Tubo – Tybet – w Gjanaku – Chinach
Oser
1.
Po południu poszłam na pocztę wysłać przyjaciółce z Amdo dwie książki: (wydane na Tajwanie) „Zapiski tybetańskie" i przełożony na tybetański, opublikowany niedawno w Ameryce tomik wierszy. Nieco wcześniej - będzie z miesiąc - nadawałam tam już egzemplarz tajwańskiego czasopisma i mój „Niewidzialny Tybet". Poszło wtedy sprawnie, towarzyszki z okienka ledwie je przerzuciły, nie to co w czasie igrzysk, gdy oglądały pod światło każdy świstek. Mamy listopad i święto sportu dawno z głowy, kto by pomyślał, że znów się zatną?
„O, Tybet, książka o Tybecie, poważna sprawa", zakomunikowały młode towarzyszki z okienka.
„Jak to? - nagle zrobiłam się czujna. - Jest jakiś przepis?".
„Oczywiście. Wszystko, co ma związek z Tybetem, zrobiło się bardzo drażliwe. Nie można ot tak wysyłać żadnych materiałów o Tybecie. Gdzie wydano te książki? To przecież tradycyjne znaki". „O! - wykrzyknęła druga. - A w tej nie ma nawet słowa po chińsku! Wszystko po tybetańsku. Gdzie to wydrukowali?".
Przesłuchanie zaczęło mnie irytować. „Coś nie tak z tradycyjnymi znakami i językiem tybetańskim? Widać przecież, że to oficjalne wydawnictwa".
„Nawet jeśli, nie możemy ich wysłać - oświadczyły stanowczo. - Musimy zapytać kierownika, niech on zdecyduje", uśmiechnęły się do mnie promiennie. Jedna sięgnęła po słuchawkę, wybrała numer i zaczęła meldować: dwie książki o Tybecie, tradycyjne znaki, same tybetańskie zygzaki. Zapytałam drugą, czy nie można wysyłać żadnych publikacji o Tybecie.
„Oczywiście, że można - usłyszałam. - Wszystkie wydawnictwa krajowe, no wiecie, na przykład z Młodzieżowego Domu Książki. Można, można".
Pierwsza odłożyła słuchawkę i zaproponowała: „Zostawcie książki u nas. Szef przyjdzie i sprawdzi".
„Dlaczego miałabym to robić? - mimowolnie parsknęłam śmiechem. - Bardzo dziękuję. Poradzę sobie bez poczty i dostarczę kiedyś osobiście". Zabrałam książki i wyszłam, przyznam, nieco roztrzęsiona.
W domu powiedziałam W., że w tym kraju Tybetańczycy najwyraźniej cieszą się szczególną sławą. „Czym tu się przejmować? - odparł bez zastanowienia. - Gdyby to był racjonalny świat i wydarzyło się w nim coś irracjonalnego, mielibyśmy powód do zmartwień. W świecie bezrozumnym takie zdarzenia są jednak normą i niepokój mogłoby budzić w nim tylko coś normalnego". Po chwili namysłu musiałam przyznać mu rację i poczułam się z tym lepiej.
2.
Przed paroma dniami wybrałam się na Xidan. Jest tam sklepik z indyjskimi drobiazgami i ciuchami. Kilka lat temu sprawiłam w nim sobie sukienkę z prawdziwym napisem „Made in India". Ku mojemu zdumieniu teraz nie mieli dosłownie nic z taką metką. Szukałam rozwiązania tej zagadki u pulchnej, wymalowanej ekspedientki. „Wszystko przez to, że Dalaj uciekł do Indii. Toczą się walki, nic nie przechodzi". Dacie wiarę? Zatkało mnie.
„Nie wie pani, że Dalajlama jest w Indiach od bardzo wielu lat? - zapytałam jednocześnie rozbawiona i poirytowana. - Co to ma wspólnego z handlem tamtejszymi towarami?".
„No, tak nam mówi hurtownik - wyjaśniła z szeroko otwartymi, niewinnymi oczętami. - Zaraz, już wiem. Dalaj przeniósł się do Nepalu? Na pewno tak, przysięgam".
Pokręciłam tylko głową. Moja tłuściutka, wymalowana chińska damo: Cokolwiek powiesz! Jakby na to nie patrzeć: o roku ów, w którym nasz Tubo (Tybet) zapadł głęboko w ludzkie serca!
3.
Matka dobrego znajomego z Lhasy, który studiuje gdzieś w głębi Chin, postanowiła odwiedzić syna z okazji narodowego święta. Chłopak słyszał, że w hotelach nie chcą przyjmować Tybetańczyków, więc jej to odradzał, ale że kobiecina tęskniła za pierworodnym, zasięgnęła opinii mądrzejszych. Skoligacony oficjel skserował dla niej Dokument numer taki a taki, który przysłano im latem z posiedzenia Sizhungu (rządu centralnego). W macierzy, stało w nim czarno na białym, rozkwita pięćdziesiąt sześć kwiatów różnych nacji, a wyrwanie choćby jednego byłoby niepowetowaną stratą. Żaden kwiatek nie jest gorszy od innych, a każdy, kto patrzyłby na któryś z góry, wyrządzałby szkodę polityce partii - i takie tam.
Mama kolegi uznała, że nic więcej jej nie trzeba. Starannie złożyła bezcenną kartką, schowała do torebki i w dniu narodzin Wielkiej Macierzy nieco niepewnie ruszyła w długą podróż do Gjanaku (Chin). Ma się rozumieć, nie przyjęli jej w żadnym hotelu i musiała waletować w akademiku. Wszystkie te dyrektywy są najwyraźniej psu na budę, trudno też sobie wyobrazić, by każdy Tybetańczyk nosił je na sercu, przekraczając próg domu. A nawet jeśli, kogo one obchodzą?
Pekin, 8 listopada 2008