Spotkanie z Dalajlamą
Lingxi Kong
Pradawna cywilizacja i wielka populacja - modlę się, by rozwój Chin przysłużył się ludzkości.
Po marcowych niepokojach chińskie media przypuściły zmasowany atak na Dalajlamę, winiąc go za akty przemocy w Tybecie oraz budząc nacjonalistyczny ferwor w kraju i za granicą. Czy „prosty buddyjski mnich" okpił cały świat, czy może zbudowaliśmy ślepą nienawiść, karmiącą się przekłamaniami i pseudoinformacjami? Wszystko mi jedno - jako fan pekińskich igrzysk i człowiek oddany idei budowania harmonijnego społeczeństwa nie mogę pogodzić się z etnicznymi waśniami, których przyczyną jest zwykły brak komunikacji. Uzbrojony w pytania i dobre rady spotkałem się więc z Dalajlamą 24 kwietnia na neutralnym gruncie w Stanach Zjednoczonych.
Prawdę powiedziawszy, po zapoznaniu się z internetowymi relacjami z tybetańskich rozruchów z grupką przyjaciół zorganizowaliśmy dyskusję o Tybecie w Instytucie Stosunków Zagranicznych Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Zaprosiliśmy przedstawiciela Dalajlamy w USA, szefa amerykańskiego oddziału Tybetańskiego Kongresu Młodzieży (TYC) oraz analityków bliskich rządowi Chin. Przyświecało nam przekonanie, że najlepszym panaceum na uprzedzenia jest dyskusja ludzi (zebrało się ich w sumie ponad stu osiemdziesięciu) o różnych poglądach i perspektywach. Rozmawialiśmy trzy godziny. Choć sytuacja była napięta, moi przyjaciele powtarzali, że są ciekawi poglądów Dalajlamy na igrzyska, przyszłość Tybetu i TYC.
I tak 22 kwietnia udało mi się dotrzeć na wykład Jego Świątobliwości poświęcony „szczęściu". Na przesłanie Dalajlamy - wciśniętego między dwa wielkie monitory, mówiącego powoli i szczerze - czekało pięć tysięcy podekscytowanych słuchaczy. Choć może nie jest on anglistą, jego inteligencja i niezwykła charyzma nie podlegają dyskusji. Przez dwie godziny mówił głównie o współczuciu, tolerancji, zrozumieniu i przebaczeniu. Po wszystkim, gdy zadumany i uśmiechnięty tłum wylewał się na piękny campus, zauważyłem dwudziestu rodaków, powiewających narodowymi flagami i skandujących: „Jesteśmy jedną rodziną. Nie wolno jej rozbijać!". Zaschło mi w gardle, więc nie próbowałem dyskutować z ziomkami, niemniej obiecałem sobie nie zapomnieć o tym pytaniu, gdy stanę przed Dalajlamą.
Dwa dni później, po audiencji dla buddystów, Dalajlama spotkał się z chińskimi mediami - w tym reprezentującymi rządową agencję Xinhua - w pięknym, neorenesansowym budynku. Wchodząc do salki konferencyjnej, uścisnął dłoń każdemu z piętnastu dziennikarzy z dziesięciu redakcji. Korespondentka, której najwyraźniej obce były zawiłości etykiety, zarzuciła mu na szyję khatak. Potem mówił już tylko o swojej wierności niestosowaniu przemocy, nadziejach na „większą jedność" między Tybetańczykami i Hanami, oraz poparciu dla igrzysk, w których chciałby uczestniczyć.
Wreszcie w samo południe zaproszono nas na uroczy dziedziniec, gdzie zostaliśmy zrewidowani przez wyjątkowo przyjaznych urzędników. Spytawszy, gdzie studiuję, nie mieli problemu z odpowiedzią na bezczelne pytanie o ich miejsce pracy. Nie, nie byli legendarnymi agentami CIA, lecz pracownikami Departamentu Stanu. Gdy w drzwiach pojawił się Dalajlama w towarzystwie buddyjskiego mnicha i kilku członków swojej delegacji, znów przywitał się z każdym z nas. Zgodnie z tybetańskim zwyczajem, uścisnąwszy mu dłoń, ofiarowałem khatak (symbol czystości). Odpowiedział po chińsku: huang ying („witaj") i zaprosił do zajęcia miejsca na kanapie. Jak już wspominałem, popędliwe wypowiedzi na temat Tybetu są, moim zdaniem, rezultatem braku informacji i kontaktów między (zwłaszcza młodymi) Tybetańczykami a Chińczykami, wiązałem więc wielkie nadzieje z tą rozmową.
