rzucił kamieniem w kierunku żołnierzy, a ci odpowiedzieli granatami z gazem łzawiącym. W jednej chwili cała ulica rzuciła się do ucieczki. Udało mi się wpaść za drzwi i dokładnie je zaryglować. Na szczęście wynajmowałem pokój w państwowym magazynie, więc wojsko dało mu spokój. Kręcili się jednak po dachu i dziedzińcu. Wszędzie też stały ich samochody i ciężarówki. Przez cztery dni za zasłoniętymi oknami oglądaliśmy telewizję albo spaliśmy. Czasami odważaliśmy się uchylić kotarę, ale widzieliśmy tylko żołnierzy. Nocą baliśmy się włączyć światło i telewizor. Staraliśmy się nie robić hałasu i byliśmy strasznie głodni".
„Co jedliście?", nie mogę oduczyć się zadawania pytań.
„Mieliśmy szczęście, bo kupiłem puszkę mleka i przywiozłem noworoczny chleb z domu. Nie tknąłem go, po co jeść domowy chleb w mieście tylu restauracji? Prawdę mówiąc, zdążył spleśnieć. Ale nie mieliśmy nic więcej. Po zdrapaniu zielonego nalotu i tak smakował paskudnie, nikt jednak nie grymasił. Naprawdę szczęśliwy traf z tym magazynem. Potem dowiedziałem się, że aresztowali mi trzech przyjaciół, którzy wynajmowali pokoje w dzielnicach mieszkalnych. Zabrali ich, choć nie rzucili ani jednego kamienia i nie wznieśli żadnego okrzyku. Nawet się nie przyglądali. Śmieszna rzecz. Jednego wzięli, bo nosi długie włosy i wygląda jak dumny Khampa. Drugi miał włosy krótkie, więc przypominał im mnicha. A trzeci? Trzeci wstawił sobie złoty ząb".
„Złoty ząb?", pomyślałam, że ze mnie żartuje.
„Właśnie. Ludzie z Khamu i Amdo uwielbiają złote zęby, a wielu mieszkańców tych regionów brało udział w powstaniu. Aresztowali go, bo pomyśleli, że jest stamtąd. Tak mi to tłumaczono. Nie wiem, co się z nimi dzieje. Zarządca mojego magazynu wpadł w panikę. Jest z Lhasy. Z tych bojaźliwych. Co wieczór zakradał się do nas, żeby przypomnieć o zakazie włączania światła, a potem kazał mi się wynosić. Powiedziałem, że wynająłem na trzy miesiące, na co bez słowa oddał mi część pieniędzy i wystawił pokwitowanie. Dziewiętnastego znalazłem się więc na bruku i pożegnałem z przyjaciółmi, którzy poszli w swoją stronę.
Po trzech dniach - u kolegi - dowiedziałem się, że zaczęli sprzedawać bilety kolejowe i poszedłem prosto na dworzec. Na odcinku dwóch kilometrów siedem razy legitymowali mnie żołnierze z karabinami i pałkami. Wszyscy mówili po syczuańsku. Byli chudzi i mali, wyglądali jak myszy, ale budzili większą grozę niż tygrys.
Za każdym razem pokazywałem dowód i tymczasowy meldunek. Ludzi, których twarze budziły jakieś podejrzenia, natychmiast aresztowano. Interesowały ich też esemesy i zdjęcia w komórkach. Moja na szczęście nie ma aparatu. Do torby wrzuciłem album z fotografiami. Przejrzeli wszystkie, jedną po drugiej. Co najdziwniejsze, kazali mi też podwijać rękawy. Czego szukali? Różańca? Mężczyzna z malą jest albo mnichem, albo buddystą. Potem mówiono mi, że faktycznie aresztowali za różańce. W końcu udało mi się kupić bilet. Miejsce stojące. Zanim zdążyłem się ucieszyć, że mam to za sobą, w korytarzu pojawiło się kilkunastu policjantów. Kiedy zorientowałem się, że fatygowali się jedynie do mnie, nie zwracając najmniejszej uwagi na siedzących w przedziałach Chińczyków, wpadłem w taką furię, że niemal eksplodowałem".
„Dobrze, że tego nie zrobiłeś", powiedziałam, patrząc na zmarszczone brwi mieszkańca Amdo po przejściach.
„Rozumiem. Uważasz mnie za uchodźcę. Decydująca chwila. Nie można wszystkiego zepsuć, stawiając teraz opór. Tak?".
„Jasna sprawa".
W. podniósł głowę, opuścił, znów podniósł, rozejrzał się i znowu opuścił. „Prawda jest taka - powiedział po chwili łamiącym się głosem - że żałuję, żałuję cały czas. Zacząłem żałować w chwili, gdy zobaczyłem, jak zabijają tę dziewczynę. Ale niezależnie od tego, jak bardzo, nic nie zrobię. Bo w uszach zawsze dźwięczą mi słowa zab zab dzie".
Zrozumiałam, że to koniec opowieści W. Kiedy wstał i wyszedł, pierwszy, rzucając na pożegnanie zab zab dzie, targały mną różne uczucia. Najwyraźniej wciąż się bał, ale strach go nie zakneblował. Przeciwnie, pozwolił mi nagrać i upublicznić swoją relację. Dlaczego? Kiedyś czytałam esej Aung San Suu Kyi o strachu i wolności. O ludziach, w których budzi się odwaga, gdy próbują zerwać kajdany. Wracam do niego teraz i myślę, że mówi też o Tybetańczykach.
Szmaragdowym chłodem my
Wody w złożonych dłoniach
Aleśmy też jak odłamki szkła
W złożonych dłoniach
Pekin, 1 czerwca 2008
Oser (chiń. Weise) urodziła się w Lhasie w 1966 roku. Pisze po chińsku i mieszka w ChRL. We wrześniu 2003 roku jej książka „Zapiski z Tybetu" (chiń. Xizang Biji) znalazła się na indeksie. Władze uznały, że jest „szkodliwa" i zawiera „nieodpowiedzialne" wzmianki o Dalajlamie oraz Karmapie, który w 2000 roku uciekł do Indii. Oser zmuszono do poddania się samokrytyce - za odmowę ukarano ją usunięciem z pracy, odbierając jej jedyne źródło utrzymania, świadczenia zdrowotne i emerytalne oraz mieszkanie. Uciekła do Pekinu. Od 22 marca do maja - wraz z mężem, chińskim intelektualistą Wang Lixiongiem - w areszcie domowym.