Co to jest szczęście?
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Co to jest szczęście?

Oser

 

Dla mnie - powrót do dawno niewidzianej Lhasy, wkładanie do ust kulek zagniecionej przez mamę campy, branie w ramiona rozkosznej, maleńkiej bratanicy, staranne wycieranie miseczek ofiarnych z rodzinnego ołtarza, wygrzewanie się na balkonie, powłóczyste spojrzenie naszego psa, który swoim chrapliwym szczekaniem potrafi odebrać słuch na pół dnia. Okruchy szczęścia umiem też znaleźć w zimowych nocach i słodkim zapachu klasztoru Mindroling. Ot, błogie chwile mieszkających z dala od domu.

 

Przeczytałam właśnie wiersz młodego poety Gade Ceringa z Amdo. Zatytułował go „Jestem Tybetańczykiem". „Piszę te słowa - zaczyna - a za oknem despotycznie sroży się zima". Jest sierotą. „We śnie spotkałem rodziców. Tak, to było szczęście. Przez chwilę naprawdę nie czułem bólu". Biegle posługuje się dwoma językami. „Kiedy mówię w ojczystym, na moment ogarnia mnie spokój. Tak, szczęście". Uczucie, które bierze się prosto z życia i wyciska z oczu łzy.

 

Kiedy szłam do świątyni Dżokhang pokłonić się przed posągiem Buddy pierwszego dnia Roku Tygrysa, na niebie nie było jeszcze bladości świtu. Nie spodziewałam się tylu pielgrzymów z całego kraju. Tłum pulsował i wił się jak wąż.

 

Nie wiem, o której się zeszli, by krok za krokiem przesuwać się ku pocieszeniu, jakie znajdują w oczach Dżoło Rinpocze. Zawsze tu byłam w wigilię Nowego Roku. Znam na pamięć to morze kornie pochylonych głów, grę ludzkich cieni, szmer szeptanych słów i złotą poświatę górującego nad wszystkim posągu, dla którego zmienne koleje losu nie mają żadnych tajemnic. Prawda, to jest szczęście. W takiej chwili wzruszenie maluje się nawet na twarzach tych, co zaciskają palce na głowniach ukrytych za plecami sztyletów.

 

Tym razem musiałam jednak zdać się na pamięć. Po czterech godzinach żmudnego dreptania główna brama świątyni wciąż była daleko, a że musiałam zrobić coś w domu, przyszło mi zrezygnować wpół drogi. Nic to, zdążyłam przecież zadrżeć w rytm pulsu krwi Tybetu. Lecz nie tego młodzieńczo-sędziwego w koczowniczych kurtach, tradycyjnych, wełnianych sukniach czy wielkomiejskich fatałaszkach, nie stojących przede mną pasterek z włosami zaplecionymi w niezliczone warkoczyki - lecz mężczyzn w zielonych i granatowych uniformach oraz ubraniach cywilnych, które znamionują zadania specjalne. Jest ich tylu, że na każdego pątnika z różańcem przypada jeden anioł stróż z bronią palną.

 

Z kolei w telewizji Nowy Rok mienił się wyłącznie czerwienią, a każdy program nosił tytuł „szczęście", które było, rzecz jasna, czerwone - czerwone czerwienią czerwonego sztandaru czerwonych Chin. Wypełzała ona nawet na policzki wodzirejów i artystów, aparatczyków z pierwszych rzędów i starannie wyselekcjonowanej publiczności, krasząc uśmiechy zrodzone ze szczęścia, jakiego Tybetowi nie dane było zaznać nigdy wcześniej. Chwilami przechodziły od niego dreszcze. Na przykład, gdy grupa szansonistek w tybetańskich strojach nuciła czuły refren do postawnych młodzieńców z drugiej strony parkietu: „Je, jee, jeee, uśmiechnięteee żołnierskiee twarze". Zmysłowy czar lał się na miasto z ekranów niczym deszcz, rosząc palce pewnie zaciśnięte na spustach karabinów.

 

Czyż to nie ich lufy darzą nam szczęściem? Czy wystarczy zmusić nas do jego wyśpiewania? Rozmawiałam o tym kiedyś z moim nauczycielem. Jak na buddyjskiego mistrza przystało, powiedział cicho: „Prawdziwe szczęście jest w nas. Nie da się go kupić za pieniądze, zadekretować kłamstwem ani tym bardziej wymusić pałką". Przerwał, wygładził rąbek szaty i dokończył: „Niemniej wszyscy szukamy właśnie jego".

 

 

 

Lhasa, 22 lutego 2010