Dalajlama - świadomy powagi chwili z powodu rozbuchanych emocji - przedstawił stanowisko Tybetańczyków z perspektywy historycznej. Przed nastaniem dynastii Yuan Tybet był stosunkowo niezależny i nie podlegał żadnemu rządowi centralnemu. Od tego czasu - z perspektywy tybetańskiej - stosunki między cesarzami a Tybetem były relacjami kapłana z opiekunem a nie poddanego z panem. Region pozostawał niepodległy do chwili wkroczenia Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Do 1949 roku nie pobierano podatków. Od czasu do czasu pojawiał się jakiś chiński watażka, ściągał haracze, naprzykrzał się ludziom i palił klasztory - Tybetańczycy wciąż żyli jednak swoim życiem bez żadnych restrykcji i kontroli. Wszystko to zmieniło się z wkroczeniem Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w 1949 roku, reprezentującej nowy, potężny i lepiej zorganizowany rząd. W 1956 roku zaczęto wprowadzać reformy, który były dobre i konieczne, niemniej sposób ich narzucania, czyli ogłoszona w Chinach walka klasowa, nie przystawał do tybetańskich realiów. Tu „posiadacze" często byli dla chłopów po prostu pełnymi współczucia i miłości „rodzicami". „Reformy" oznaczały więzienie dla „obszarników". Część poddanych milczała, inni płakali, a ich opór zrodził powstanie w Tybecie i Xikangu w latach 1956-59. Z chińskiego raportu, zdobytego przez Tybetańczyków, wynika, że od marca 1959 do września 1960 zlikwidowano w Lhasie 87 tysięcy Tybetańczyków. W tym samym czasie życie straciło wielu chińskich żołnierzy - „wszystkie te wydarzenia" są „niezwykle smutne".
W 1954 roku Dalajlama i Panczenlama - jako przedstawiciele Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych - pojechali do Pekinu. Pod wpływem wspomnień głos Dalajlamy staje się emocjonalny. „Przewodniczący Mao był wielkim człowiekiem, mówił do mnie, wspaniale, powoli, z godnością. Czasami potok słów przerywał atak kaszlu. Miałem też okazję odwiedzić wiele fabryk. Sekretarze, wicesekretarze, lokalni przewodniczący zapraszali nas na kolacje i częstowali maotai (której nie kosztowałem, bo nie piję alkoholu). Poznałem wielu uczestników długiego marszu. Marksizm mnie fascynował, powiedziałem nawet naszym gospodarzom, że chcę wstąpić do partii. Poradzili, żebym »chwilę poczekał«. Latem 1955 roku wracałem z Pekinu do Lhasy. Po drodze spotkałem towarzysza Zhang Guohuę, bardzo miłego człowieka, który jechał w drugą stronę. Powiedziałem mu, że przed rokiem »moje serce było pełne niepokoju i wątpliwości, lecz dziś, na tej samej szosie, bije pewnością i nadzieją«".
„I nie szło tylko o mnie - podkreśla Dalajlama. - W latach 30. i 40. do partii komunistycznej wstąpiło kilkuset Tybetańczyków. Pamiętam jednego, z moich rodzinnych stron, który przypisywał szramę na swoim nosie ranie zadanej przez Japończyków w wojnie domowej. Nie należałem do partii, ale można by mnie uznać za zastępcę członka. Tyle że dla tamtych rewolucjonistów braterstwo, socjalizm i równość to nie były puste słowa. Narodowcy i Mandżurzy grymasili w sprawie mniejszości, ale pierwsi tybetańscy komuniści byli zakochani w Chińskiej Republice Ludowej. Przewodniczący Mao narzucił nam »17 punktów«; »wojskowy« nas przeraził, ale wzięliśmy za dobrą monetę »autonomię«. W 1956 roku ogłosili Komitet Przygotowawczy Regionu Autonomicznego - o »zjednoczonym« regionie mówił wtedy sam minister Chen Yi. Jeśli więc dziś chcemy »całego Tybetu«, składającego się z ziem prowincji Qinghai, Sichuan, Gansu i Yunnan, cytujemy właśnie jego".
Dalajlama okazywał wielkie serce weteranom partii komunistycznej i oddanie relacjom z rządem centralnym. Myślę, że bez niego - uznawanego tam za Żywego Buddę - nie udałoby się uniknąć zażartych walk i rozlewu krwi". Z drugiej strony, jeśli władze chińskie zdołają wykazać się większą elastycznością, mogą liczyć na „długoterminową lojalność" Tybetańczyków wobec Chin.
Kiedy się nad tym wszystkim zastanawiałem, ludzie Jego Świątobliwości przypomnieli nam, że musi on jechać na lotnisko, bezzwłocznie przedstawiłem więc mój projekt komunikacji na rzecz minzu da tuanjie („wielkiej jedności grup etnicznych"). Myślałem tu o tłumaczeniu i publikowaniu głosów obu stron, aby mogły one (i cały świat) zacząć się rozumieć i do siebie odnosić, czy też debatach telewizyjnych. Jego Świątobliwość nie posiadał się z radości. W chwilach kryzysu, powiedział, dialog jest o wiele lepszy od niechęci i nienawiści. Ku jego niekłamanej radości wspomniałem też, że mój znajomy komputerowiec chętnie nakręciłby film o tybetańskich społecznościach w Indiach. Dalajlama powiedział nawet swoim ludziom, że mają okazać nam pomoc. Jego Świątobliwość zgodził się też ze mną, że wszędzie musi spotykać się z chińskimi studentami i imigrantami, promować dialog i walczyć z uprzedzeniami oraz szukać wsparcia prostych Hanów.
Dalajlama okazał się otwarty nawet w kwestii „większego Tybetu". Radziłem, by wrócił do kraju za każdą cenę, gdyż kontrowersje i spory wokół „dwóch Dalajlamów" osłabią tylko jego dziedzictwo „niestosowania przemocy" i hierarchię buddyjską na wychodźstwie. Odpowiedział, że możemy rozmawiać o wszystkim, niemniej musi brać pod uwagę głosy mieszkańców regionów, których my nie uważamy za Tybet, gdyż pokładają w nim oni nadzieję i zaufanie. Kulturowo i językowo nic ich nie różni. Dalajlama liczy, że tybetańscy mieszkańcy tych regionów będą decydować za siebie, a ich reprezentanci zadbają o ochronę środowiska naturalnego, propagowanie rodzimej kultury i języka. Jeśli chodzi o niego samego, nie chce piastować żadnego stanowiska, tylko oddać władzę nowemu rządowi po powrocie do Tybetu. Władze chińskie wykazały się wielką mądrością oraz zapewniły stabilizację i gospodarczy sukces Hongkongowi i Makau, z pewnością potrafią więc wypracować skuteczną, dalekowzroczną politykę tybetańską. Skoro Dalajlama powtarza, że nie zabiega o niepodległość, „tybetańskie rządy dla Tybetańczyków" nie powinny nikogo dziwić. Nawet jeśli pewne kwestie mogą budzić kontrowersje, konstruktywne dyskusje obu stron uznać trzeba za bezcenne.
Czasu było bardzo niewiele, mogłem więc zadać tylko pięć pytań.
Czy zabiegacie o niepodległość? Odpowiedź, z całą stanowczością: „Nie. Nie, w naszym własnym interesie. Chiny będące gospodarczą potęgą mogą być lepszym i szczęśliwszym domem dla sześciu milionów Tybetańczyków w ich granicach".
Jiang Yu, rzeczniczka chińskiego MSZ, powiedziała 8 kwietnia, że Dalajlama, jako główny przedstawiciel systemu niewolniczego, który łączył religię i politykę w dawnym Tybecie, chce dla siebie „raju przeszłości", oznaczającego piekło dla milionów „wyzwolonych sług". Zapytałem więc: „Chcesz powrotu niewolnictwa?". Dalajlama uśmiechnął się i odparł: „Wszyscy wiedzą, że nigdy nie szło nam o odtworzenie dawnego systemu i już w 1969 roku mówiłem, że to Tybetańczycy zdecydują o dalszym trwaniu instytucji dalajlamów".
Tybetański Kongres Młodzieży jest dla chińskich mediów organizacją terrorystyczną. Czy rzeczywiście chcecie wspólnie podzielić Chiny? Odpowiedź: „Oczywiście TYC jest bardzo ważny. Młodzież to przyszłość. Niemniej w 1974 roku doszliśmy do wniosku, że będziemy musieli wrócić do Chin: innymi słowy znaleźć drogę środka, różną od sytuacji obecnej i niepodległości. Z czasem stanowisko to było coraz mocniej krytykowane przez Tybetański Kongres Młodzieży. Zatem od początku - a są to i Tybetańczycy, i buddyści, którzy często do mnie przychodzą - powtarzam, że nasze stanowiska są różne. I krytykuję ich za brak realizmu".
Kto stanie się rzecznikiem „drogi środka" po odejściu Waszej Świątobliwości?; czy Tybetańczycy uznają mianowanego przez Chiny Panczenlamę: „Mam nadzieję, że nie będziemy musieli zmagać się z kwestią mojej inkarnacji. Jeśli idzie o panczenlamów, mam wrażenie, że oficjalny nie cieszy się zbyt wielkim mirem, więc w naszym najlepiej pojętym interesie lepiej o tym nie rozmawiać".
Od pół wieku Chiny łożą na rozwój Tybetu. W co powinny dziś inwestować one i zagraniczne organizacje pozarządowe? „Pieniądze muszą trafić do prostych ludzi. Na szpitale, szkoły itd. - to zdecydowanie najważniejsze".
Po spotkaniu bez wahania wziął ode mnie „olimpijską" koszulkę i powiedział: „Bardzo się cieszę, ponieważ zawsze byłem za przyznaniem igrzysk staremu, najludniejszemu państwu jakim jest Chińska Republika Ludowa".